<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 237 ]
Wchodzących kolegów przyjął we drzwiach Malecki i podawszy im uprzejmie rękę, wprowadził do salonu, gdzie się już znajdowało kilkanaście osób, a pomiędzy nimi w samym kąciku, skromnie siedział Chojowski.

— Podobno macie panowie radzić nad podniesieniem jakiejś gałęzi przemysłu? — rzekł Komirowski. — I owszem, i owszem, chętnie przyłożę się swoim skromnym kapitalikiem do takiej roboty o charakterze społecznym.

— Zaraz zaczynamy — odparł Malecki.

Koledzy zajęli miejsca obok pana Stanisława, gdyż nikogo więcej nie znali tutaj.

Na środku obszernego, porządnie, ale nad wyraz banalnie umeblowanego salonu, stał duży stół, zarzucony papierami. Przy nim kilkanaście krzeseł krytych pluszem bordo, pustych jeszcze, bo obecni przechadzali się, rozmawiając półgłosem, albo też pochowali się w sąsiednim gabinecie, skąd dolatywał głośniejszy gwar, przerywany śmiechem.

Nagle gabinet zaczął się opróżniać; najprzód wytoczył się z niego okrągły, jak antałek, pan, z gładko ogoloną twarzą, z uśmiechem przyrosłym do wywiniętych warg; za nim postępował elegancki, wykwintnie odziany młodzieniec, z kokieteryjnie zaczesanemi włosami i ufryzowaną brodą, w śnieżnej białości haftowanym gorsie koszuli; na samym końcu wreszcie, zgarbiony, spoglądający dookoła biegającemi oczkami, chudy blondyn, ze zwojem papierów pod pachą. [ 238 ]

W salonie zrobiła się nagle cisza, goście siadali na krzesłach pod ścianami, pozostawiając okolice stołu niezajętemi.

— Niech panowie pozwolą bliżej — zachęcał Malecki. — Pan dobrodziej ma głos — dodał, zwracając się do ukrytego pod oknem jegomościa, mającego wygląd ascety.

Abnegat wzbraniał się, w końcu jednak zdecydował się zbliżyć.

— Kto to jest? — zagadnął Komirowski pana Stanisława.

— Jeden z naszych redaktorów, zajmujący się sprawami ekonomicznemi.

— Bój się pan Boga i objaśniaj nas, kto mówi, za każdym razem, bo żywej duszy tu nie znamy — dodał Olaski.

Publicysta wodził przez chwilę oczami po zgromadzonych, jakby pragnąc się zoryentować, kogo ma przed sobą, poczem odchrząknąwszy energicznie, wyprostował się i zaczął mówić pewnym, wyrobionym, przyjemnym głosem:

„Oddawna, moi panowie, naród nie znajdował się w bardziej krytycznym momencie dziejowym, jak obecny. Germański ocean zalewający piędź do piędzi, od wieków niziny słowiańskie, obecnie pod parciem rozpętanych wichrów nienawiści plemiennych, podnosi się groźnie. Niedość, że wtargnął on na obszary polityczne, niedość, że zamulił, albo pokrył swemi głębiami polskie dziedziny, ale teraz piętrzy się coraz wyżej, wdziera się na wyspy, gdzie poza tamami wzniesionemi mrówczą pracą, chronią się niedobitki licznych niegdyś grunwaldzkich [ 239 ]zwycięzców, — usiłuje zniwelować te dumnie i niespożycie dotąd wznoszące się skały religii, języka, obyczajów i tradycyi. Szczupły zastęp polski broni się rozpaczliwie, wytęża całą swoją energię, żeby się ocalić od zalewu, ale niestety, bałwany biją w niego coraz zacieklej, coraz bezwzględniej i dziś widzimy, jak wdzierają się one już do wnętrza chałup polskich, jak zdradzieckie ich wody liżą stopy ołtarzy narodowych, nie cofając się nawet przed bramami świątyń.

Patrzymy na walkę, a każdy cios, spadający na głowy naszych rodaków i nam sprawia ból, każda wyspa polska, pochłonięta przez powódź germańską, to także nasza strata, tem gorsza, że niepowetowana.

Stajemy więc wobec pytania, narzuconego nam przez solidarność narodową: czy patrzeć biernie na tę nierówną walkę, czy ograniczyć się na jałowem współczuciu, czy też wyciągnąć do naszych rodaków dłoń braterską i iść z nimi razem?

