Ułomek dziennika

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Ułomek dziennika
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data powstania 1830-03-24
Data wydania 1912
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tom V
Download as: Pobierz Cały tom V jako ePub Pobierz Cały tom V jako PDF Pobierz Cały tom V jako MOBI
Indeks stron
[ 118 ]
UŁOMEK DZIENNIKA.

24 marca 1830 r.

 Powróciwszy od niej, zapadłem w sen głęboki, w którym widziałem przyszłość swoją, rozwijającą się niby zasłona przejrzysta, unoszona na złotych skrzydłach wyobraźni.
 Młodość i zapał dodawały mi sił, by znieść jej spojrzenie, które dla wszystkich słodkim promieniem wiosennym, dla mnie jednego błyskawicą było, burzę zwiastującą; jej uśmiech tak niewinny, tak wdzięczny dla świata, był tak wzgardliwym i sardonicznym dla mnie; jej spokojne czoło podobne do gładkiej tafli przejrzystego jeziora, tylko za zbliżeniem się mojem zamącał cień nienawiści lub obojętności, boleśniejszy dla serca tkliwego niż nienawiść. Ukazała mi się najpierw we wspanialej i świetnej postaci, wśród tańców i zabaw ludzkich. Widziałem ją poprzez blask drogich kamieni i kwiatów barwy, które pierś jej zdobiły, jak przechodziła krokiem lekkim po posadzce komnat, w których wszystko tchnęło zbytkiem, bogactwem, materyą. W takt dźwięków muzyki, którą postanowili potomkowie Adama pląsy swe mierzyć, unosiła się w wirze wesołości, niby istota, co pragnie odepchnąć ziemię i unieść się w niebiosa. Dyamenty i rubiny, róże i kwiat pomarańczowy, zlewały wkoło mnie swe barwy i blaski, wszystko było pełne światła, potoków światła. Ciśnięto się wokoło niej, walczono o jej rękę, lub słów kilka; ja tylko jeden, istota, która ją najlepiej ocenia, i który ją uwielbiam więcej [ 119 ] [ 121 ]niż wolno człowiekowi wielbić coś na ziemi, stałem nieruchomo, nie mówiłem do niej; odwracałem oczy i zamiast pociągać ją w wir zabaw i hałaśliwych uciech, pozwalałem mówić do niej tym wszystkim jej wielbicielom, z których każdy miał się za półboga piękności i dowcipu, a próżnością nadęty sądził, że się podoba krojem swego ubrania, cenną koronką otaczającą jego szyję, poziomością myśli, małostkowością poglądów. Ach! bo ja kochałem nie usta jej, lecz uśmiech; nie oczy, lecz spojrzenie; nie ciało, lecz duszę nieśmiertelną, która kiedyś musi porzucić poziomość i materyę, a odnaleźć sfery, w których moje wielkie uczucie i myśli piękne błądząc spotkają ją; wtedy je pozna, dowie się kim byłem; co mówię? zrozumie, kim jestem!
 Pierwsza więc połowa snów moich pełna była unoszących się nade mną atomów, kwiatów napół rozkwitłych i napół zdeptanych, pałaców marmurowych i sal przepysznych, gdzie wciąż ją widziałem rzucającą niekiedy wejrzenie pogardliwej litości na istotę, która nie umiała dzielić jej wesołych zabaw, a udzielającą łask tłumowi pełzającemu w prochu, pospolitości, która już prawie zatraciła tchnienie Boskie, stworzeniom bezmyślnym, których oczy wiecznie w dół zwrócone odwykły od wielkości nieba, lub też nigdy nie znały. Żyłem nadzieją, a umysł mój szybował w nieokreśloności dalekiej i w przestworzu piękna.
 Potem, nagle usłyszałem głos podobny do trąb sądu ostatecznego i trzasku pękających kamieni grobowych. Kolumny, portyki zwaliły się, zniknęły ogrody, muzyka ucichła w bolesnem dźwięków konaniu, w dal ulatując. Zdało mi się, że widzę, ją pląsającą jeszcze, unoszoną w lazurze na dźwiękach melodyi, a w miarę, jak muzyka nikła, obraz jej coraz się zacierał. Rozpływała się powoli i znikła w powietrzu wraz z harmonijnymi akordami, a [ 122 ]ostatni dźwięk, który mię doszedł, był też i ostatniem jej spojrzeniem. Lecz w sercu czułem coś, co mi mówiło: „Zobaczysz ją jeszcze na ziemi.“ Wtedy jednym skokiem rzuciłem się ponad ruiny i szczątki połamanych ozdób, a nie racząc spojrzeć na to co deptałem, stąpałem po tem co dawniej błyszczało, a teraz stało się prochem bez duszy i myśli.
