<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 222 ]
Stosunki pomiędzy Olaskimi a Komirowskimi zawiązały się same przez się, bo obaj ojcowie rodzin poszukiwali chciwie towarzystwa. Pewnego wieczoru na drugiem piętrze w oficynie zjawił się pan Bolesław z żoną i synem. Leon z początku nie myślał wcale, żeby zapoznawać się z Olaskimi, ale w końcu zdecydował się, zaciekawiony do najwyższego stopnia opisem Ludmiły, o której ojciec mówił z prawdziwym zachwytem.

— Słońce prawdziwe, powiadam ci jak ją zobaczysz, ciśniesz, jestem pewny, wszystkie swoje egipcyanki i królewny, a weźmiesz się do namalowania madonny polskiej. Co to za czystość, co za niebiańska słodycz maluje się na tej buzi. Gdybym był takim Corregiem albo Murillem, wziąłbym ją sobie za model i namalowałbym arcydzieło, przed któremby ludzie na kolana padali! Musisz ją koniecznie zobaczyć, bo to coś nadzwyczajnego poprostu! Twoja Anielka wyglądałaby przy niej, jak przekupka przy księżniczce. Szkoda tylko, że ma już narzeczonego, notabene, bardzo miłego człowieka, bo bym ci się kazał zakochać, o ilebyś sam był taki ślepy i nie uczynił tego zawczasu.

Leon, obrażony trochę za porównanie z Anielką, z początku nie chciał wcale iść, ale ostatecznie zaintrygowany wybrał się na herbatę do Olaskich.

— No i cóż? — pytał go ojciec na boku, skoro ukazała się Ludmiła — czy nie słoneczko?

— Ładna nawet dosyć — odparł Leon, przymrużając oczy — ale wie ojciec, że brak jej czegoś w twarzy. Powiedziałbym, że dusza zanadto [ 223 ]na wierzchu, nic tajemniczego, nic, coby podniecało fantazyę artysty. Zresztą typ znany, taki nasz, że coś z tych rysów tkwi w każdej niemal wieśniaczce i aż staje się banalnem... Chociaż nie przeczę, dałoby się z tego materyału coś wyciągnąć, zatarłszy naturalnie tę naiwność, która nadto przypomina gospodarstwo...

— To wszystko co w niej ganisz, mnie właśnie najbardziej pociąga, — odparł pan Bołesław — widzę, mój kochany, że się nawet nie możemy na jedno zgodzić, co piękne, a co nie. Ha trudno! Dla mnie panna Olaska to słoneczko, powtarzam: jak się uśmiechnie, to chociażem stary, zdaje mi się, żebym dla niej góry przewracał, na niebo po gwiazdy się wspinał, w ogień wlazł!

— Moje pojęcia muszą się różnić od pojęć ojca o pięknie, inaczej nie byłbym artystą — odparł zgryźliwie Leon. — Co zaś do panny Olaskiej, powiem ojcu na pocieszenie, że ma prawdziwie anielski uśmiech! Szkoda tylko, że darzy nim przeważnie swojego narzeczonego a nie mnie. To psuje trochę wrażenie!

Ludmiła przypatrywała się uważnie młodzieńcowi. Pojawienie się kogoś nowego w domu jej rodziców było dla niej niepowszednim wypadkiem. Po godzinie jednak rozczarowała się zupełnie do pana Leona, który z początku zrobił na niej dodatnie wrażenie.

— Dziwny człowiek — rzekła do narzeczonego — jest młody, a przecie nic nie wzrusza, nic nie budzi w nim zachwytów, ma jakby wyziębione serce i ze wszystkiego tylko szydzi. Czuję też w jego [ 224 ]spojrzeniu coś czego nie potrafiłabym określić, ale co mnie prawie obraża. Nie lubię jak mi się tak ludzie przyglądają.

— Zdaje ci się może... — bronił Leona Chojowski. — Komirowski jest bardzo wykształconym i przyjemnym.

— Tego nie potrafię ocenić.

— Powiedziałbym nawet, rozumnym.