Niema chyba pomiędzy nami nikogo, moi panowie, ktoby się wahał, jaką drogę z pomiędzy tych dwóch obrać. Zastanówmy się jednak, co to znaczy iść ręka w rękę z dzielnymi poznańczykami, przeciwko zwartemu i potężnemu murowi germańskiemu. Minęły bowiem czasy, kiedy o walce orężnej mogła być mowa. A jednak walczyć trzeba!

Ci co znają mechanizm dzisiejszych społeczeństw ucywilizowanych, którym nie tajne są sprężyny, poruszające skomplikowane ustroje, zwane państwami, wiedzą, że my, polacy, dzierżymy w dłoni broń, jeżeli nie zabójczą dla naszego odwiecznego wroga, to przynajmniej mogącą zadać mu ciosy dotkliwe. Bronią tą jest z naszej strony [ 240 ]solidarność narodowa, ujawniająca się w pewnych celowych postępkach. Zespólmy się w jedną całość ożywioną wspólnemi pragnieniami i uderzmy przeciwnika w najdrażliwsze jego miejsce, nie w serce, bo to jest dla nas niedostępne, nie w mózg, bo ten, niestety, funkcyonuje wzorowo, i naruszenie jego działalności odbiłoby się niekorzystnie na nas samych, ale zwróćmy swoje groty na kieszeń niemiecką. Tak, panowie, kieszeń w tym wypadku daje się zupełnie słusznie porównać z żołądkiem, który według znanej bajki, trzyma w ścisłej zależności od siebie wszystkie najszlachetniejsze organy. Jak zaś uderzać można powiedzą nam liczby statystyczne.

W ciągu ostatnich trzydziestu lat Niemcy z państwa przeważnie rolniczego zamieniły się powoli na państwo przemysłowe. Przez długi czas fabrykanci niemieccy produkowali „tanio, ale źle,“ dziś jednak stan rzeczy zmienił się. Towary niemieckie przestały być złemi, a nawet są tak dobre, że zaczynają współzawodniczyć z angielskiemi. Armia przemysłowa niemiecka niewiele ustępuje dziś armii wojskowej, i ta tak jak tamta, prowadzona przez genialnych dowódzców, święci zwycięztwa na współzawodnikach. Kraj Wilhelmów i Fryderyków, od Poznania aż do brzegów Renu, pokrył się siecią dróg żelaznych, które łączą strategicznie ze sobą niezliczone fabryki, podobne do olbrzymich fortec, skąd wyruszają na podboje nasi odwieczni wrogowie. W fizyce istnieje t. zw. prawo, według którego każdy ruch odbywa się w kierunku najmniejszego oporu, nic więc dziwnego, że towary niemieckie zalewają wschód. Królestwo Polskie, śpiące do niedawna snem ekonomicznym, stanowi niejako przedmurze, na które ta powódź towarowa [ 241 ]wywiera największy nacisk. Z tych kilku szeregów suchych liczb, które panom przytoczyłem, widzicie, że rocznie kikadziesiąt milionów wypływa od nas na zachód, gdzie zapładnia swoją utajoną siłą liczne organy wytwórcze naszych nieprzyjaciół. Uprzytomnijmy sobie, panowie, że te miliony — to zarobek niemieckiego robotnika i niemieckiego fabrykanta, że z niego właśnie nasi prześladowcy żyją, z niego opłacają podatki swemu rządowi, temu samemu rządowi, który z kolei używa naszych pieniędzy na walkę z żywiołem polskim, na subwencyonowanie komisyi kolonizacyjnych, na opłacanie pedagogów wrześnieńskich, na utrzymywanie całej zgrai mniej lub bardziej zamaskowanych hakatystów, na zakup bagnetów dla grenadyerów pomorskich — o ironio! pieniędzy, pochodzących w znacznej części z naszych własnych kieszeni!

A teraz, panowie, powiedzcie sami, czy napełnienie worka niemieckiego zdobytym w krwawym znoju groszem, nie jest w tych warunkach zaciskaniem pęt, dławiących naszą własną szyję, czy nie jest lekkomyślnością karygodną, szaleństwem, omal nie równoznacznem z samobójstwem ekonomicznem?

W tem miejscu w sali rozległ się szmer, z pod ściany odezwały się nawet oklaski, które jednak wnet umilkły, gdy ekonomista, zaczerpnąwszy w zaklęśniętą pierś oddechu, zaczął mówić dalej:

„Tak by było niestety, lecz na szczęście społeczeństwo nasze dojrzewa, zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie pociąga za sobą apatya i bierność ekonomiczna. Zewsząd podnoszą się głosy, pytające co czynić. My — ekonomiści odpowiadamy na te wezwania szczerze i prosto przestańcie kupować od niemców, zwróćcie się do [ 242 ]tych, co są nam życzliwi, choćby obojętni, ponieście nawet pewne drobne straty, narazie przynajmniej — narazie, powtarzam, bo równolegle musimy zapełniać luki w naszym własnym przemyśle, pracować sami, zamiast dawać pracę swoim wrogom.

