<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 207 ]
Pewnego dnia pan Stanisław po bezsennie spędzonej nocy przyszedł nieco później do kantoru. Zaledwie stanął we drzwiach, a już zauważył, że się stało coś nieprzyjemnego: panna Wanda przywitała go milczącem uściśnieniem dłoni i natychmiast zagłębiła się w papierach, pomocnik jego pisał tak pilnie w księgach, jak nigdy, pan Adam — fakturzysta, zamiast palić papierosa, którego w normalnych warunkach nie wypuszczał z ust, temperował z namaszczeniem wielki kantorowy ołówek czerwony i rzucił bojaźliwe spojrzenie na wchodzącego buchaltera. Szef siedział już w swoim wielkim amerykańskim fotelu, ale wbrew przyzwyczajeniu, nie wyjął złotego zegarka i nie porównał go z regulatorem. Wszyscy mieli miny powarzone, jakaś chmura ciężka zawisła po nad kantorem.

— Cóż u licha się stało? Czyżby jaki gruby protest? — myślał sobie pan Stanisław.

Fabrykant, ujrzawszy Chojowskiego, dał mu znak, ażeby się zbliżył.

— O niczem pan nie wiesz? — zagadnął go, kładąc nacisk na dwóch pierwszych wyrazach.

Pan Stanisław wzruszył ramionami.

— Czy to mnie dotyczy?

— Osobiście i bezpośrednio nie, ale pośrednio, jako pierwszego po mnie urzędnika w fabryce — tak. I właściwie powinieneś pan o tem wiedzieć, ponieważ przekonaliśmy się, że to trwało nie od wczoraj. [ 208 ]Ale prawda, nie robiłeś pan osobiście inwentarza, więc nikt, a tembardziej ja, nie przypisuję panu winy.

Ten wstęp zwiastował coś niedobrego.

— Czy jakie nadużycia znowu? — zagadnął pan Stanisław, czując, że się rumieni pomimowoli.

— Niestety — potwierdził szef poważnie. — Zdawało mi się, że zdołałem otoczyć się ludźmi ze wszech miar zasługującymi na zaufanie, starałem się przynajmniej o takich, tembardziej więc boleję, żem się na jednym z nich zawiódł. Wyobraź pan sobie, wczoraj wieczorem tknięty jakby przeczuciem, wchodzę do magazynu tak bez żadnego celu i machinalnie rozglądam się po pułkach. Nigdy przecie tego nie robię! Aż nagle za jedną ze skrzynek spostrzegam paczkę, która wydała mi się podejrzaną, roztwieram ją i znajduję świeżo wyrobionego towaru za kilkanaście rubli. Na razie sądziłem, że to nie wyekspedyowany obstalunek jakiego drobnego odbiorcy naszego, wracam więc do kantoru i sprawdzam w książce. Żadnego podobnego obstalunku nie było i pan go nie zapisałeś. Rozumie pan? I cóż pan na to?

— A magazyn był zamknięty?

— Ma się rozumieć. Niecki oddał mi jak zwykle klucz, wychodząc. Posłałem natychmiast stróża po niego i zapytałem, co to za paczka. Nie robiłem ceremonii, bom był prawie pewny, że ten człowiek, o którym miałem jaknajlepsze przekonanie, niestety, umaczał w tem palce. Powiedział mi ni to, ni owo, niedorzeczności. W jego przytomności, przy pomocy stróża, sprawdziłem kilkanaście paczek i w trzech [ 209 ]okazały się braki. W nienapoczętych, czy pan uważa? Wobec tego nędznik przyznał się...

Chojowskiego ta wiadomość ścięła z nóg poprostu, nigdy by nie dał wiary, że Niecki, ten skromny, pracowity Niecki, którego miano za wzór punktualności i sumienności w wypełnianiu obowiązków, mógł popełnić nadużycie, kradzież, bo jak to inaczej nazwać? Wstyd mu palił policzki, młodzieniec czuł bowiem doskonale, że część tej niesławy spada na wszystkich pracowników kantorowych.