— Ale jego rozum jest jak zorza północna, która mieni się wszystkiemi barwami tęczy i wzrok upaja, ale nie stopi ani jednej grudki pokrywających ziemię lodów. Z jego wykształcenia i talentów nikt nie odniesie pożytku, bo serce ma jak głaz. Mówi przez godzinę, a nie powiedział jeszcze nic, co by do niego pociągnęło. Zresztą co on sobie robić może z mojego zdania! Wiem przecie dobrze, że nie znam się na ludziach, bo ich widziałam w życiu mojem tak mało...

Młody Komirowski jakby przeczuwał ten instynktowny wstręt Ludmiły do siebie. W oczach dzieweczki było nawet coś co go odpychało i co niemile drażniło jego miłość własną. Postanowił więc zmienić to usposobienie i przysiadł się do niej przy herbacie.

— Czy pani lubi sztukę? — zagadnął znienacka.

— Czy lubię? — powtórzyła, spoglądając nań zdziwionemi oczyma. — Przyznam się panu, że nie znam tego rodzaju wyrażenia, a nawet nie używam go sama... Ale co do sztuki, to ją uważam za odbicie piękna natury w duszy człowieka, a ponieważ dzieła natury są wielkie, więc i dzieła sztuki robią na mnie zawsze wrażenie. [ 225 ]

— Sztuka nie wzoruje się na naturze i w niej nie szuka ideału piękna, proszę pani — rzekł Leon, zmrużając lekceważąco oczy — conajmniej służy nam ona do wydobycia pewnych nastrojów, jako środek. Prawdziwa sztuka dopiero tam się zaczyna, gdzie człowiek, obdarzony potężnem „ja“, patrzący na świat pod kątem swojej indywidualności, nadaje formę temu, co zrodziło się w jego wyobraźni; uciekać się on musi, niestety, do świata materyalnego, do natury, jak ją pani nazywa, ale czyni to niechętnie, przeobraża ją w sobie, nagina do nowych sił twórczych. Tak przynajmniej ja pojmuję sztukę.

— To dla mnie niedostępne, przyznaję panu — odparła Ludmiła.

— Właśnie też pragnąłbym panią wtajemniczyć w ten cudowny świat piękna, zaprowadzić do niego ot tak! — dodał, ujmując ją za rękę.

— Nie jestem przecie dzieckiem — odparła, marszcząc brwi i cofając delikatnie lecz stanowczo swoją dłoń.

— Zapewne, ale też moje wyrażenie było tylko przenośnią — rzekł urażony jej tonem Leon. — My, artyści, prowadzimy w ten sposób ludzkość w krainę ideału, nieraz czynimy to przemocą, wbrew jej woli, narażając się na prześladowanie i drwiny. To nas jednak nie zniechęca, kroczymy naprzód śmiało, nie oglądając się na nic. Ale ci, co się odłączają od tłumu i idą za nami na szczyty, Znajdują tam świat, o jakim nie marzyli w największych paroksyzmach swoich uniesień, świat nieskończenie piękniejszy, głębszy, szerszy, barwniejszy, wonniejszy, lepszy, świat rozkoszy, wobec których nasze życiowe rozkosze bledną jak podły kaganek łojowy wobec gloryi południowego słońca. [ 226 ]Dumny jestem, że mogę tam przebywać, że mi dano podnieść zasłonę u wejścia do tej świątyni, w której duch ludzki korzy się w prochu, wije się w konwulsyach uwielbienia przed majestatem piękna samego w sobie, samego dla siebie, piękna czystego, oderwanego od wszystkiego, co ludzkie!

Leon wypowiadał to wszystko przytłumionym, giętkim, melodyjnym głosem, cieniując starannie każdy frazes, lubując się dźwiękami własnemi, oczy jego śledziły bacznie wrażenie tych słów na panience.

Ludmiła słuchała w milczeniu, na czole jej osiadła lekka zmarszczka.

— Nie pragnę poznać tego świata, o którym się pan z takim zachwytem odzywa — rzekła po chwili milczenia.

— Nie pragnie pani? — powtórzył z odcieniem zdziwienia.

— Bo nie ufam mu, zadużo w nim rozkoszy i zapomnienia o cierpieniach, przytem jest on zbyt daleko od tego, w którym my żyjemy. Wolę zostać tutaj i ogrzewać się przy owym podłym kaganku, bo ten kaganek stoi w moim własnym domu, bo świeci ludziom prostym, przy ich ciężkiej pracy na kawałek chleba, wolę być bliżej wszystkiego co ludzkie... w tym tłumie, którym pan pogardzasz, a który ja kocham, za to właśnie, że jest ciemny, nieszczęśliwy, że nie przeczuwa szczytów, na jakie może się podnieść. Mam już taką naturę, że kochać, to dla mnie rozkosz najwyższa.