Ale kwestya, czy taka broń, niewinna, nieszkodliwa napozór, jest rzeczywiście groźną dla niemców?

A więc, zastanówmy się nad jej skutecznością! przypuśćmy, że cały naród polski poparty w tej bezkrwawej wojnie z nawałą germańską, przez wschód słowiański, pójdzie jak jeden mąż na plac boju. W takim razie cała ta powódź towarów, podbijająca słowiańskie rynki, cofnie się nagle, życiodajny strumień naszego złota wyschnie, olbrzymia liczba fabryk, pracujących dziś całą siłą pary stanie, tłumy robotników, prowadzone przez antipolskich wodzów przemysłu, znajdą się na bruku miejskim, wobec nędzy. A nędza, moi panowie, to nieszczęście, straszniejsze, aniżeli wojna, w której padają trupy i ranni, to bicz, smagający dotkliwie, to zwiastun zwyrodnienia fizycznego, duchowego i moralnego. W jej bladych, kościstych, tchnących grobową zgnilizną objęciach buta germańska stopnieje, jak stal w pożerającym ją ogniu.

Walka ta i nam da się z początku we znaki, będziemy bowiem zmuszeni kupować niektóre towary drożej, ale taki stan rzeczy będzie, jak powiedziałem, przejściowy; nie minie kilku lat, a te same przedmioty, jakie nabywaliśmy za granicą, zaczną wychodzić z naszych fabryk. Nasz przemysł młody, potężny, wsparty, jak na opoce, na solidarności narodowej, wleje w społeczeństwo nowe siły, powoła do służby w swojej armii zastępy bezrolne, skazane na niedostatek. Czyż [ 243 ]dla takich doniosłych celów, dla jaśniejszej przyszłości nie warto przyłożyć ręki? Mojem zdaniem, jest to nietylko praca dla własnego pożytku. Skończyłem, moi panowie, przemawiam do was w imię dobra społecznego, jak do prawych obywateli. — Dałem wam ogólny zarys tej kampanii przemysłowej, szczegóły zaś taktyczne pozostawiam technikom. Oni panom powiedzą, co i jak czynić należy, ażeby zwrócić wylew zagrażającej nam zniszczeniem rzeki germańskiej na jej własną dolinę, jak podeprzeć wyglądających od nas pomocy dzielnych rodaków!

Abnegat skłonił się i usiadł oklaski z początku nieśmiałe, wybuchnęły teraz, jak rozpętana nagle burza.

— Wcale ładnie mówił, nieprawdaż? — szepnął zadowolony Olaski.

— Nie spodziewałem się nawet usłyszeć tutaj coś podobnego — odparł przyjemnie zdziwiony Komirowski — jednakże są jeszcze ludzie, co czują i myślą, jak polacy; aby tylko nadzieje tego pana ziściły się — co do mnie, zdaje mi się, niestety, że w walce tej liczyć możemy tylko na siebie samych. Ano, zobaczy się. — Chciałbym jednak wiedzieć, do czego on to prowadzi.

— To się niebawem wyklaruje — odezwał się z lekkim uśmiechem ironicznym Chojowski — trochę cierpliwości.

Oto nowy mówca przychodzi do głosu.

— Któż to taki? Wygląda trochę na dandysa — mruknął Olaski.

— Nie znam go. Podobno jakiś inżynier technolog. [ 244 ]

Głuchy gwar, jaki panował po przemówieniu ekonomisty, uciszał się powoli, na ogół wywarło ono dobre wrażenie, zapalano się nawet tu i owdzie; jakiś pan, znawca stosunków w Poznańskiem, głośno opowiadał o oburzających faktach znęcania się niemieckich nauczycieli nad dziećmi polskiemi. Ktoś inny przytaczał dane, dotyczące zakładów przemysłowych polskich w Księstwie; gestykulowano żywo, co moment padało z czyichś ust dobitniejsze wyrażenie, skierowane przeciwko hakatystom.

Malecki poszukał w kąciku ekonomisty, ażeby mu podziękować.

— Doskonale wywiązałeś się, redaktorze kochany, ze swojego zadania — mówił, ściskając mu rękę — twoja odezwa usposobiła ich gorąco. Sądzę, że wobec tak pożądanego nastroju inżynier mógłby zaczynać. — W podobnych sytuacyach nie można tracić czasu!