— Przyznał się? — powtórzył głucho.

— Do wszystkiego. Od pół roku wynosił pokryjomu towar i w przybliżenia naraził nas na stratę kilkuset rubli, ba, może i większą. Musisz pan zrobić inwentarz, żebyśmy ocenili ją ściślej. Tłómaczył się, że go nędza do tego zmusiła. Nędza, słyszy pan, ten człowiek, pobierający czterdzieści rubli pensyi miesięcznej, śmie tłómaczyć się nędzą! Pan go znałeś lepiej, aniżeli ja, więc powinieneś pan wiedzieć. Może grał w totalizatora, albo hulał? Nigdy bowiem nie uwierzę, żeby czterdzieści rubli pojedyńczemu człowiekowi nie wystarczyło!

— Utrzymywał podobno rodzinę: starą matkę i dwie siostry — wtrącił nieśmiało Chojowski.

— To nikogo nie tłómaczy, że ma siostry i matkę, proszę pana.

— Zapewne.

— Wie pan, miałem nawet zamiar podwyższyć mu cokolwiek od Nowego Roku — mówił dalej fabrykant z goryczą — bo nie był to człowiek [ 210 ]bez zdolności i napewno doszedłby z czasem do lepszego stanowiska u mnie, ale wolał zostać pospolitym złodziejem! Straszna rzecz, co to za moralność teraz! A kto temu winien? Pogoń za użyciem, proszę pana, każdemu się zdaje, że powinien opływać w dostatki, prowadzić życie jak magnat, na nic sobie nie żałować, bo przecie wszyscy są sobie równi i mają jednakowe potrzeby. Oto rezultaty modnych idei! Jestem prawie pewny, że Niecki prowadził życie nad stan i to go pchnęło do występku. Gdybym był naprawdę bezdusznym, niemiłosiernym wyzyskiwaczem, za jakiego tacy ludzie mają każdego fabrykanta, oddałbym nicponia w ręce władz właściwych i zgubiłbym go bez ratunku, ale ja wolę zamilczeć o własnej krzywdzie. Oddalę go tylko i napiszę w dodatku świadectwo nienajgorsze. Tylko, że stanowisko magazyniera nie może być wakującem u nas, a skąd tu brać uczciwych ludzi? Panu ufam i gdybyś pan miał kogo...

— Mam — rzekł pan Stanisław. — Podupadły obywatel, bardzo porządny człowiek, ręczę za niego.

Fabrykant skrzywił się.

— A więc ktoś, co nie potrafi się liczyć nawet ze swojem własnem?

— Jak to pan rozumie? — żachnął się Chojowski, Żałując już, że się niepotrzebnie wyrwał.

— Niepraktyczny, chciałem powiedzieć. Ale skoro pan go poleca. W jakim wieku?

— Starszy. [ 211 ]

— No to niech złoży ofertę w paru językach. Powiedz mu pan. Trzydzieści rubli na początek.

Pan Stanisław nie mógł zapanować nad sobą, żeby zaraz tego samego dnia nie powiedzieć o posadzie panu Zgórskiemu, który posiadł już pewne wiadomości z buchalteryi i potrafiłby spełniać obowiązki magazyniera fabrycznego bez wielkich trudności.

Pani Anna dnia tego była w najgorszym humorze, posprzeczała się bowiem z jednym ze stołowników, który stawiał jej nadmierne żądania. Płakała biedaczka w kuchni pocichu, z trwogą myśląc, że to już drugi stołownik ubywa jej w przeciągu tygodnia z powodu zwyczajnych kaprysów, a nikt nowy nie przychodzi.

Ujrzawszy Chojowskiego, powiedziała mu dzień dobry zdaleka, nie chcąc mu pokazać zaczerwienionych oczu.

— Mąż w domu? — zagadnął pan Stanisław.