— O tak, pod tym względem zgadzam się z panią — szepnął — oprócz sztuki warto jeszcze żyć dla miłości. [ 227 ]

— Nie mam na myśli zwyczajnej miłości, — przerwała mu żywo z rumieńcem — mówiłam o kochaniu, które ogarnia wszystko, co piękne, co dobre, co bliskie, a więc przyrodę całą! Sztuka powinna udoskonalać człowieka, krzesać w sercach iskry Boże, rzeźbić dusze proste w woniejące cnotą kwiaty, być w służbie u tych, co torują ludzkości drogi nowe do doskonałości, nie zaś podnosić nas pod dalekie obłoki, na puste wyżyny i bezpłodne...

— Słowem, jest pani zwolenniczką sztuki tendencyjnej, czy tak? — przerwał Komirowski z lekkim przekąsem.

— Nie wiem, co pan chce przez to powiedzieć, ale zdaje mi się, że sztuka dla sztuki jest podobna do kobiety, która stara się być piękną nie dla tego, żeby być kochaną i obdarzyć kogoś szczęściem, lecz żeby podziwiać własną urodę w zwierciadle, zdala od ludzi. Cóżby pan powiedział o takiej kobiecie?

— Powiedziałbym, że szkoda jej nieużytecznej piękności.

— A widzi pan! — zawołała radośnie Ludmiła.

— A kto pani każe przypuszczać, że sztuka nie darzy szczęściem swych wybrańców? — mówił dalej nieprzekonany pan Leon. — Przeciwnie. Najbardziej jest wspaniałomyślną dla tych, co ją wielbią dla niej samej.

— O, pan mnie wyprowadza na manowce logiki! — odparła panienka potrząsając głową. — A ja właśnie mówiłam o istocie, która jest sama dla siebie i nie może kochać, nie chce obdarzać swoją miłością nikogo. Taką byłaby sztuka, gdyby się oderwała od cierpień, pragnień i radości ludzkich... [ 228 ]

— Cóż ją obchodzą cierpienia tego mrowiska, które pani raczy nazywać ludzkością. Artysta powinien przedewszystkiem zapomnieć, że jest człowiekiem, członkiem jakiegoś społeczeństwa, że należy do danej klasy, że żyje w danej epoce, powinien zaprzeć się wszystkiego i jak ksiądz katolicki, żyć tylko dla chwały swego wielkiego Kościoła.

— Hola, hola! — wtrącił się Olaski. — Ładne teorye pan wypowiadasz. Niema zgody, niemal Chociażbyś pan chciał jaknajusilniej oderwać się od tego wszystkiego, to zaręczam ci, żebyś nie potrafił nawet. Urodziłeś się polakiem czy tam francuzem, to pozostaniesz nim tak dobrze w mowie i obyczajach, w tradycyi, jak i w sztuce. Żebym ja tam niewiadomo jak i gdzie zasiał pszenicę, to zawsze ona będzie pszenicą, a nie żytem, albo też nie wyrośnie wcale, gdym ją na skałę rzucił.

— Ale drogą ciągłej kultury można ją zmienić, zbliżyć do pewnego ideału. Ja też dążę, żeby przez kulturę estetyczną wyzbyć się jaknajprędzej tamujących mi dostęp do sztuki czystej stempelków narodowych i społecznych...

— A skoro tak, to przepraszam — mruknął niechętnie Olaski. — Ja sądziłem, że to właśnie największa pochwała dla artysty, jak mu się powie, że jest krwią z krwi i kością z kości swojego narodu i swojej epoki.

— Daj pokój — szepnął pan Bolesław, trącając kolegę. — Szkoda czasu i atłasu na rozmowę z nim w tej kwestyi. On nawet tak nie [ 229 ]myśli, poprostu chce być oryginalnym, wyższym po nad wszystko i w tem chwały szuka.

— Mój ojciec prawdę powiedział — rzekła Ludmiła podnosząc się.

Takie nagłe przerwanie rozmowy nie podobało się Leonowi.

— I po co to rzucać pod nogi orchideje takim wieśniaczkom? — pomyślał sobie, patrząc niechętnie, jak panienka usiadła przy narzeczonym — wieśniaczkom, które po za kąkolem, bławatkiem i piwonią, nie uznają kwiatów? Dobrze mi tak.

Przyrzekał sobie solennie, że się już nigdy nie da wciągnąć w rozmowę na temat sztuki z mieszczuchami duchowymi i tego wieczoru dotrzymał sobie słowa. Pomimo niechęci, jaką uczuł do panny Olaskiej, szukał jednak jej towarzystwa.

— Kim jest właściwie ten pan? — zagadnął, niby od niechcenia, znalazłszy się znowu przy niej.

— Jak to? nie wie pan? To mój narzeczony, pan Chojowski.

— Wybaczy pani — odparł poprawiając binokle — ale to dopiero zaszczyt, a ja pytałem o stanowisko społeczne pana Chojowskiego.

— Jest buchalterem w fabryce — odpowiedziała sucho, przeczuwając instynktem kobiecym, do czego zmierzał młody Komirowski.

— Buchalter... aha!

Powiedział to paważnie, ale w taki sposób, że Ludmiła miała ochotę uderzyć go. [ 230 ]

— U kogo jest? — ciągnął dalej.

— Ma posadę u Maleckiego. A pan czem się zajmuje?

— Czyż ojciec nie wspominał nigdy o mnie? — zagadnął zmieszany z kolei Leon.

— Owszem, tylko nie potrafił objaśnić mnie, czem pan jest naprawdę. Podobno maluje pan... z amatorstwa?

— Wystawiam, a nawet sprzedaję potrosze — odparł niedbale — chociaż rzeczywiście, nie pozwoliłem jeszcze przylepić sobie na czoło etykietki żadnej, nie jestem „pozycyą w księgach społecznych“, jak by się zapewne wyraził pani narzeczony. Uprawiam bowiem i muzykę. Ach! u państwa jest fortepian! Czy pani pozwoli. I zniecierpliwiony rozmową, w którą się tak niebacznie uwikłał, usiadł do fortepianu, a odrzuciwszy energicznym ruchem włosy, zagrał swój koncert, swobodnie przerabiając go na dwie ręce.

Pod jego wprawnemi palcami staroświecki instrument zamienił się w coś doskonałego, posłusznego najkapryśniejszym jego zachceniom, oddającego najsubtelniejsze odcienia utworu.

Jakby pragnąc oczarować tę wieśniaczkę, która go słuchała z ciekawością, grał kolejno wszystkie swoje lepsze kompozycye, potem przerzucił się do klasyków i zakończył szumnym i głębokim Wagnerem, chcąc dać dowód, że naprawdę posiada technikę wyższą po nad poziom zwykły. [ 231 ]

Podczas jego gry w saloniku toczyła się półgłosem rozmowa. Komirowska, pogrążona razem z Olaską w staroświeckiej kanapie, nie mogła się powstrzymać, żeby nie chwalić swego jedynaka.

— Czy pani uwierzy, że on prawie wcale się nie uczył muzyki? Dwa lata wszystkiego brał lekcye, jeszcze na uniwersytecie będąc. Niech mi tak zagra ktoś, co skończył konserwatoryum. Daj się raz wreszcie poznać, Leonku, powtarzam mu ciągle, wystąp z koncertem w Towarzystwie muzycznem chociaż na początek, napiszą o tobie, zostaniesz sławnym... Ani chce słuchać! Nie będę grał tutaj, powiada. Nie i nie! I trzeba mu przyznać słuszność. Kto pragnie zostać czemś, musi się zagranicą pokazać, a potem dopiero do Warszawy przyjechać, to go złotem obsypią a jak tego nie zrobi, to pies o nim nie będzie wiedział! Ten chłopiec do wszystkiego ma talent. A jaki! marnuje się biedak, bo mu środków na kształcenie się brak. Miałby ochotę do Włoch się wybrać na parę lat, ale za co? Myślał, że mu ojciec da...

— Dlaczegóżby nie miał dać? — przytakiwała Olaska, która się coraz lepiej dostrajała do Komirowskiej.

