Mały/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 72 ]

VII.
Belfer

 Objąłem tedy wychowawstwo średniego oddziału.
 Wypadło mi mieć do czynienia z pięćdziesięciu [ 73 ]złośliwymi urwisami; wszystko to byli pyzaci górale w wieku od dwunastu do czternastu lat, synowie wzbogaconych gospodarzy, którzy posyłali dzieci do kolegjum na to, aby wychowano ich na panów za sto dwadzieścia franków czesnego na kwartał.
 Chłopcy mówili między sobą gwarą góralską, której ja nie rozumiałem; byli ordynarni, zuchwali, pyszałkowaci i brzydcy tą brzydotą, właściwą wiekowi przejściowemu: wielkie, poodmrażane ręce, głos jak u zachrypniętego koguta, wyraz oczu cielęcy, a na dobitką wszystkiego — tchnęło już od nich obrzydliwą atmosferą naszej szkoły... Znienawidzili mnie, zanim zdążyli nawet poznać. Byłem „belfrem“, a więc byłem ich wrogiem. Od pierwszej chwili, odkąd tylko zająłem miejsce na katedrze, zaczęła się między nami wojna, wojna uporczywa, bez wytchnienia, wojna każdej godziny, każdego dnia.
 Okrutne dzieci, ileż mnie one nadręczyły!
 Chciałbym mówić o nich bez rozgoryczenia. Wszystko to już takie dalekie... A jednak nie — nie mogę. Ot, i teraz, w chwili, gdy to piszę, ręka drży mi jeszcze od gniewu i oburzenia. Zdaje mi się, jakby to było dziś.
 One, przypuszczam, nie myślą już o mnie. Nie pamiętają już Małego, ani tej pięknej lornetki, którą sprawił, żeby sobie dodać powagi.
 Uczniowie moi wyrośli już na ludzi i to ludzi poważnych. Soubeyrol jest zapewne rejentem tam gdzieś wysoko w Sewennach; Veillon (młodszy) — sekretarzem trybunału; Loupi — właścicielem apteki, a Rauzan[ 74 ]quet — weterynarzem. Mają stanowiska i są „przeciętnie zdrowi“ — wszystko, jak należy.
 Czasami jednak, spotkawszy się w klubie lub przed kościołem, wspominają zapewne dawne dobre czasy szkolne i wtedy, być może, zdarza im się mówić i o mnie.
 — A propos, sekretarzu, czy przypominasz sobie tego Małego z kolegjum Sarlande, co to nosił takie długie włosy, taki papinek? Niezłe figle płataliśmy mu, co?
 Oj, zaiste, świetne to były figle, wasz stary belfer dotąd zapomnieć ich nie może.
 Nieszczęsny belfer! Dobrzeście się z niego nieraz naśmieli! dobrze on się przez was napłakał! Tak, płakał przez was, a wasze figle tem więcej was cieszyły.
 Ileż to razy, po całym dniu prześladowań, biedak, leżąc w łóżku, zatykał sobie usta kołdrą, żebyście jego łkań dosłyszeć nie mogli!
 Straszne jest życie, gdy się jest zewsząd otoczonym wrogami, gdy ciągle trzeba się czegoś lękać, ciągle wyglądać napaści, ciągle być opancerzonym, wiecznie się gniewać i wymierzać kary — to straszne! człowiek mimowoli popełnia niesprawiedliwości; straszne to, gdy trzeba ustawicznie podejrzewać, gdy zewsząd widzi się tylko zastawione sieci, gdy człowiek, ani jeść, ani spać nie może spokojnie i nawet w chwilach wytchnienia wciąż zadaje sobie pytanie: — „Boże, co oni mi tam znowu gotują?“
 Nie, stary „belfer“, Daniel Eyssette, choćby miał jaszcze żyć lat sto, nie zapomni wam tego, co wycier[ 75 ]piał w kolegium Sarlande od chwili, gdy objął wychowawstwo waszego ddziału.