 Potem sny moje wzięły inny kierunek i nabrały ciemniejszego zabarwienia. Wciąż jeszcze szedłem pośpiesznie, już to przez pola rzezi, gdzie zgniecione kłosy leżały obok ciał tych, którzy je przed chwilą deptali, a teraz jak one już nigdy podnieść się nie mieli; przez potoki krwi, drgającej resztkami życia dokoła mnie, przez szwadrony nacierające z szablą w ręku a furyą na czole, przez baterye, kładące trupem tysiące mych bliźnich, przez zastępy żelazne, to znikające, to ukazujące się znowu, niby fale ogromnego stalowego morza; to znów przez piasczyste równiny szedłem sam jeden, myśląc o celu jedynym i wielkim, palony promieniami słońca i żwirem ziemi, na krańcach pustyń szukający mścicieli ojczyźnie. Czasem znów czułem się kołysany falami oceanu; rozhukane wichry, wężom podobne, napróżno syczały ponad moją głową, napróżno pioruny u stóp mych padały, bo nie mogły mię dosięgnąć: miałem ujrzeć ją raz jeszcze! I myśl ta dawała duszy mej i ciału siłę nadludzką, wśród burz żywiołów, tonięcia okrętów rozbijanych w proch o skały, bitew, wśród których śmierć mnie okrążała, pożarów otaczających mnie kręgi płomiennymi, niby koronami Męczenników, miast ludnych i hałaśliwych, wybrzeży opuszczonych przez ludzi, oddanych tygrysom i hyenom — byłem spokojny, bo miałem ujrzeć ją znowu, bo cułem w sobie silną, nieprzepartą, piękną, wielką wolę ujrzeć ją raz jeszcze.
 A jakaż rzecz ziemska śmiała-by stanąć pomiędzy mną i wolą mojej nieśmiertelnej duszy?
[ 123 ] Szedłem więc wśród błyskawic burzy i piorunów wojny, wśród więzień i pałaców, inkwizytorów i dozorców więziennych, ciemiężców i tyranów, bereł i koron. Wszystko to mieszało się w snach moich.
 Czasem miecz mój strącał jakąś koronę, to znów z tej korony kuto dla mnie łańcuchy. Potem zdawało mi się, że świat cały ginął w straszliwej konwulsyi. Widziałem siebie w krwi potokach; wypływałem na powierzchnię tego czerwonego oceanu, raz chwytając się trupa, to znów trumny, która zwolna po jego pływała falach. Kule świstały mi kolo uszu; sztylety błyskały nad moją piersią; kielichy trucizny przysuwały się do moich ust; i czułem jak kule trafiały we mnie, sztylety pierś przeszywały, trucizna szarpała wnętrzności; — a ja uśmiechałem się z pogardą, nie mogąc zginąć — bo miałem ją zobaczyć jeszcze. Zdążałem do celu: uzbrajałem ludy i podniecałem królów; wywracałem, niszczyłem; wznosiłem świątynie i trony; potem zaś nie widziałem już nic, czułem tylko, że cel swój chybiłem, że próżne były życie całe i wszystkie moje usiłowania. I ujrzałem tyrana, rozsiadającego się na stosach ciał moich braci, pijącego krew z czaszek pomordowanych i radośnie depcącego trupy, które za życia broniąc się do ostatka, teraz nie mogły już stawić mu oporu. Wtedy ujrzałem się blizkim śmierci, stojącym nad grobem i pragnąłem zniszczenia; lecz miałem zobaczyć ją raz jeszcze, — nie mogłem zginąć!
 Potem marzenia moje przeniosły mię w jakieś miejsce, które nie pomnę, bym widział kiedykolwiek. Było to w chłodną noc jesienną, przy blasku srebrzystego księżyca, wśród grobów przy podziemiach jakiegoś kościoła, nad którym widniał znak naszego odkupienia. Wsparty na pół złamanej włóczni, z której razy nieprzyjaciół nie zdołały zatrzeć słowa wolność, czekałem pod cieniem liści [ 124 ]uschłych i szronem zwarzonych, czekałem rozwiązania swego życia, które (wiedziałem to) nie miało trwać dłużej niż do świtu. Łzy płynąć z mych oczu przestały, miałem zamienić ojczyznę ziemską na ojczyznę swej duszy. Wspomnienia moje krążyły jeszcze ponad rodzinnemi równinami, ale były to już raczej błogosławieństwa człowieka, który poświęciwszy życie krajowi, spełnił swe zadanie i opuszcza ten padół nieszczęść. Wszelkie pragnienie zemsty, które kazało mi niegdyś przepływać morza i przebywać góry, które ożywiało każdą życia mego chwilę, pragnienie tej wzniosłej zemsty całego narodu, ześrodkowane w mej duszy — zagasło w mem sercu. Cichy i spokojny, patrzyłem z uśmiechem politowania na otaczające mnie przedmioty z wyjątkiem grobów; czekałem ciągle i czułem jakąś niemoc, wnikającą w me żyły. Serce wolniej bić zaczynało, krew nie podnosiła mi piersi; zanik fizyczny rozpoczynał swe dzieło zniszczenia, co usta me przyjmowały wzgardliwym uśmiechem. Nakoniec mgła rozpostarła się przed niemi oczyma, a obraz jej, co tkwił w mej duszy tak, jak sprawiedliwość w wieczności, ukazał się oczu moim wśród tychże samych dźwięków, co przedtem towarzyszyły jej zniknięciu. Teraz jednak dźwięki te potężniały i zbliżały się, a im więcej zyskiwały na sile i harmonii, tem wyraźniejszym i widoczniejszym stawał się jej wizerunek; a kiedy tony wzniosły się do melodyi niebiańskiej, ona dotknęła stopą ziemi i podeszła ku mnie. Wtedy podałem jej dłoń, krwią tyranów zbroczoną, a ona jej nie odepchnęła i dłonie nasze splotły się i zgodnie postąpiliśmy ku drzwiom podziemi, które się przed nami rozwarły. Spojrzenie jej i głos mówiły, że mię kocha i że mamy umrzeć razem. W chwili tej pojąłem po raz pierwszy cały bezmiar dobroci Bożej. Blady jak śnieg, a złocony promieniami księżyca całun spływał z żałobnej kolumny, [ 125 ]a wiedziałem, że dla mnie był przeznaczony. Odrzuciłem płaszcz, zczerniały w bojach i hełm podziurawiony. Lecz ostatnie ziemskie uczucie ozwało się w mem sercu i chciałem zatrzymać przy sobie miecz, co błyskiem swym oświecał tylekroć ponure lochy ciemiężców i ściskając go raz ostatni szedłem z swoją ukochaną. Rozwinąłem całun, otulając nim ją i siebie, bo zdawało mi się, że drży od zimna i wtedy serce me, tak długo z nią rozdzielone, teraz pod brzemieniem śmierci przejął dreszcz miłości. Weszliśmy do pieczary, a nadludzka jakaś siła miecz wytrąciła, bo miał jeszcze zabłysnąć na ziemi — i oboje znaleźliśmy się w miejscu ciszy i spokoju. Raz jeszcze ujrzałem ją wśród ciemności, spostrzegłem rysy, uścisnąłem rękę, a potem zdało mi się, że rozpłynęła się w świetle czystem i wspaniałem, które ponad głowami naszemi spływało potokami. Ja też w promieniach tych zniknąłem i nie widziałem już ani jej, ani swego ciała; lecz czułem, że jest przy mnie. Nie mieliśmy już głosu, a jednak mówiliśmy do siebie i rozumieliśmy się lepiej niż na ziemi. Wszystkie nasze piękne myśli, wszystkie wzniosłe uczucia tworzyły niby łańcuch łączący nas razem i przykuwający do siebie. Wspomnienia zastąpiły nam nadzieję bo byliśmy w zupełnej błogości. Każda jej myśl przenikała mnie bez najmniejszego cielesnego wysiłku, każda myśl moja udzielała się jej duszy. I byliśmy tak zawieszeni wśród świata dusz, a wieczność zaczynała się dla nas. Ziemia, na której dawniej mieszkaliśmy, nie była nam już ni celem, ni radością; był to środek, któryśmy pozostawili poza sobą: dusza jej złączona z moją, duszą...: — gdzież jestem? o Boże!
 (Przebudziłem się. Dziś mam być na balu na którym ona tańczyć będzie. Kazałem służącemu podać sobie cygaro i przygotować obuwie; potem pójdę kupić ostrogi, bo pojutrze pojadę konno).


────────





#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false