— Pani nie zna mojego męża! — mówiła coraz ciszej pani Kazimiera. —Zdziwaczał formalnie tam na Syberyi, wolałby, żeby Leon do czego praktycznego się wziął. Możeby tak jak on tam w Irkucku piekarnię założył? bo już nie wiem co! Czy pani da wiarę, że Bolesław naprawdę zamierzał tu w Warszawie gdzie sklepik otworzyć. Ledwiem mu to wyperswadowała. Syn artysta — a ojciec sklepikarz. Drogę by chłopakowi zamknął i tyle. — Leonku, jeszcze tego mazurka [ 232 ]swojego! — dodała, zwracając się do syna. — A pani córeczka gra? — ciągnęła dalej.

— Gdzieżby się tam śmiała popisywać przy panu Leonie! — zawołała pani Olaska z gestem przerażenia. — Śpiewa tylko trochę, ma nawet przyjemny głos.

— Niechże pani namówi, Leon by zaakompaniował, on bez przygotowania potrafi!

Ludmiła, wbrew przypuszczeniom matki, nie dała się wcale prosić. Zbliżyła się pewnym krokiem do fortepianu i zaczęła przerzucać nuty. Wreszcie wybrała i, stanąwszy naprzeciw pana Stanisława, zaśpiewała metalicznym, dźwięcznym jak srebro mezzosopranem: „Gdybym ja była słoneczkiem na niebie!“

Przez cały czas oczy jej tkwiły w narzeczonym: wszyscy rozumieli, że śpiewa dla niego, że jemu tylko świecićby pragnęła całym blaskiem swojego uczucia, całą gloryą wschodzącego życia. Pragnęła w ten sposób wynagrodzić temu kochanemu, dobremu panu Stanisławowi krzywdę, jaką mu wyrządził obecnie młody Komirowski swojem lekceważeniem, chciała temu zarozumiałemu, stojącemu na wzniesionym przez siebie samego ołtarzu egoiście pokazać, dla kogo jej serce bije. Tak, ona śpiewa pieśń miłości swemu wybranemu, a ten musi jej wtórować.

Komirowski zrozumiał swoją fałszywą rolę i wstał od fortepianu, skoro tylko panienka przestała śpiewać. Był zły, prawie zagniewany na tę wieśniaczkę, która nietylko, że odrzuciła jego przynęty, ale [ 233 ]jeszcze zadrwiła z niego w taki przykry sposób. Stracił też na humorze i robił uszczypliwe uwagi, wtrącając się do rozmowy, którą prowadził Chojowski z jego ojcem.

— Wie pan, nie poznaję Warszawy — mówił z goryczą pan Bolesław — chwilami doznaję takiego wrażenia, jakby mnie przeniesiono do Nowego Jorku, albo też na kraniec świata! Ludzie tu tworzą stado, pasące się bezmyślnie na stepie, gotowe rozproszyć się na pierwszy lepszy szelest, błądzące bez celu byle dalej. Nikt nie zastanawia się, co jutro przyniesie, żadnych prądów, żadnych dążeń — rzekłbym, miasto zaczarowane, gdzie wszystko, co żyło, śpi snem głębokim, z którego nie ocknęłyby nikogo nawet gromy, nawet powódź! Wielka wydma, przenoszona z miejsca na miejsce lada powiewem wiatru, niepłodna. Nasze społeczeństwo jest ubogie, to prawda, powinniśmy mu przysparzać bogactw materyalnych, ależ, dla Boga! nie róbmy sobie z tego programów! Pieniądz, to tylko pieniądz, i sam przez się nie podniesie nas ani na jeden cal po nad poziom pełnego koryta. No i do czegośmy doszli?! Że ta nasza, niegdyś do szpiku kości, Warszawa zamieniła się na gniazdo karyerowiczów, pełno naokoło ciebie jakichś typów z pod ciemnej gwiazdy, co to się do złotego cielca modlą a o Boga nie dbają! jakichś kosmopolitów! Żeby takiego pana nauczyć po angielsku albo po niemiecku, to byłby z niego cudzoziemiec gotowy. Co najsmutniejsze, czujemy nieomal szacunek dla takich, co sobie potrafili kieszenie napchać, choćby to byli, jak powiedział niedawno jeden z moich kuzynów, szubrawcy skończeni! Pieniądz, zabawa, no, i sport! I to się nazywa Życie publiczne! Widzi mi się, że przeciętny warszawiak wolałby order kotylionowy albo żeton sportowy od nie wiem już [ 234 ]jakiego dyplomu zasługi albo krzyża! Tak, tak, inne czasy przyszły i to ponoć nietylko u nas, ale i w całej Europie ludzie gonią za użyciem i za chwilkę przyjemną dyabłu by duszę zaprzedali.