I z uśmiechem na rumianej, pełnej, tryskającej zdrowiem twarzy, zbliżył się do eleganckiego pana, który siedział dotąd poważnie przy stole, gładząc fryzowaną brodę białemi palcami.

— Inżynier Przemyski ma głos — rzekł dobitnie, zwracając się na pokój.

Młody technolog, w przeciwstawieniu do poprzednika swojego, który porywał słuchaczy zapałem i swadą, potrącając o struny uczucia, był, czy też starał się być zimnym, trzeźwym i chętnie uciekał się do cyfr i wywodów natury technicznej, zatrzymywał się co chwila, żeby znaleźć coś w leżących przed nim papierach i nabrać z natury krótkiego oddechu. Obecni mieli przed sobą typowego technika, praktycznego [ 245 ]nawskroś, ale też pozbawionego polotu i fantazyi. Może dla tego właśnie słuchano go z uwagą; spodziewano się nadto, że technik sprowadzi podniesioną sprawę samoobrony na polu ekonomicznem z gruntu uczuciowego na realny.

Olaski nie potrafiłby zapewne powtórzyć w szczegółach tej przemowy, ale doskonale zapamiętał charakterystyczniejsze momenty.

„Zarówno pojedyńcze osobniki, jak i narody działają, powiem nawet, powinny działać pod impulsem pewnych uczuć, bo uczucia są jakby ogniem w maszynie parowej życia, którego błogosławione ciepło wytwarza energię niezbędną do wykonania pracy mechanicznej, szeregu celowych czynów. Nie możemy jednak zapominać, że zarówno niedostatek, jak i nadmiar ciepła sprowadzają ujemne skutki. W pierwszym przypadku maszyna społeczna porusza się leniwie, ospale, w drugim zaś grozi jej, podobnie jak zwykłej lokomobili, przepalenie kotła, które może spowodować niszczący wybuch.

Strzeżmy się więc, żeby w nadmiarze zapału, wznieconego nienawistnemi uczuciami, nie wywołać fatalnej katastrofy.

Nie mam bynajmniej zamiaru zmniejszać w czemkolwiek doniosłości słów szanownego redaktora, który tak trafnie ze swojego punktu widzenia objął sytuacyę; zgadzam się z nim w zupełności, że obowiązek nakazuje nam odwrócić się od tych, co utrzymując z nami stosunki handlowe, działają równocześnie na naszą szkodę, pragną nas zgnębić na wszystkich punktach, a nawet pragną naszej zagłady, ale nienawiść sama w sobie jest złym doradcą, zwłaszcza tam, gdzie idzie o interes. [ 246 ]

W kwestyach ekonomicznych trzeba być trzeźwym, tak samo, jak w wojnie trzeba być rozważnym. Ileż to bitew przegrywano wskutek zbytecznego zaufania we własne siły, wskutek zapału niepopartego zimną rachubą! Więc panowie, bądźmy przedewszystkiem rachmistrzami, nie przystępujmy do żadnej pracy, nie przygotowawszy się do niej gruntownie, nie rozważywszy wszystkich „pro i contra“. Kupować drogi towar od sympatyzujących z nami fabrykantów to rzecz niebezpieczna — niebezpieczna dla tego, że sympatye tego rodzaju ludzi są zawsze podejrzane, to raz, powtóre zaś, że takie postępowanie przynosi nam stratę materyalną. Podług mnie zatem, należałoby ten system sprowadzić do najciaśniejszych granic, natomiast starać się najusilniej wystarczać samym sobie. Tak jest, panowie, na tej tylko drodze możemy pogodzić uczucia nasze z interesem. Zakładajmy nowe fabryki, wzmagajmy naszą siłę wytwórczą, bo mamy wielkie szanse powodzenia po temu.

Powtarzam jednak, że jaknajgruntowniejsza rozwaga, jaknajgłębsza wiedza, jaknajściślejszy rachunek służyć nam winny za przewodników w tej pracy! Zanim rozpoczniemy działalność na jakiemś polu, leżącem odłogiem, zbadajmy, jak rolnik glebę, środki nasze i siły, ażeby się upewnić, że ta rola wróci nam nasze nakłady i nie narazi na straty.

Takich zaniedbałych gałęzi w naszym przemyśle jest dużo — dość wybrać którąkolwiek z nich i co do mnie, od dawna zajmowałem się tem, śledziłem jaknajpilniej rozwój naszego przemysłu, z rocznikami statystycznemi w ręku, i Udało mi się odkryć kilka bogatych, prawie że nie naruszonych kopalń, które wymagają tylko umiejętnej, zasobnej [ 247 ]w kapitał energii, ażeby zapewnić sowite zyski tym, co je zaczną eksploatować.“

W tem miejscu młody technolog zatrzymał się i spostrzegł z zadowoleniem, że jego głos nie pozostał bez echa.

