Wygnańcy/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wygnańcy |
Data wydania | 1906 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Drukarz | Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z jaką przyjemnością szukałby w jego zakątkach swego imienia, a jeżeli by je znalazł, to kto wie, czyby nie uległ obietnicom swojej wyobraźni, czyby w swej własnej duszy, którą uważał za wyciśniętą, pozbawioną smaku i zapachu, suchą cytrynę, nie dobadał się także tego czegoś, co ludzie zwą miłością, a czego on nie znał wcale.
A panna Ludmiła tchnęła cała tą pociągającą szczerością, była jak kielich kwiatu rozchylony szeroko, gotów darzyć swemi woniami i słodyczami każdego kto tylko zbliży doń spragnione usta.
Tak rozmyślając, na przechadzce, pan Stanisław złapał się na gorącym uczynku sentymentalizmu, którym pogardzał z głębi duszy. At, i o czem on myśli! on, co się uważał za niezdolnego do żadnych [ 59 ]uczuć! Ba, jest wolnym i nie pracował już od dwóch dni! Oto cała tajemnica. Mój Boże, że też to z człowieka takie zwierzę ordynarne! Byle md popuścić cokolwiek cugli, już zaczyna brykać. Co go w gruncie rzeczy obchodzi ta kasyerka, ani mądrzejsza ani ładniejsza od tysiąca innych, albo ta płaczliwa wieśniaczka?
Niebawem młodzieniec znalazł się pomiędzy drzewami lasu. Owionęła go balsamiczna woń jodeł, igliwia, Żywicy, wysychającej na upale letnim i wilgotnego mchu, ścielącego się szmaragdami, miękkiemi jak aksamit. W jednej chwili zapomniał o pannie Wandzie, o pannie Ludmile, o Olaskim i jego oburzeniu, rzucił się na ziemię i porwany dziką radością psa, spuszczonego z łańcucha, zaczął się tarzać po trawie Z jego gardła wydobywały się stłumione okrzyki, jęki rozkoszne, które zmieszały się z szeptem sosen w jedno westchnienie.
Pierś wznosiła się wysoko, jak nigdy, rozpierana nieznaną potęgą, każdy fibr drgał w nim radością bezmyślną, zwierzęcą, nie dającą się opanowywać niczem.
Las, las, przecież i to dobry znajomy, po którym przez długie. lata rozłąki pozostała niezabliźniona rana.
Rana ta teraz napełniała się balsamem i bolała słodko, rozkosznie! Leżał na wznak, okryty potem, z rozwartemi szeroko ustami i patrzył w bezmiar niebios, rozwierający się nad jego głową. Z tych zawrotnych przepaści spływała na niego nieznana przedtem tęsknota i wycisnęła mu łzę z oczu. Jest sam, zupełnie sam, nie patrzy na niego nikt prócz nieskończoności, nie wpada mu do ucha nic, prócz [ 60 ]szeptów przyrody — matki, kochającej namiętnie i darzącej nadziemskiem dobrem swe dzieci wierne. On rozumie jeszcze te szepty, choć zapomniał pojedyńczych wyrazów. Macierz kołysze go w ramionach, przygarnia do łona, bierze w dłonie zakrwawione serce i zlewa je łzami współczucia. „Moje ty biedne, stęsknione, schorzałe serduszko, pójdź w moje objęcia, powiada, skąpię cię w oceanie ciszy, w nim pozbędziesz się błota ludzkiego, które do ciebie przylgło, odnajdziesz samo siebie, odzyskasz pełnię bicia, zrzucisz z siebie zimne sploty rozumu, opasującego cię, jak wąż przewrotny, tamującego każde twe silniejsze drgnienie. Ja ci dam spokój, którego tak upragnęłeś, napoję cię miłością, jeszcze większą, aniżeli ta, za jaką tęsknisz, o jakiej marzysz...“
Poddaje się bez oporu tym pieszczotom, zamyka oczy i wsłuchuje się w szum sosen. To nie gwar pusty strojących się na wiosnę drzew liściastych, godujących w lecie, a pogrążających się w sen niemy jesienią, lecz szmer tajemniczy poważnych sosen, nie zrzucających szaty nadziei nawet w objęciach mroźnej zimy.
To Śpiew równie piękny, jak wymowny, równie smętny, jak upajający! Pieśń ta kształtowała, nastrajała w ciągu długich wieków dusze szerokoskrzydłych, górnolotnych, białopiórych, zuchwale polujących w błękitach, orłów, rozbrzmiewała, kiedy z wysokości spadały płynne rubiny, osiadając na sztywnych igłach, niby jagody.