— Nie, panie kochany — odparła, usiłując przybrać naturalne brzmienie głosu — przeczytał w kuryerku o jakiejś posadzie i poleciał spróbować szczęścia. Daleko, aż na Dzielną ulicę, zapewne nieprędko powróci.

— A panna Zofia?

— Od wczoraj zaczęła się uczyć strojów w jednym z magazynów. Pozwolili jej chodzić za darmo, chociaż inne płacą. Poczciwa jakaś właścicielka. [ 212 ]

Chojowskiemu było to nie na rękę, nieświadomie bowiem pragnął obwieścić pożądaną nowinę w jaknajprzychylniejszych warunkach, z jaknajwiększą pompą, w obecności całej rodziny. Radość tych biednych ludzi sprawiłaby mu bowiem nadzwyczajną przyjemność, na którą z góry liczył i której teraz niechętnie się pozbywał.

Pojmował jednak, że każda choćby najkrótsza zwłoka może wyjść na złe Zgórskiemu, więc postanowił uprzedzić jego żonę.

— Mam posadę dla męża — rzekł poprostu, kiedy pani Anna na zakończenie obiadu przyniosła mu sama kompot.

Zgórska patrzyła na niego z niedowierzaniem, ale kiedy jej powtórzył nowinę, upuściła talerzyk na podłogę i zanim młodzieniec się spostrzegł, zaczęła mu okrywać ręce pocałunkami.

— Dzięki, dzięki, mój dobry, poczciwy panie Stanisławie — mówiła. Nie wie pan nawet, jakie dobrodziejstwo pan nam wyświadcza.

— Ależ pani, co to znaczy, co to jest? — bronił się Chojowski, zawstydzony i zagniewany nawet trochę za ten nagły i gwałtowny wybuch wdzięczności nieszczęśliwej kobiety. — To właściwie nie ja... wypadek zwyczajny... Magazynier nasz okradł firmę... i wydalono go.

— Okradł — powtórzyła z przerażeniem Zgórska.

— Tak, zdarzają się wszędzie złodzieje, proszę pani, a mój kolega został nim z nędzy, więc trzeba się nad nim litować, zanim się go potępi. W każdym razie nieprzyjemnie będzie mężowi pani obejmować miejsce po takim człowieku... Trzeba mu jednak powiedzieć. [ 213 ] — Dzięki Bogu i za to — mówiła Zgórska, wznosząc dziękczynne spojrzenie w górę — wie pan... — dodała oglądając się czy kogo niema w przedpokoju — wie pan... zaczynałam się już bać o Józefa. Zrobił się taki ponury, milczący, gorzki, zamykał się na klucz sam jeden, tam... Drżałam ciągle od kilku dni... O, ja go znam, on gotów na wszystko... Gryzie Się, bo widzi, że jego starania na nic... Boli go, że na mnie musi się oglądać... O, to człowiek ambitny... Bogu najwyższemu dzięki! To ci pana w fabryce? Zaraz? Co za szczęśliwy zbieg okoliczności.

W parę dni po tej rozmowie Zgórski zajmował już posadę magazyniera fabrycznego z pensyą trzydziestu rubli miesięcznie. Panu Stanisławowi przyjemnie było widzieć go na nowem stanowisku. Znękany, przygnębiony, zgięty we dwoje niemal starzec w przeciągu krótkiego czasu, zmienił się nie do poznania: oko przygasłe nabrało blasku, z twarzy zniknęła apatya, każdy ruch tchnął jakąś nerwową energią. Przychodził czasami do swego młodego nauczyciela buchalteryi upewnić się, czy dobrze prowadzi księgę sobie powierzoną i chętnie słuchał wskazówek. Czuł niezmierną wdzięczność dla pana Stanisława i na każdym kroku okazywał ją szeregiem drobnych zabiegów, mających na celu ulżenie mu w pracy. Młodzieniec był kontent, widząc [ 214 ]Zgórskiego na skromnem ale pewnem stanowisku, ale nie mógł pozbyć się trwogi na myśl, że tą drogą prędzej czy później wyda się to, co dotąd jaknajstaranniej ukrywał przed kolegami, a głównie przed panną Wandą.