Na twarzach zgromadzonych kapitalistów malowało się zaciekawienie, wiele oczu zaczynało błyskać pożądliwością. W miarę, jak inżynier rozwijał swoje projekty, uzasadniał je argumentami, zaczerpniętemi z urzędowych sprawozdań, oświetlał z rozmaitych punktów widzenia, oznaki zadowolenia mnożyły się. Mgliste rojenia ekonomnisty-teoretyka przyoblekały się w jędrne, zdrowe, powołane do długiego, a płodnego życia ciało; słychać było już w powietrzu, poruszanem wzmożonemi oddechami obecnych, jakby zbliżający się coraz bardziej dźwięk złota, szelest banknotów.

Interes miał olbrzymie, nie dające się zaprzeczyć szanse; państwo zakupuje rocznie za parę milionów celuloidu w najrozmaitszych postaciach, materyał ten bowiem, od niedawna wprowadzony do techniki, odznacza się niezmierną plastycznością, pozwala się przeobrażać nader prosto w mnóstwo przedmiotów codziennego użytku; robią z niego zabawki dziecinne, galanteryę, fotograficzne przybory; naśladuje on do złudzenia kosztowną kość słoniową i zastępuje ją wybornie, słowem, celuloid to nieoceniony nabytek, przed którym otwierają się coraz to szersze ujścia w przemyśle.

Dlaczegobyśmy nie mieli wytwarzać u siebie tej substancyi? Posiadamy drzewnika poddostatkiem w najrozmaitszych postaciach, [ 248 ]niewyłączając bawełny, którą już hodujemy w zakaspijskim kraju, mamy spirytus, — kwas azotny zaś niezbędny do fabrykacyi celuloidu, będącego połączeniem pyroksyliny z kamforą, nie wypada u nas drożej, aniżeli zagranicą; słowem dla tej gałęzi wytwórczości znajdujemy u siebie zupełnie przyjazne warunki. Technicy, którzyby potrafili poprowadzić zakład produkujący i zarazem przeobrażający celuloid na rozmaitego rodzaju wyroby, znajdą się także. On sam — Przemyski, zwiedzał niemieckie i francuskie fabryki wtajemniczył się dostatecznie w sposoby i metody wytwórcze i gotów byłby zaofiarować swoje usługi tym, coby się doń zwrócili. Nie każdemu zapewne wiadomo, że istnieją już w Królestwie dwa zakłady tego rodzaju: jeden w Łodzi, należący do pana Brandta, drugi w okolicach Warszawy, będący w rękach pana N; założono też w przeszłym roku fabrykę celuloidu w płytach w jednem z miast rossyjskich — i to wszystko.

Trzy małe zakłady w olbrzymiem państwie, zużywającem za parę milionów tego materyału. Placówka tak, jakby nie zajęta wcale — kopalnia złota ledwie naruszona, a kryjąca w swem łonie fortuny, które zabiorą ci, co przyjdą najpierwsi! A więc precz z apatyą! Oto szczegółowo obliczone na nasze stosunki koszty produkcyi i porównanie ich z cenami możliwemi do uzyskania. Interes czysty, a nadewszystko pewny! Wydarte Niemcom miliony, tysiąc par rąk zajętych! Ale żeby wypowiedzieć w tej dziedzinie walkę Niemcom z nadzieją zwycięstwa, należy iść zgodnie, zwarcie, wspólnemi siłami — zjednoczyć się, bo inaczej, zamiast pobić na rynku wewnętrznym potężnego współzawodnika, sami się wytępimy wzajemnie w walce konkurencyjnej. [ 249 ]

Inicyatorowie zgromadzenia zrozumieli doskonale ten zasadniczy warunek powodzenia i dlatego zaprosili tutaj właścicieli i kierowników istniejących fabryk. Panowie ci dadzą obecnym obraz tej młodej gałęzi produkcyi u nas i wskażą co i jak czynić należy, żeby ją podnieść do poziomu, na którym walka z zagranicą byłaby możliwą.

Elegancki technolog ani na chwilę nie wyszedł z granic umiarkowania, nie dał się porwać z realnego gruntu fantazyi; każde jego zdanie tchnęło chłodną rachubą. Skończywszy, wiedział doskonale, że ostrożniejsza, solidniejsza, mniej wrażliwa na piękne słówka, ale za to skorsza do czynu połowa zgromadzenia, stanęła po jego stronie, chociaż oklaski tym razem nie były tak huczne, jak poprzednio.