— A jednak musi ojciec przyznać, że pieniądz to potęga! — przerwał Leon. — Społeczeństwo zamożne może się kształcić, cywilizować. Samego kierunku nie podobna więc naganiać. A co do tego, że Warszawa się zmieniła, wytłómaczę to bardzo prosto: urosła i tyle. Są w niej tacy i owacy. Pachną kosmopolityzmem, powiada ojciec. Podług mnie to właśnie dowodzi, że się powolutku równamy z Europą, żeśmy się przestali zasklepiać, jak ostryga w skorupie, że i nas porwał wartki potok życia wszechświatowego. Potępiać ludzi za to, że starają się nie być nędzarzami, to doprawdy ryzykowne trochę! Dziś są oni jeszcze dorobkiewiczami, ale za x lat zamienią się na protektorów społeczeństwa, będą popierali sztukę, zakładali muzea, akademie, jednem słowem, ucywilizują nas! Co do mnie, ta dzisiejsza Warszawa, tętniąca życiem, nie ograniczająca się na tak zwanem życiu rodzinnem, Ćwicząca siły w sportach, trzeźwa, wyrzekająca się mrzonek, nie zapatrzona, jak zrujnowany panek, w swoją minioną świetność, ta Warszawa, dążąca wytrwale do kultury, robi na mnie wrażenie sympatyczne i pogodziłbym się z nią może, gdyby ta jej kultura stała się nie polorem, ale rzeczywistością. Czy to nie skandal, żeby takie wielkie miasto, rosnące jak na drożdżach, nie zdobyło się dotąd na muzea sztuk pięknych, na akademię?

— Dość jednostronnie pojmuje pan kulturę — odezwał się milczący dotąd Chojowski. — Czy podług pana niema nic ważniejszego ponad tak zwaną kulturę? [ 235 ]

I cóż nam z tego przyjdzie, że będziemy mieli muzea, jeżeli w tych muzeach będą nam pokazywali zamorskie osobliwości, zamiast tego, Z czego powinniśmy być dumni? jeżeli nasi akademicy będą malowali we Włoszech włoskie niebo? jeżeli nasi fabrykanci będą popierali to, co przynosi szkodę społeczeństwu?

Niebawem goście pożegnali się i odeszli. Pan Stanisław pozostał jeszcze, proszony przez Ludmiłę.

— Mam do pana wielką prośbę — rzekła patrząc mu błagalnie w oczy.

— Słucham — szepnął, siadając u jej nóg na taburecie.

— Pamięta pan jeszcze nasze rozmowy w Kołatynie?

— Czy mam je pani powtórzyć?

— A więc dobrze, niech pan wypełni dane obietnice, niech mnie pan zaprowadzi na dno mętnych wirów, gdzie mogłabym podać rękę maluczkim. Zrobię wszystko, co mi pan wskaże, przysięgam, że nie cofnę się nawet przed ciężką pracą, bo ja tak dłużej żyć nie mogę... nie mogę... Ta bezczynność truje mnie gorzej, niż tęsknota. Przyrzeka pan?

Zamiast odpowiedzi, Chojowski przycisnął do ust jej rękę.

— Czy pani odwiedza Zgórskich? — zagadnął po chwili milczenia.

— Czasami. [ 236 ]

— To niech pani tam przyjdzie kiedy i pomówi z panną Zofią. Ona panią wprowadzi pomiędzy kobiety, które coś robią, grają jakiś teatrzyk na cel dobroczynny, czy coś takiego... Niech pani spróbuje, ja ze swej strony także co obmyślę.

Podziękowała mu wymownem spojrzeniem i rozstali się.

Na odchodnem pan Stanisław przypomniał Olaskiemu, że za parę dni u Maleckiego miało się odbyć zebranie w jakiejś kwestyi, na które zapraszano wszystkich, którym przemysł i dobrobyt kraju leży na sercu.

Olaski przyrzekł przyjść razem z Komirowskim.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false