Niebezpieczeństwo powiększyło się jeszcze bardziej od dnia, w którym Olaski wszedł jako cichy wspólnik do fabryki. Nie pokazywał się wprawdzie w kantorze, ale widywał się z Malickim, który był zachwycony starym szlachcicem i prawie że mu się narzucał ze stosunkiem towarzyskim.

Czy nie lepiej uprzedzić samemu to, co i tak musi się stać prędzej czy później? — myślał sobie nieraz pan Stanisław. Najszlachetniej powiedzieć o wszystkiem pannie Wandzie, przeciąć raz energicznem, choć może bolesnem cięciem tę subtelną nitkę, która wije się pomiędzy nimi aż dotąd, chociaż żadne nie stara się o to. Chojowski zachowywał się wprawdzie jak najobojętniej, tak, żeby nie podsycać najlżejszem tchnieniem tej iskierki, ale przeczuwał, że samo oddalenie i chłód nie są w stanie jej zagasić. Nie podnosząc nawet głowy widział ciągle spojrzenie tych cimno-niebieskich oczu, z poza wielkiej kasy żelaznej. Było w nich coś, co go dręczyło jak ciągły wyrzut sumienia, wymówka niemal, żal nieujęty w żadną zwykłą postać, a jednak żywy i dojmujący, była miłość cicha, nieuświadomiona może, a jednak gotowa do ofiar i do poświęceń, była nadzieja, nie ginąca nawet pod ciosami zimnej rzeczywistości. Panna Wanda jednak nie dawała najmniejszego powodu do wystąpienia Chojowskiemu. Mając jakiś interes, przychodziła do niego jak do kolegi, opuszczając kantor wyciągała do niego dłoń bez najmniejszego śladu afektacyi, naturalnie, jak do każdego innego, [ 215 ]a przecież pan Stanisław potrafiłby odróżnić to dotknięcie ciepłej, miękkiej i subtelnej ręki wtedy nawet, gdy ma ich podawano tysiące wpośród najgłębszych ciemności nocnych.

Nie, tak być dłużej nie powinno, — mówił sobie codzień niemal Chojowski, przychodząc do kantoru.

Kilkakrotnie już, już zbliżał się do panny Wandy w zamiarze powiedzenia jej: Niech mi pani powinszuje, jestem narzeczonym, ale zawsze cofał się; bo zdejmował go jakiś strach. Rozumiał przytem, że takie powiedzenie zakrawałoby na okrucieństwo, byłoby wprost brutalstwem, którego on nie powinien, nie chce się dopuścić. Ale czas leciał i starannie ukrywana tajemnica lada dzień mogła się ujawnić. Pan Stanisław postanowił więc pozbyć się tego wyrzutu sumienia, który odbierał mu spokój, zatruwał nawet każdą słodszą chwilę przy boku Ludmiły. Gdyby nie zawinił nic przeciwko tej skromnej, pracowitej panience, milczałby niezawodnie, ale niestety, czuł, że na nim w pewnej mierze leży odpowiedzialność za to, co się stało. Czyż jego nierozsądny krok wtedy na majówce nie był tym podmuchem, który rozniecił w trawiący płomień iskierki, drzemiące w duszy kasyerki? Tak, zawinił, a więc musi odpokutować, musi się narazić na największą przykrość ze strony panny Wandy, dać jej najzupełniejszą satysfakcyę, pozwolić się poniżyć nawet, upokorzyć, podeptać... Wie doskonale, że panienka może mu powiedzieć: „Mylisz się pan, nie czułam i nie czuję dla ciebie nic, prócz koleżeńskiej życzliwości, a twoje przypuszczenia dowodzą twojej zarozumiałości jedynie.“ Gorzej jeszcze, może się ona obrazić za to wtrącanie się do tajemnic jej serca, może go nazwać [ 216 ]głupcem, nikczemnikiem, może mu rzucić w oczy najboleśniejszą obelgę... Wie o tem doskonale, ale jest przygotowany na wszystko. Niech się dzieje co chce, byle on wobec własnego sumienia był w porządku.