Nastąpiła krótka przerwa; w salonie potworzyły się grupy kapitalistów, dyskutujące żywo nad projektem młodego inżyniera; ci i owi robili pewne zarzuty, ale na ogół uznawano go za dobry i praktyczny.

— Ma słuszność! — dowodził nizki pan o bawolim karku i twarzy buldoga, — nie kupujmy od nikogo nie czas już żywić obcych, kiedy się samemu przymiera głodem! Kto siedzi z założonemi rękami, tego prędzej czy później dyabli porwą.

— Nie święci garnki lepią! — mówił jedyny w zgromadzeniu milioner, dajcie mi kapitał, a w przeciągu dwudziestu lat stworzę wam przemysł niegorszy od niemieckiego. Cała rzecz w tem, że kapitały nasze pleśnieją w bankach i towarzystwach kredytowych, że chcemy brać procenty bez ryzyka, a brak nam zaufania we własne siły. Uleczcie tę chorobę społeczną, a wypłyniecie. [ 250 ]

— Możemy przecież robić kapitałami francuskiemi i belgijskiemi, jak dotąd, — ośmielił się wtrącić jakiś krociowiec, naśladujący powierzchownością lorda angielskiego.

— Zapewne, zapewne, — mruknął milioner, — ale po co dawać zyski obcym kapitałom, jeżeli się ma własne? pytam. Co do mnie, wyprawiłbym naszych dusigroszów, kosztem publicznym do Ameryki, niechby się tam przypatrzyli, jak jankesi obracają pieniędzmi i jak pracują! Toby nauczyło ich przedsiębierczości.

— Jesteśmy powołani do odegrania niezmiernie ważnej roli w słowiańszczyźnie, — piszczał jakiś głosik z kąta; — wyrzuciwszy niemców z własnych rynków, obejmiemy niebawem w spadku po nich cały wschód. Królestwo zamieni się w jeden okrąg przemysłowy, który z Rosyą Europejską podbije Syberyę, a potem sięgnie aż do serca Azyi. Naród wyładuje w ten sposób swoją energię, która niema ujścia, to dla mnie nie ulega żadnej wątpliwości.

— No, a taryfy różniczkowe?

— Wie pan co? — szeptał swemu sąsiadowi do ucha, stojący solidnie w interesach, fabrykant warszawski, — gdyby mi dziś powiedziano, co wolisz, przywrócenie celnej granicy, czy też zniesienie dyferencyjnych taryf, bez wahania wybrałbym ostatnie. No, czy nie racya? Dziękuję za błyszczącą nędzę, za swobodę zdychania z głodu we własnym domku! Jakiekolwiek zmiany donioślejszej natury zrujnowałyby nas ekonomicznie w przeciągu kilku lat! A są zaślepieńcy, którzy tego nie widzą, czy nie chcą widzieć, i gotowiby cały nasz dorobek rzucić [ 251 ]na jedną kartę! To są właśnie najwięksi wrogowie naszego społeczeństwa, mój panie kochany!

Rozmowy te ucichły nagle, bo do stołu przysunął się pan N., właściciel jedynej w kraju polskiej fabryki celuloidu. Jegomość ten oświadczył, że nowa gałąź przemysłu istotnie posiada świetną przyszłość, że jego zakład idzie, a raczej szedłby doskonale, gdyby nie brak kapitału, krępującego rozwój. Porobiwszy znaczniejsze wkłady możnaby postawić fabrykacyę na odpowiednim poziomie technicznym. Drugim hamulcem jest konkurencya ślepa, podrywająca własny i cudzy byt; należałoby ją znieść w drodze dobrowolnego porozumienia się, a następnie wystarać się o nałożenie wyższego cła ochronnego; pod jego opiekuńczemi skrzydłami przemysł celuloidowy w kraju szybko by zakwitnął i wyparł niemieckie wyroby.

Wynurzeń rodaka słuchano ze współczuciem; apetyt podniecony już przez młodego technologa, wzrastał, zrobiła się głucha cisza, kiedy miejsce pana N. przy stole zajął przedstawiciel fabryki łódzkiej.

Pan ten w zupełności potwierdził wywody i wnioski współzawodnika i oświadczył w imieniu swego mandanta gotowość przystąpienia do związku.

W tem miejscu jednak dały się słyszeć znaczące chrząkania. Nikt zapewne nie zdecydowałby się na protest, ale Komirowski, siedzący dotąd w milczeniu, nie mógł się powstrzymać.

— Proszę o głos! — zawołał energicznie.