Pan Stanisław płakał, bo poruszała ona dawno naderwane struny jego duszy, wydobywając z nich połamane, jęczące akordy tęsknoty. Czuł się teraz ptakiem, strąconym z pod obłoków w ogrody warzywne między nikczemne kury, gęsi i indyki, przykuty łańcuszkiem do grzędy [ 61 ]i skazany na powolne konanie pomiędzy niemi. Kona, choć tak młody, i słońce, to samo słońce, w które patrzyły bez zmrużenia powieki jego pradziady górnolotne, razi jego wzrok, nawykły do ciemności.
Leżał tak długo, długo... Jakże daleko odbiegła jego dusza od tego mrowiska, w którem pracował! Kiedy chwilami zlatująca z wyżyn myśl wracała tam, przejmował go dreszcz wstrętu. Dlaczego musi żyć w pośród tych ziejących kwasem, walczących o nędznego robaka, uciekających od światłości, deptanych tysiącami owadów, które wzlatują raz jeden w życiu zaledwie i wnet spadają na ziemię?
On, co gardzi zasobnemi, podziemnemi gniazdami, wzniesionemi tysiącem drobnych zabiegów!
Słońce już zniżało się, kiedy wracał do domu z ukojonem sercem, z uchem pełnem czarownych szeptów, które wlały dziwny spokój do jego ducha.
Zdenerwowanie trawiącego wpośród murów miejskich pierzchnęło, jak ból pod działaniem balsamu, równowaga potargana powracała znowu... Szedł polem, schylając się co chwila dla zerwania habra, spoglądającego nań głęboką niebieską źrenicą, która przypominała mu pomimo woli oczy panny Wandy. Dlaczego jej nie ma tutaj. Biedna dziewczyna i ona tęskni do otwartych, wyzłoconych wiosennem słońcem widnokręgów, wysrebrzonych obłoczków na przepastnych błękitach, może i ona mogłaby zrozumieć wielką pieśń ponurego boru? I ona wygnanka i nad jej kołyską szumiały sosny i żyta, nuciły skowronki i ją łechtały wonie przewracanej pługiem ziemi! Ujęliby się pod ręce, [ 62 ]ona oparłaby się na jego ramieniu mocno, tak, iżby dźwigał cały ciężar tej drobnej, przezroczystej jak alabaster postaci, i kroczyliby obok siebie, zrywając znane od dzieciństwa kwiaty. Nie mówiliby nic, bo i po co? Czyż i tak nie zadzierzgnęła się pomiędzy nimi struna mocna, choć niedostrzegalna i niema?
Nagle wpośród kłosów przemknęła perkalikowa sukienka i główka panny Ludmiły, zadyszanej od szybkiego kroku.
— Ach to pan! — zawołała, zatrzymując się. — Dobrze że pana spotkałam! Od trzech godzin czekamy z objadem. Sam sobie pan winien, bo ojciec już zjadł i odjechał. Gdzież pan bawił tak długo?
Buchalter stał niemy, wpatrując się w grę warg ponsowych, z których wylatywały te słowa, skierowane do niego.
Nie od razu zdobył się na odpowiedź, pogodne spojrzenie panienki przeszywało go.
— W lesie, — szepnął nareszcie z wysiłkiem.
— Cóż pan tam robił do tej pory? Już piąta, a my objadujemy o drugiej.
— Nie, leżałem i patrzyłem w niebo.
— Ah, tak? — zawołała wesoło. — I cóż pan w niebie dojrzał?
— Niebo!
Panienka zmieszała się.
— Prawda, nie zastanowiłam się, — wyszeptała. [ 63 ]
— Czy panu podoba się u nas? — dodała po chwili.
— Tak, przyroda wszędzie jest dla mnie piękną. Zwiedzałem ogród, ale wolę las... tam cisza, ale taka wymowna...
Chciał jej mówić o tej pieśni, która rozbrzmiewała jeszcze pełną nutą w jego uszach, ale powstrzymał się.
Człowiek nie zawsze rozumie to, co go otacza, nie zawsze kocha to z czem żyje, pomyślał sobie.
— Co pani czyta? — dorzucił, pragnąc skierować rozmowę na inny przedmiot.
Spojrzała nań z przestrachem.
— Nie mam czasu na książki, — odparła zakłopotana, — czytałam tylko te, które każdy znać powinien, ale z nowszych niewiele. Tak jakoś jestem zajęta, że tygodniami nie mam wolnej chwilki dla siebie. W mieście ludzie bardziej zajmują się literaturą, ale na wsi praca.
— Co pani robi?
— Pomagam mamie, bo nie dałaby sobie rady sama, powierzyła mi ogród i dom. A pan czem się zajmuje?
— Czem? — zaśmiał się z odcieniem goryczy pan Stanisław. — Wykolejeńcem jestem proszę pani.
— Nie rozumiem, — rzekła zatrzymując się.