 A jednak, nie chcę nic utaić — zmieniając stanowisko, Mały zyskał też coś na tem — mógł widywać „czarne oczy“.
 Dwa razy na dzień, w czasie rekreacyj, widywałem je zdaleka; pracowały przy oknie, wychodzącem na dziedziniec średniego oddziału... takie wielkie, czarne, piękniejsze, niż kiedykolwiek, od rana do nocy pochylały się nad nigdy nie kończącem się szyciem; szyły, szyły bez wytchnienia. Bo do szycia i tylko do szycia wzięła sobie wróżka w okularach z przytułku „czarne oczy“, które ani matki, ani ojca nie znały. Przez ca!y rok, jak długi, musiały one szyć niestrudzenie pod nieubłaganą strażą okropnej wróżki w okularach, która tuż, obok, przędła na kołowrotku.
 A ja przypatrywałem im się zdała. Rekreacje wydawały mi się teraz zawsze takie krótkie!
 Mógłbym całe życie spędzić pod tem błogosławionem oknem. „Czarne oczy“, wiedziały, że na nie patrzę. Od czasu do czasu podnosiły się z nad roboty i zaczynała się nasza bez słów rozmowa:
 — Pan jest bardzo nieszczęśliwy, prawda?
 — A i wy także, moje biedne, „czarne oczy“, czyż nie?
 — Tak, ale my nie mamy ani ojca, ani matki.
 — A moi rodzice są daleko.
 — Pan wie, wróżka w okularach jest okropna!
 — A mnie bardzo dokuczają dzieci.
 — Odwagi, panie Eyssette!
[ 76 ] — Odwagi, piąkne, „czarne oczy“!
 Nigdy nie udawało nam» się powiedzić sobie nic więcej; ją obawiałem się zawsze pana Viot z jego kluczami — dzyng! dzyng! dzyng! a „czarne oczy“ tam, na górze, miały też swojego pana Viot. Po tej króciutkiej rozmowie opuszczały się prędko i zabierały znowu do szycia pod srogiem wejrzeniem okularów w żelaznej oprawie.
 Najmilsze, „czarne oczy“! Dane nam było mówić do siebie tylko zrzadka i ukradkiem, a jednak pokochałem je całą duszą.
 Po za tem kochałem jeszcze księdza Germane.
 Ksiądz Germane był profesorem filozofji. Uchodził za dziwaka; w kolegjum obawiali go się wszyscy, nawet dyrektor, nawet pan Viot. Mówił mało, głosem suchym i stanowczym, do wszystkich zwraca! się per „ty“; głowę nosił wysoko, kroczył zamaszyście z podwiniętą sutanną, stukając obcasami pantofli, jak dragon. Był wysoki, barczysty. Przez dłuższy czas wydawał mi się bardzo pięknym mężczyzną, ale przyglądając mu się pewnego dnia zbliska, dostrzegłem, że to szlaczetne, lwia oblicze było najokropniej zeszpecone ospą. A jednego miejsca na twarzy bez dziobów, szwów, blizn; był to Mirabeau w sutannie.
 Ksiądz prowadził skupione, samotne życie w swoim pokoiku, mieszczącym się na końcu gmachu, w tak zwanem Starem Kolegjum, nikt u niego nie bywał, z wyjątkiem dwóch młodszych braci, nieznośnych urwisów, których miałem w swoim oddziale i na których wychowanie on łożył. Wieczerami, prze[ 77 ]chodząc przez dziedziniec do sypialni, można tyło zawsze zobaczyć tam, wysoko, w mrocznym, opuszczonym gmachu Starego Kolegjum małe, nikłe światełko — to czuwał ksiądz Germane. Nieraz też o szóstej rano, idąc na pierwszą naukę, widziałem poprzez mgłę, jak się tam jeszcze świeciło. Snąć ksiądz nie kładł się wcale tej nocy... podobno pracował nad jakiem! wielkiem dziełem z filozofji.