Malecki, odgrywający rolę przewodniczącego, jako gospodarz, podbiegł ku Komirowskiemu. [ 252 ]

— Ależ prosimy, prosimy pana! — rzekł uprzejmie, — dyskusya jest zawsze pożądaną w takich razach.

— Chciałem zapytać, czy pan Brandt jest niemcem, czy nie? Bo jeżeli tak...

Przedstawiciel łódzkiego przemysłowca przerwał mu niecierpliwym gestem.

— Wobec tego, co tutaj mówiono — rzekł, — zapytaniu takiemu nie powinniśmy się dziwić. Otóż mogę zapewnić szanowne zgromadzenie, że pan Brandt jest tylko z pochodzenia i wyznania niemcem. Przyjechał wprawdzie do nas niedawno, ale nauczył się już wcale nieźle po polsku i dzieci swoje wychowuje w tym duchu. Nieraz słyszałem z jego ust potępienia polenhecy i zapewnienia, że on sam czuje się polakiem, chociaż siedzi u nas dopiero od dziesięciu lat. Pan Brandt zatrudnia u siebie naszych robotników i zdołał sobie wyrobić opinię uczciwego i porządnego człowieka w całem znaczeniu tego wyrazu. Sądzę więc, że nie powinniśmy wbrew jego intencyi uważać go za cudzoziemca. Zresztą, moi panowie, chcąc utrzymać się konsekwentnie na stanowisku szanownego oponenta, musielibyśmy także bojkotować połowę naszych własnych przemysłowców, noszących niemieckie nazwiska.

— Komirowski zamierzał jeszcze coś powiedzieć, ale wrzawa zagłuszyła go zupełnie. Zgromadzeni prawie bez wyjątku stanęli po stronie Brandta. [ 253 ]

Zupełnie słuszny argument, mówiono. Tacy niemcy bywają lepszymi polakami od nas samych! To by zakrawało na donkiszoteryę! Cóż znowu!

— Nie mamże racyi? — zwrócił się oburzony pan Bolesław do swoich towarzyszy. — Niemczurę jakiegoś chcieliby wkręcić. Pal ich dyabli w końcu! Widzę, żem wlazł tutaj, jak Piłat w Credo.

— Dalibóg, że i ja nie wiem, gdzie jestem! — szepnął Olaski, wzruszając ramionami, — ładnych słówek w uszy mi nakładli, myślałem, że naprawdę o jakiej ważnej sprawie będą radzili, a oni, z przeproszeniem jakiś tam celuloid zabierają się robić. A fabrykujcie sobie i brylanty nawet.

— To jest właśnie mobilizacya do bezkrwawej wojny — wtrącił pan Stanisław. — Trudno, proszę pana, czasy zmieniły się, a wraz z niemi wyobrażenia o działalności społecznej. Idziemy naprzód, z Europą!

Olaski spojrzał na swego przyszłego zięcia, ździwiony, ale wnet zoryentował się.

— Kokainizuje się! — pomyślał.

— Nie było jednak czasu na rozmowy, bo jeszcze nie skończono rozpraw. Reprezentant fabryki z Cesarstwa znajdował się także w sali i jak się pokazało, podzielał zupełnie zapatrywania obecnych, wychodził nawet z tego samego punktu, co redaktor. Cały wschód prędzej czy później musi się zjednoczyć, żeby przeciwstawić należyty odpór germanom. Wojna celna wybuchnie lada chwila i wysokie cła będą [ 254 ]sprzyjały rozwojowi przemysłu w państwie, trzeba je wyzyskać. Właściciel jedynej fabryki rosyjskiej celuloidu chętnie złączy się z producentami kraju Przywiślańskiego, o ile taki związek nie naruszy jego własnych interesów. — Przedstawiciel nie władał językiem polskim i dla tego mówił krótko, lecz oświadczenia jego zadowolniły w zupełności Zgromadzenie.

Pozostawało tylko nadać tym zgodnym usiłowaniom formę prawną.

Podjął się tego chętnie ów pan zgarbiony, blondyn, z biegającemi oczami — który, jak się pokazało, był jednym z wybitniejszych reprezentantów palestry warszawskiej i człowiekiem zaufania sfer przemysłowych.