— No to wygnańcem, jeżeli pani woli.
— Skąd? [ 64 ]
— Stąd, gdzie pani teraz żyje.
— Pan mówi samemi zagadkami, — rzekła tonem wyrzutu.
— A przecież powinnibyśmy rozumieć się lepiej wzajemnie. Ja już jestem wygnańcem, a pani będziesz nim jutro.
Spoważniała nagle, oczy rozweselone na chwilę zagasły.
Spojrzała uważnie na towarzysza i szła obok niego, oskubując trzymany w ręku bławatek.
— Jestem buchalterem w fabryce, — rzekł po chwili pan Stanisław, — to znaczy, barometrem zysków i strat, wskazówką na zegarze szczęścia swego pryncypała, uosobieniem suchego, nieubłaganego rachunku.
— Prowadzi pan księgi?
— Siedzę w nich po same uszy przez cały rok, po dziesięć godzin na dobę.
— Nie zazdroszczę panu, — rzekła ze współczuciem, — wolę najcięższą pracę na wsi, niż najlżejszą w mieście.
— Pani nie lubi Warszawy?
— Ani lubię, ani nie lubię, bom nigdy w niej nie była, chociaż mam już ośmnaście lat. Największe miasto, jakie znam, to Radom. Po co jeździć, jeżeli się niema żadnego interesu? Szkoda tylko pieniędzy. Czy pan wie, że ja nawet teatru dotąd nie widziałam? Taka ze mnie zaśniedziała wieśniaczka. Pewnie pan z taką nawet rozmawiać nie znajduje przyjemności. [ 65 ]
W każdem jej słowie dźwięczała srebrna nuta szczerości, pan Stanisław nie mógł się dopatrzeć ani śladu udawania tak pospolitego u panien, z któremi dotąd miał do czynienia, nie wyłączając panny Wandy.
Widocznie ta dzieweczka nic sobie nie robiła nietylko z niego samego, pana Stanisława, ale nawet z całego świata.
Spoglądała mu w oczy prosto, śmiało, jak człowiek, niemający nic do ukrywania, czysty w najgłębszych zakątkach duszy.
— Jest pani wieśniaczką, ale w najlepszem znaczeniu tego wyrazu.
— Chciałabym pozostać nią przez całe życie.
— Kto pani tego zabrania? Niech pani zawsze stara się być sobą i tylko sobą. Powiadają, że wielcy ludzie dlatego są wielkimi, że mają na to dość odwagi.
— Pragnęłabym, ale...
— Ale? — podjął Chojowski.
— Ale sobą potrafię być tylko tutaj, na wsi, w Kołatach. Gdzieindziej musiałabym się zmienić. Czuję to doskonale, choć sama nie wiem, jakby to panu wytłómaczyć. Ot zdaje mi się, żem przyrosła do wsi, tak jak ten mech do kamienia, albo ta brzoza do pagórka.
— Rozumiem panią, rozumiem, — przerwał żywo Chojowski, — pomiędzy nami a rzeczami ukochanemi, temi, które ciągle nas otaczają, nawiązują się z czasem jakieś niewidzialne nitki... [ 66 ]
— Nitki... tak, tak... Otóż ja właśnie jestem połączona takiem niteczkami z rodzinną wioską.
— Doskonale pan to powiedział! Widzi pan ten kwiatek? — rzekła, wskazując końcem nóżki na roślinkę, przytuloną do grudki ziemi, — nie wiem nawet jak się on nazywa, ale znamy się doskonale oboje. Kiedy byłam ot, taka maleńka, chodziłam z mamą tutaj i robiłam sobie maleńkie ogródki, zwyczajnie jak dzieci, i ten kwiatek najbardziej lubiłam w nich sadzić, bo taki był wdzięczny, przyjmował się, choć inne zaraz więdły. Spotykałam go na polu, co rok w czerwcu i jakoś przyzwyczaiłam się do niego, pomimo, iż nie odznacza sie niczem, jest prawie brzydki. Nieprawdaż? Albo ta brzoza! Wracając ze spaceru, siadałyśmy obie z babunią w jej cieniu; ona brała mnie na kolana i opowiadała bajki. Pamiętam prawie każdą z nich, bo słuchałam z zapartym oddechem. Żadna książka nie zajmowała mnie później bardziej, aniżeli te opowiadania o zaklętych królewiczach i królewnach. Mając dziesięć lat, zachorowałam ciężko i leżałam bez nadziei, przez kilka tygodni, sama nawet myślałam, że już nie wyzdrowieję. Kiedy mi wreszcie pozwolono wstawać z łóżka, mama zaprowadziła mnie na spacer, ale nie mogłam zajść dalej, jak do tego kamienia przy drodze, usiadłam na nim, żeby nabrać sił. Świat cały wydał mi się wtedy taki piękny, taki piękny, że niepotrafię nawet wyrazić tego! Płakałam z radości, patrząc na pola, na tę brzozę, na nasz dom i ogród. Ilekroć teraz usiądę na nim, ta sama radość powraca i wszystko, nawet ja, staje się w moich oczach piękniejszą. Niema tu w Kołatynie najmniejszego krzaczka, drzewka, kwiatka, z którym by mnie nie łączyły takie [ 67 ]niewidzialne niteczki. Idą one od martwych przedmiotów, nawet od ludzi do mojego serca i zapuszczają się w nie głęboko, głęboko... Jedne są złote, drugie srebrne, inne podobne do tęczowej pajęczyny, a choć takie subtelne, mają moc niesłychaną. Gdyby je kto chciał pozrywać, krzyczałabym z bólu i broniła się rozpaczliwie, bo mi się zdaje, że wraz z niemi pęknie i moje serce...