Pewnego wieczora panna Wanda mając wypłaty, musiała pozostać dłużej nieco w kantorze. Chojowski czekał aż znaleźli się sami i zamknąwszy swoje biurko, zbliżył się do kasyerki, która także zabierała się już do wyjścia.

— Pragnę pomówić z panią — rzekł głosem, który wydał mu się cudzym, niemiłym.

— Chciałem pani zadać jedno pytanie — rzekł, nie patrząc na nią wcale.

— Słucham pana — rzekła, kładąc pelerynkę.

— Ale odpowie mi pani szczerze, zupełnie szczerze? Dobrze?

— Skąd znowu to żądanie? — zaśmiała się. — Kobieta nie może być szczerą — dodała po chwili milczenia.

— Dlaczego, proszę pani?

— Bo, czasami jej szczerość mogą wyzyskać...

— Czyż zasłużyłem na takie słowa?

— O panu nie myślę. Niech pan mówi, postaram się odpowiedzieć panu szczerze, jeżeli tylko... potrafię. [ 217 ]

— Niech mi pani powie, czy pani nie ma do mnie jakiej urazy?

— Ja urazy do pana? — odparła, rumieniąc się. — Nie przypominam sobie, co prawda. Nie, nie wyrządził mi pan nigdy żadnej poważniejszej przykrości.

— A mnie się zdawało, że zawiniłem względem pani.

— Kiedy?

— Wtedy na majówce — rzekł pośpiesznie, jakby pragnąc coprędzej zrzucić ciężar, przygniatający mu sumienie. — Zawiniłem lekkomyślmością, za którą już nie raz robiłem sobie ciężkie wyrzuty... Byłem wtedy podniecony muzyką i tańcem... Powinienem więc przeprosić panią... Czy mi pani wybaczy?

— Ależ ja nie wiem, co pan zawinił, a pan chce, abym panu wybaczyła — rzekła, uśmiechając się. — To zabawne, doprawdy!

— Nie przypomina sobie pani?

Pokręciła główką, rumieniąc się.

— Wtedy na majówce?

— Na majówce? — powtórzyła — pamiętam... tańczyliśmy, a nad ranem poszliśmy się ochłodzić i spacerowaliśmy po lesie... Potem powróciliśmy wszyscy bardzo rozbawieni... Mnie upadły fijołki pod drzewem, a pan je podniósł...

— A pani mi je chciała odebrać... [ 218 ]

— I odebrałam! — zawołała, śmiejąc się. — Niedołęga z pana!

Chojowski oniemiał. Przestraszony, spoglądał na pannę Wandę, nie wiedząc, co mówić dalej. Czyż naprawdę zapomniała o pocałunku, który on, ulegając niepokonanemu porywowi rozigranych zmysłów, złożył spalonemi wargami na jej ręku? A może rzuca mu zuchwale wyznanie, igra z ogniem, jak niedoświadczone dziecko? Lecz nie, to niepodobna! Jej oczy są czyste!

— Więc to pana tak trapi? — ciągnęła dalej kasyerka. — Może z powodu tego bukieciku, skradzionego tak niezręcznie, czuje pan wyrzuty sumienia? Ach! jaki pan śmieszny!

I panna Wanda, osunąwszy się na krzesło, wybuchnęła srebrną kaskadą śmiechu, która spadała na młodzieńca jak potoki zimnej wody.

— Nie ma pani do mnie żadnej Urazy? Naprawdę? — pytał zarumieniony.

— Za cóżbym się miała gniewać na pana? Przecież mi pan nie zrobił nic złego.

— Szczerze pani mówi?

— H może pan chce koniecznie, żeby się za to na pana gniewać? — zagadnęła figlarnie. — Co też panu do głowy przyszło, panie Stanisławie! Jesteśmy, i mam nadzieję, że pozostaniemy w zgodzie.

Słuchając panny Wandy, Chojowski czuł, że jego obawy rozpraszają się. Tak, omylił się najwidoczniej, to, co brał za dowody przywiązania, było poprostu nieuświadomionem mu drgnięciem młodego, [ 219 ]rwącego się do miłości, serduszka dziewiczego. Ach! jak to dobrze! Jak to dobrze!

— Więc jesteśmy przyjaciółmi? — szepnął.

Kiwnęła energicznie główką.

— Co do mnie, zawsze byłam dla pana życzliwa — rzekła, spuszczając oczy.

— I pozostanie pani taką?

— Dlaczego mnie pan pyta o to? — zagadnęła, poważniejąc nagle.

— Żeby wiedzieć napewno.

— Taki pan dziś dziwny, nigdy jeszcze pana takim nie widziałam! Czy panu się co zdarzyło?

— Może to szczęście tak zmienia ludzi? — szepnął.

Panna siedziała nieruchomie, tylko jej długie, białe, wpółprzezroczyste palce bawiły się machinalnie wstążką od kapelusza.

— A czy można wiedzieć, co pana uszczęśliwia? — zagadnęła.

— Kocham i... jestem kochany, proszę pani.

Spuszczone powieki kasyerki podniosły się nagle. Źrenice ciemno-niebieskie spoglądały na pana Stanisława tak pieszczotliwie, tak zachęcająco, biło z nich takie ciepło serdeczne, takie przywiązanie, takie uwielbienie, jaśniała taka radość, było w nich tyle obietnic upajających, że Chojowskiemu słowa zastygły na ustach. Chciał się cofnąć, ale było już zapóźno. [ 220 ]

Panienka, zwykle blada, zarumieniła się, jak rozpalone w ogniu złoto i czekała w rozkosznem uniesieniu.

Stało się. Trzeba spełnić obowiązek — myślał sobie z rozkoszą pan Stanisław.

— Niech mi pani powinszuje — rzekł krótko — jestem narzeczonym.

Na twarzy panny Wandy najprzód odmalowało się zdziwienie, które przez chwilę walczyło z rozlanem w rysach upojeniem, ale wnet ustąpiło miejsca przestrachowi i rozwarte rozkosznie usta wykrzywiły się boleśnie.

— Pan narzeczony? — powtórzyła, jakby nie zdając sobie dokładnie sprawy ze znaczenia tych słów.

— Panny Ludmiły Olaskiej — dokończył twardo, prawie szorstko.

Sądził, że wybuchnie płaczem, lecz omylił się. Kasyerka zbladła tylko... jakiś czas oddychała szybko, potem zaczęła się uśmiechać, zebrawszy całą siłę woli. Śmiech ten był najprzód podobny do jęku, później przeszedł w spazm dławiony, wreszcie rozpłynął się w metaliczną gamę.

— Mam panu powinszować? Ależ winszuję! winszuję! I to mi pan chciał powiedzieć? tylko to?

Robiła nadludzkie wysiłki, żeby zapiąć pelerynkę. Pan Stanisław mimowolnie zbliżył się, żeby jej dopomódz, ale odepchnęła go energicznym ruchem. [ 221 ]

— Dziękuję panu! — rzekła tonem zimnym jak lód.

Chciał ją zatrzymać, ale obrzuciła go spojrzeniem, które go zabolało, bo zamiast obietnic upajających, zamiast uwielbienia, tliło się w niem lekceważenie i pogarda niemal.

— Więc to taka przyjaźń? — zawołał z goryczą młodzieniec, idąc za nią.

Nie raczyła mu nawet odpowiedzieć. Schowała do kieszeni klucz od kasy i wybiegła z dumnie podniesioną głową.







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false