Projekt był, w gruncie rzeczy, bardzo prosty. Sformować towarzystwo akcyjne z kapitałem sześćkroć sto tysięcy rubli, rozdzielonych na 2,000 akcyj po 500 rubli każda. Towarzystwo zakłada fabrykę wyrobów celuloidowych w Warszawie i zakupuje trzy istniejące już zakłady, których właściciele będą spłaceni akcyami i otrzymają stanowiska dyrektorów z wyznaczonemi przez zebranie ogólne pensyami. Pod ich kierunkiem technicznym pozostaną nadal fabryki prowincyonalne; warszawską zaś poprowadzi technik wykwalifikowany, wybrany z pośród akcyonaryuszów. Towarzystwo ureguluje przedewszystkiem ceny i produkcyę, poczyni starania o cła ochronne, wyższe od dotychczasowych. Siedziba Zarządu w Warszawie.

Projekt ten, napisany z wysoką znajomością rzeczy, zyskał ogólne pochwały. [ 255 ]

— Niema to, jak specyalista! — mówił z zachwytem milioner; układa od razu ustawę, w której nie będzie prawdopodobnie nic do poprawienia. Ot, to właśnie lubię. Nie pozostaje nam nic innego, jak zbierać podpisy na akcye! — Czy deklaracya tymczasowa przygotowana!

Pokazało się, że deklaracya jest. Milioner zbliżył się poważnie do stołu i umaczał pióro. W sali zrobiła się nagła cisza; obecni wsłuchiwali się w szelest stalki po papierze, tej stalki, która pierwszemu lepszemu świstkowi nadać mogła w każdej chwili wartość banknotu. Kiedy pan o bawolim karku wyprostował się i odszedł od stołu, kilkanaście naraz osób zaczęło się tłoczyć do deklaracyi, żeby położyć swój podpis jaknajbliżej nazwiska milionera.

— Na dowód, jak dalece wierzę w ten interes — mówił elegancki inżynier — ryzykuję w nim cały swój majątek, to znaczy trzydzieści tysięcy rubli, chociaż właściwie źle się wyrażam, bo ryzyka prawie tu niema!

— Słowa te, a bardziej jeszcze deklaracya milionera, opiewająca na sto tysięcy, zadecydowały ostatecznie o losach projektu; po kwadransie tymczasowa lista nosiła podpisy piętnastu kapitalistów, reprezentujących razem pięćkroć sto tysięcy rubl. Rzecz prosta, że reprezentanci istniejących fabryk figurowali na niej także.

W saloniku zrobiło się znów gwarno: zrzeszeni przeciwko niemcom kapitaliści doznawali błogiego uczucia, jakie opanowaje każdego człowieka po spełnieniu czynu obywatelskiego, połączonego z pewnym ryzykiem. Śmiano się wesoło, w powietrzu krzyżowały się liczby; [ 256 ]kilku panów robiło wyciągi z papierów, leżących na stole i niektórzy szykowali się do wyjścia.

— I to już koniec? — pytał Olaski, rozglądając się dokoła.

— A no, mamy nowy syndykacik! — rzekł Chojowski, umiechając się. — Czegóż pan chce więcej?

Stary szlachcic wzruszył ramionami.

— I będziemy napychali kieszenie pieniędzmi, wyciąganemi u swoich, czy tak?

— Trochę, ale niech pan nie zapomina, że ukuliśmy zarazem nowy młot na niemców! Trudno, każda wojna, nawet bezkrwawa, kosztuje — mówił pan Stanisław, zapalając papierosa. — Uważajmy więc podwyżkę cen na wyroby celuloidowe za rodzaj podatku narodowego. No, a pan? — dodał buchalter, zwracając się do Komirowskiego — na ile akcyj zamierza się pan podpisać?

— Co, ja? — odparł pan Bolesław z wyrzutem. Pan drwisz, jak zawsze, a mnie się płakać chce. I to ma się nazywać robotą społeczną?! Wie pan, mam do pana żal.

— Za cóż to?

— Że mnie pan tutaj wprowadził pomiędzy tych ludzi taki niech się pan gniewa, ale mówię to, co czuję. Mógłby mi pan oszczędzić takiego widoku. Z początku, kiedy ten redaktor przemawiał, myślałem, że oni naprawdę coś pożytecznego zrobią. Stary jestem wróbel, a na plewy mnie jeszcze biorą. Tfu! [ 257 ]

— A ja panu powiadam, że ci ludzie, jak pan ich nazywasz, nie są bynajmniej obłudnikami, oni naprawdę wierzą święcie w to, że pracują dla dobra społecznego! Nie? No, to niech pan porozmawia z redaktorem, albo choćby z Maleckim. I nie można się temu dziwić, proszę pana — tak długo wmawiali w nich, że praca u podstaw stanowi dla nas jedyną drogę wypłynięcia na wierzch, że w końcu przyjęli to za pewnik. To pana gniewa? Mnie nie, bo tout comprendre c’est tout pardonner, jak powiada francuz.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false