 Co do mnie, to czułem wielką sympatję do tego księdza-odludka, zanim nawet zdążyłem zapoznać się, z nim bliżej. Pociągała mnie ta groźna, uderzająca inteligencją, twarz. Ale tak mnie nastraszono gawędami o jego dziwactwach i szorstkości, że nie śmiałem podejść do niego. Na swoje szczęście pewnego razu odważyłem się jednak.
 Mianowicie, trzeba wam wiedzieć, że w owym czasie byłem z głową pogrążony w historji filozofji... Ciężka to była praca dla Małego!
 Otóż pewnego dnia przyszła mi ochota poczytać Condillaca. Mówiąc między nami, wcale go czytać nie warto. Taki sobie z niego myśliciel na żarty i cały jego bagaż filozoficzny zmieścićby można w łupinie orzecha. Ale wiadomo, w młodości człowiek wytwarza sobie o rzeczach i ludziach najzupełniej opaczne pojęcia.
 Chciałem tedy czytać Condillaca. Dostać go musiałem za wszelką cenę. Na nieszczęście w bibijotece szkolnej nie było ani jednego jego dzieła, a księgarnie w Sarlande takiej literatury nie trzymały. Postanowiłem zatem udać się do księdza Germane. Jego bracia opowiadali mi, że ma w swoim pokoju dwa [ 78 ]tysiące tomów; nie wątpiłem, że znajdą tam przedmiot moich pożądań. Ale ten straszny ksiądz przerażał mnie i trzeba było całego mojego zapału do pana Condillaca, żebym się wreszcie odważył pójść do niego.
 Nogi mi drżały ze strachu, gdym stanął pode drzwiami... Zastukałem nieśmiało dwa razy.
 — Proszą! — odpowiedział głosem tytana.
 Siedział okrakiem na niskiem krzesełku z podkasaną sutanną i wyciągniętemi nogami, których silne muskuły potężnie naciągały jedwabne pończochy. Wsparłszy się łokciem o poręcz krzesła, czytał wielką księgę in foljo z czerwonemi brzegami; kurzył przytem hałaśliwie krótką glinianą fajeczkę.
 — A, to ty? — powiedział, ledwo podnosząc oczy od swego in foljo. — Dzieńdobry! Jak się masz? Czego chcesz?
 Stanowczy ton jego mowy, surowy wygląd pokoju, założonego od góry do dołu księgami, kawalerska poza, wreszcie fajka, którą trzymał w zębach — wszystko to onieśmielało mnie bardzo.
 Udało mi się wkońcu jako tako wyjaśnić mu cel moich odwiedzin i poprosić go o sławetnego Condillaca.
 — Condillaca, chcesz czytać Condillaca — odpowiedział, uśmiechając się, ksiądz — też pomysł! Czy nie wolałbyś, zamiast tego, wypalić ze mną fajki? Weź ten ładny cybuch, co tam wisi na ścianie, i zapal; zobaczysz, to daleko lepsze od wszystkich Condillaców, razem wziętych.
 Zarumieniony, broniłem się gestem.
[ 79 ] — Co, nie masz ochoty, jak chcesz, mój chłopcze. Masz tam swojego Condillaca na trzeciej górnej półce na lewo; możesz go sobie wziąć, tylko mi go nie zniszcz, bo uszy obetnę!
 Dostałem Condillaca z trzeciej górnej półki na lewo i miałem już odejść, ale ksiądz mnie zatrzymał.
 — Zajmujesz się więc filozofją — powiedział, zaglądając mi w oczy. — Czyżbyś w nią wierzył? Romanse, mówię ci, romanse! I powiedzieć, że oni ze mnie zrobili profesora filozofji! Proszę ja kogo!... Nauczać czego? zera, nicości... Mogli sobie równie dobrze, skoro już im się tak podobało, mianować mnie inspektorem gwiazd albo kontrolerem dymu fajczanego... Biada mi, trzeba niekiedy uprawiać dziwne zawody, zaiste, kiedy się jest zmuszonym zarabiać na życie... I ty już wiesz o tem coś niecoś, co?... O nie masz się czego rumienić. Wiem dobrze, że ci tu jest bardzo źle, mój mały belfrze, i że chłopcy dobrze ci życie zatrawują.
 Ksiądz przerwał na chwilę. Wyglądał, jakby był mocno zagniewany i z furją wytrząsał fajkę, postukując w nią palcem. Ja zaś, widząc, jak tak czcigodny człowiek roztkliwia się nad moim losem, uczułem się mocno wzruszony i zasłoniłem oczy Condillacem, żeby ukryć wielkie łzy, które w nich wezbrały.
 Po chwili ksiądz odezwał się znowu:
 — Aha, zapomniałem się ciebie spytać, czy ty miłujesz Boga? Widzisz, mój drogi, trzeba Go miłować i w Nim tylko pokładać nadzieję i modlić się wytrwale, inaczej nie wydołasz żadną miarą... Na wielkie dolegliwości życia znam tylko troje leków: [ 80 ]pracę, modlitwę i fajkę, fajką gliniastą, krótką — zapamiętaj to sobie... Co do filozofów, te nie licz na nich wcale: nie znajdziesz w nich nigdy pociechy. Przeszedłem przez to wszystko... Mażesz mi wierzyć.
 — Wierzę księdzu dobrodziejowi.
 — A teraz idź już sobie, zmęczyłeś mnie... A jak będziesz potrzebował książek — to przyjdź. Klucz od pokoju jest zawsze we drzwiach, a filozofów znajdziesz zawsze na trzeciej półce na lewo... Nie mów już nic do mnie. Dowiedzenia!
 I zabrał się do czytania, nie spojrzawszy nawet na mnie, kiedym wychodził.
 Od tego dnia miałem do swojego rozporządzenia wszystkich filozofów świata; wchodziłem do księdza bez stukania, jak do siebie. Zazwyczaj profesor był wtedy na lekcjach i pokój był pusty. Mała fajeczka drzemała na stole, wśród czerwonobrzegich in foljo i stosów, maczkiem zapisanego, papieru.
 Zdarzało się też, że zastawałem księdza: czytał, pisał lub przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju.
 Wchodząc, mówiłem nieśmiało:
 — Dzieńdobry księdzu dobrodziejowi!
 Zwykle nic mi nie odpowiadał... Brałem swojego filozofa z trzeciej półki na lewo i wychodziłem. Ksiądz zdawał się nie zauważać nawet mojej obecności.
 Tymczasem zbliżały się już wakacje. Słychać było, jak uczniowie ćwiczyli w sali rysunkowej różne polki i marsze na popis. Dźwięki te przejmowały wszystkich radością. Wieczorami, gdy się już skończyła nauka, na ławkach pojawiało się całe mnóstwo kalen[ 81 ]darzyków; dzieci skreślały na nich dzień, który już minął. — „I znowu o jeden dzień mniej“. — Ma podwórzu leżały stosy desek, przygotowanych na budowę estrady; trzepano fotele i dywany... O karności i porządnej pracy nie było już mowy. Tylko figle i nienawiść do „belfra“ nie ustały aż do samego końca.
 Wreszcie nadszedł ów tyle upragniony dzień. W samą porę: czułem, że dłużej żadną miarą nie wytrzymam.
 Rozdanie nagród odbywało się na moim dziedzińcu średniego oddziału. Dotąd stoi mi jeszcze przed oczyma pasiasty namiot pośrodku; mury, przybrane białą draperją, zielone drzewa, przystrojone różnobarwnemi chorągiewkami, a pod niemi — tłum biretów, kasków, pióropuszów, czapek, cylindrów, kapotek, kwiatów, pomponów, wstęg, piór! W głębi estrada, na której usadowiły się władze szkolne w wielkich karmazynowych, aksamitem obitych, fotelach... O, ta estrada! wobec niej człowiek wydawał się sam sobie taki maleńki! A jakąż to powagą i lekceważeniem przyoblekała ona twarze tych, co na niej zasiedli! Żaden z tych panów nie miał już swojego zwykłego wyglądu.
 Ksiądz Germane był również na estradzie, ale wyglądał tak, jakgdyby wcale nie zdawał sobie z tego sprawy. Rozparty w fotelu, odrzucił wtył głowę i z roztargnieniem słuchał swojego sąsiada; oczyma zaś zdawał się śledzić niewidzialne obłoki dymu nieistniejącej jakiejś fajki.
 U stóp estrady — orkiestra: połyskujące w słońcu [ 82 ]trombony i klarnety; dalej — uczniowie wszystkich trzech oddziałów, stłoczeni na ławach, z wychowawcami u boku; za gromadą rodziców — profesorowie wyższych klas, prowadzący damy i wołający: — „Z dróg! z drogi!“ — wreszcie — zagubione w tłumie, klucze pana Viot, pojawiające się to na jednym, to na drugim końcu dziedzińca: — dzyng! dzyng! dzyng! — to na lewo, to na prawo, to tu, to tam — wszędzie...
 Rozpoczęła się uroczystość. Pod namiotem było duszno, gorąco. Drzemały tam w cieniu swoich marabutów damy, od upału czerwone jak piwonje, i łysi panowie, ocierający co chwila pot z czoła wielkiemi kraciastemi chustkami. Wszystko jarzyło się czerwienią — i twarze, i dywany, i chorągwie, i fotele... Wygłoszono trzy mowy, po których następowały rozgłośne brawa — ale ja ich nie słuchałem. Tam, w oknie pierwszego piętra, „czarne oczy“ szyły, jak zawsze, i dusza moja do nich ulatywała... Biedne „czarne oczy“! Nawet w takim dniu wróżka w okularach nie dała im spokoju.
 Gdy rozległo się nazwisko ostatniego promowanego ucznia z ostatniej klasy, orkiestra zagrała marsza triumfalnego i wszyscy ruszyli z miejsc. Zapanował zamęt ogólny. Profesorowie schodzili z estrady; uczniowie przeskakiwali przez ławki, żeby dotrzeć do swoich rodzin. Uściski, okrzyki: — „Tutaj, tutaj!“ — Siostry laureatów przechodzą, dzierżąc dumnie na rękach wieńce braci; słychać szelest jedwabnych spódniczek, ocierających się o ławki. Ukryty za drzewem Mały przygląda się damom i wstydzi się swej drobnej figurki i wytartego ubrania.
[ 83 ] Powoli dziedziniec opustoszał. U wrót stoi dyrektor z panem Viot.
 — Do przyszłego roku! do przyszłego roku! — powtarza pan dyrektor, uśmiechając się przymilnie... Klucze pana Viot równie przymilnie brzęczą: — „Dzyng! dzyng! dzyng! wracajcie nam malcy, wracajcie na przyszły rok!“
 Dzieci niedbale przyjmują pocałunki i w podskokach zbiegają ze schodów.
 Jedni wsiadają do pięknych karet, ozdobionych herbami, a matki i siostry zbierają fałdy rozłożystych sukien, by im zrobić miejsce. Trzask z bicza — i w drogę! Jedziemy do pałacu! Ujrzymy znowu nasze parki, łąki, huśtawkę pod akacjami, klatki, pełne rzadkiego ptactwa, stawy, łabędzie i wielki taras, wsparty na filarach, gdzie wieczorami jada się sorbety.
 Drudzy sadowią się do wielkich bryk rodzinnych obok ładnych dziewcząt, roześmianych, błyskających białemi zębami z pod śnieżnych skrzydeł czepeczka. Powozi sama gospodyni z wielkim złotym łańcuchem na szyi. W drogę, siwka, w drogę! Wracamy na folwark; tam to dopiero używać będziemy na soczystych gruszkach, na słodkiem, pieniącem winie! zastawiać się będzie sidła na ptaki i spędzać leniwie długie godziny w stogach pachnącego siana.
 Szczęśliwe dzieci! Odjechały wszystkie... O, gdybym i ja tak mógł odjechać!


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false