Idąc wolno, zbliżali się do krzyża, u stóp którego panienka zanosiła rano modły. Chojowski nie mógł się powstrzymać od rzucenia niedyskretnego pytania.
— Czy i z tem miejscem łączą panią jakie wspomnienia?
— Tysiąc, jeżeli nie więcej! — odparła po krótkim namyśle, — kiedym była małą dziewczynką, przychodziłam tu codziennie w lecie, nad wieczorem z babunią, mówić pacierz. Później zaglądałam tu sama, ilekroć spotkało mnie co złego. Ten krzyż to powiernik wszystkich moich strapień, zawodów, cierpień, walk, wątpliwości; u jego stóp szukałam pociechy i ukojenia w każdej cięższej chwili, pomiędzy nim i mną zadzierzgnęła się nie jedna, ale tysiąc niteczek, ani złotych, ani nawet srebrnych, ale szarych i czarnych. I tych jednak nie chciałabym pozrywać, bo zdaje mi się, że człowiek powinien żyć nietylko jasnemi, ale i smutnemi chwilami. Podług mnie, szczęście to nie żaden wspaniały, harmonijnie ułożony, tchnący wszystkiemi woniami, upajający oko wszystkiemi barwami bukiet, bo takich nie ma zgoła na świecie. Szczęście trzeba robić sobie samemu, zrywając kwiatek po kwiatku przy drodze życia i wpinać sobie we włosy. Jak jeden zwiędnie, to [ 68 ]się świeży znajdzie. Czasami wypadnie i cierni wziąć na głowę, jeżeli tylko zakwitną później, albo pokrzywami ręce poparzyć.
— A dużo kwiatów uszczknęła pani? — zagadnął, uśmiechając się Chojowski.
— Oh, nie jeden, — odparła wesoło, — ale same polne, skromniutkie, po które pan pewnie by się nawet nie schylił.
— Tak pani sądzi?
— Pan by nie chciał mieszkać na wsi i oddawać się od rana do wieczora pracy takiej, jak moja. Na kobiecie ciąży prawdziwe przekleństwo. Może sobie ręce, jak to powiadają, po łokcie urobić, a nie znać tego na świecie. Owoce naszych trudów znikają zwykle bez śladu, chociaż bez nich ludzkość istnieć by nie mogła. Kiedym czytała podanie o Syzyfie, zaraz przyszło mi na myśl, że takim Syzyfem na świecie jest właśnie kobieta. Wiecznie musi ona zaczynać rano, to co skończyła wieczór i tak ciągle do samej śmierci. Szczęśliwi ci mężczyźni! bo dzieła ich są trwalsze od naszych i czasem pokolenia całe z nich korzystają.
— Jak jakich mężczyzn, — rzekł Chojowski smutnie, — co do mnie, należę także do bezimiennych pracowników.
Znajdowali się już w ogrodzie. Kiedy oboje mijali ową kamienną ławę, pan Stanisław zatrzymał się przy niej.
— Dałbym wiele za to, żeby wiedzieć, jaką chwilę życia związała pani w pamięci swojej z tym zimnym kamieniem, — rzekł nieśmiało. [ 69 ]
— Dlaczego pan pyta mnie o to? — zagadnęła żywo panienka.
— Przyznaję się, że mimowoli...
Na twarzy Ludmiły ukazał się rumieniec.
— Więc pan mnie widział tu, dziś... rano? — pytała zalękniona.
— Zupełnie niechcący, upewniam panią... — tłómaczył się.
— To bardzo nieładnie z pańskiej strony! odtąd będę się wystrzegała. Ale niech pan idzie prędzej, ja muszę jeszcze zajrzeć do kuchni.
Chciał ją zatrzymać, ale pierzchnęła jak spłoszony skowronek.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |