Mały/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Mały | |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” | |
Data wydania | 1926 | |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Maria Górska | |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose | |
Źródło | Skany na Wikisource | |
Inne | Download as: | |
| ||
Indeks stron |
Urodziłem się dnia 3 maja 18... r. w jednem z miast Langwedocj, w których, tak, jak we wszystkich miastach na południu Francji, bywa zazwyczaj dużo słońca, dużo kurzu, po za tem klasztor Karmelitów i parę zabytków rzymskich.
Mój ojciec, pan Eyssette, w owe czasy przemysłowiec, posiadał u wrót miasta wielką fabrykę jedwabiu; w jednem z jej skrzydeł urządził był sobie wygodną siedzibę, ocienioną platanami i oddzieloną od warsztatów rozległym ogrodem. Tam to przyszedłem na świat i tam spędziłem pierwsze i jedyne szczęśliwe lata mojego życia. To też ogród, fabryka i platany wyryły się w mej wdzięcznej pamięci niezatartem wspomnieniem, a gdy wraz z ruiną rodziców, musiałem się z niemi rozstać, było mi ich naprawdę tak żal, jakgdyby mi były bliskiemi istotami.
Muszę zaznaczyć, że urodziny moje nie przyniosły szczęścia domowi Eyssette. Stara Anna, nasza kucharka, opowiadała mi potem wielokrotnie, jak to mój ojciec, będąc właśnie w podróży, odebrał jednocześnie wiadomość o mojem pojawieniu się na świat i o tajemniczem zniknięciu jednego ze swoich klien[ 8 ]tów z Marsylji, co przyprawiło go o stratę czterdziestu tysięcy franków; tak iż pan Eyssette, jednocześnie uradowany i zmartwiony, nie wiedział sam, czy ma płakać z powodu ucieczki klienta z Marsylji, czy śmiać się ze szczęśliwego przybycia na świat maleńkiego Daniela... Należało płakać, mój miły panie Eyssette, płakać wdwójnasób!...
Tak, zaprawdę byłem złowróżbną gwiazdą dla moich rodziców. Z dniem moich narodzin poczęły ze wszystkich stron ścigać ich najstraszniejsze niepowodzenia. Więc naprzód ten klient z Marsylji, potem dwukrotnie, w ciągu jednego roku, pożar fabryki, dalej strajk nabieraczek, zerwanie z wujem — Baptystą, bardzo kosztowny proces z naszym dostawcą barwników, a nakoniec — rewolucja 18... r., która nas dobiła.
Od tej pory fabryka nie mogła się już podźwignąć. Powoli opustoszały sale; co tydzień zatrzymywano któryś warsztat, ustawała robota na którymś ze stołów drukarskich. Serce się ściskało na widok tego życia, uciekającego codziennie potrochu z naszego domu, niby z żywego jakiegoś organizmu. Pewnego dnia nikt już nie podążył do sal na piętrze, innego znów — dziedziniec na tyłach fabryki został opuszczony. Ciągnęło się to tak dwa lata; dwa lata konała fabryka. Wreszcie nastąpił dzień, w którym robotnicy nie przyszli już wcale do pracy i nie zabrzmiał dzwon fabryczny, nie zaskrzypiał kołowrót u studni, a w wielkich basenach, w których płókano tkaniny, nie zadrgała nieruchoma tafla wód. Wkrótce w całym gmachu pozostali tylko państwo Eyssette, stara Anna, mój brat Kubuś i ja, a na samym końcu [ 9 ]dziedzińca — stróż Colombe z synem Rouget, pilnujący warsztatów.
Nastąpił koniec wszystkiego; byliśmy zrujnowani.
Miałem wówczas sześć czy też siedem lat. Ponieważ byłem bardzo wątły i chorowity, rodzice nie chcieli posyłać mnie do szkoły. Matka nauczyła mnie czytać i pisać, nadto — kilku wyrazów po hiszpańsku i kilku piosenek na gitarze, co wyrobiło mi w rodzinie sławę cudownego dziecka. Dzięki takiemu systemowi wychowania, nie ruszałem się nigdy z domu, byłem więc naocznym świadkiem agonji firmy Eyssette w najdrobniejszych jej szczegółach. Widowisko to nie wzruszało mnie wcale, przyznaję, a nawet zauważyłam w tem wszystkiem jedną zgoła dobrą stronę: teraz wolno mi było biegać po całej fabryce, gdzie mi się żywnie spodobało, gdy tymczasem dawniej mogłem sobie na to pozwolić jedynie w święta, podczas nieobecności robotników. Mawiałem poważnie do małego Rouget: — „Teraz fabryka należy do mnie, ojciec dał mi ją do zabawy“. — I mały Rouget wierzył temu — ten głupiec wierzył wszystkiemu, co mówiłem.
W domu oczywiście nie zapatrywano się na naszą katastrofę tak różowo. Pan Eyssette stał się nagle straszny; wogóle była to natura zapalczywa, gwałtowna, nieumiarkowana, lubująca się w krzyku, brzęku, grzmotach; w głębi — jak najpoczciwszy człowiek, jednak rękę miał skorą do bitki, głos donośny i niepohamowaną żądzę potrząsania wszystkiem, co mu się przed oczy nawinęło. Zły los nie przygnębił go bynajmniej, a doprowadził tylko do ostateczności. Rozszalał się w domu jeden nieustający, wielki, po[ 10 ]tęźny gniew, który, nie wiedząc w kogo ma uderzyć, rzucał się na wszystko pokolei: na słonce, na mistral[1], na Kubusia, na starą Annę, na rewolucje, o tak, przedewszystkiem na rewolucję... Słuchając ojca, można było dojść do przekonania, że rewolucja 18... r., która wyrządziła nam tyle złego, była specjalnie przeciwko nam wymierzona. To też, wierzajcie mi, rewolucjoniści nie cieszyli się dobrą sławą w naszym domu. Bóg jeden wie, czego tam u nas nie wygadywano w owe czasy przeciw tym ichmościom. Dziś jeszcze, kiedy stary ojciec Eyssette (oby mi go Bóg jak najdłużej zachował) czuje zbliżający się atak podagry, rozciąga się z trudem na szezlongu i słychać jak wyrzeka: — „Ach, ci rewolucjoniści!“
W epoce, o której mowa, pan Eyssette nie miał jeszcze podagry i z rozpaczy, że został zrujnowany, stał się strasznym człowiekiem. Nie można było zupełnie podejść do niego; co tydzień trzeba mu było puszczać krew. W jego obecności nikt nie śmiał się odezwać.
Wszyscy drżeli ze strachu; gdy trzeba było poprosić o chleb przy stole, mówiliśmy szeptem. Nawet płakać baliśmy się w jego obecności, zato, niech tylko wyszedł za próg, w całym domu rozlegał się jeden wielki szloch. Matka, stara Anna, Kubuś, a nawet starszy brat ksiądz, o ile był u nas, wszyscy bez wyjątku uderzali w płacz. Matka, rzecz prosta, płakała, martwiąc się o ojca, ksiądz zaś i stara Anna płakali nad tem, że mama płacze, a Kubuś, za mały [ 11 ]jeszcze, by mógł zrozumieć nasze nieszczęścia — był zaledwie o dwa lata starszy ode mnie — płakał z wrodzonej potrzeby — dla przyjemności.
Dziwny to był dzieciak z tego Kubusia; zaiste, można powiedzieć, że miał fenomenalny dar łez! Jak tylko sięgnąć mogę pamięcią, widzę go zamsze z zaczerwienionemi oczami i zapłakaną twarzą. Płakał wciąż, płakał wszędzie — rano, wieczór, w dzień i w nocy, w szkole, w domu i na przechadzce. Gdy go pytano: — „Co ci jest?“ — odpowiadał, łkając: — „Niiic!“ — i najciekawsze to, że naprawdę nic mu nie było.
Płakał tak, jak inni wycierają nos, tylko że częściej — i tyle. Czasami pan Eyssette, zniecierpliwiony, mówił do matki: — „Ten mały jest nieznośny, popatrz tylko na niego — to istna rzeka!“ — Na co matka odpowiadała ze zwykłą sobie słodyczą: — „Co ci to szkodzi, wyrośnie z tego, w jego wieku byłam taka sama“. — Tymczasem Kubuś rósł, nawet bardzo szybko, ale z „tego“ jakoś nie wyrastał. Przeciwnie, szczególny dar wylewania bez powodu strumieni łez rozwijał się w tym dziwnym chłopcu nieledwie z dniem każdym.
To też zmartwienia rodziców były dla niego okazją nielada; skorzystał z niej odrazu w całej pełni, szlochając od rana do nocy, bezprzestanku, zwłaszcza, że nikt już teraz nie pytał go: — „Co ci jest?“ Tak więc dla Kubusia, zarówno jak i dla mnie nasza ruina miała dodatnie strony.
Co do mnie, byłem zupełnie szczęśliwy. Nie zajmowano się wcale moją osobą; korzystając z tego, całemi dniami bawiłem się z Rouqet w opustosza[ 12 ]łych warsztatach, gdzie kroki nasze rozlegały się, jak w kościele, oraz na wielkich opuszczonych dziedzińcach, zarastających powoli trawą. Mały Rouget, syn stróża, był to tęgi chłopak, może dwunastoletni, silny, jak tur, wierny, jak pies, głupi, jak baran; odznaczał się głównie rudą czupryną, której zawdzięczał swój przydomek[2]. Muszę wam jednak powiedzieć, że dla mnie Rouget nie był wcale Rouget; był naprzemian moim wiernym Piętaszkiem, szczepem dzikusów, zbuntowaną załogą, wszystkiem, czem kto chce. Ja sam w owych czasach nie nazywałem się wcale Daniel Eyssette; byłem przedziwnym człowiekiem, przybranym w skóry zwierzęce, którego księgę dziejów właśnie mi podarowano, byłem Master Crusoe we własnej osobie. O rozkoszna złudo! wieczorem, po kolacji, odczytywałem mego Robinsona, uczyłem się go napamięć, w dzień zaś bawiłem się w niego, bawiłem z furją, wprzegając do tego dramatu całe moje otoczenie. Fabryka nie była fabryką, to była bezludna wyspa, oceanami były zbiorniki wody, a dziewiczą puszczą — ogród. W platanach było mnóstwo piewików — i one także, nic o tem nie wiedząc, brały czynny udział w akcji.
Rouget również nie zdawał sobie sprawy z tego, jak ważna przypadła mu rola. Gdyby go zapytano, kim był ów Robinson, byłby wielce zakłopotany. Muszę wszakże przyznać, że mimo to, spełniał swoje obowiązki jak najgorliwiej i jeśli chodziło o naśladowanie wrzasku dzikich, nikt mu w tem nie mógł [ 13 ]dorównać. Skąd się tego nauczył — nie wiem, to pewna jednak, że na dźwięk potężnego ryku, który wydobywał z piersi, potrząsając czerwoną czupryną, zadrżałby niechybnie człek najodważniejszy. Ja sam, Robinson, bywałem przerażony i mówiłem pocichu: — „Nie tak głośno, Rouget, ja się boję“.
Niestety, Rouget nietylko umiał doskonale naśladować wrzaski dzikich, ale znane mu również były wszystkie wyzwiska i przekleństwa ulicznikowskie; bawiąc się z nim, ponauczałem się ich od niego i pewnego pięknego dnia przy stole, nie wiem jakim sposobem, wyrwała mi się jakaś horendalna klątwa. Konsternacja powszechna. — „Kto ciebie tego nauczył? Gdzieś to słyszał?“ — Stał się skandal nielada. Pan Eyssette zagroził zaraz, że mnie odda do domu poprawczego; najstarszy brat, ksiądz, orzekł natomiast, że trzeba mnie zaprowadzić do spowiedzi, skoro doszedłem już do wieku używania rozumu. Zaprowadzono mnie tedy do spowiedzi. Ciężka sprawa! Trzeba było wygarnąć z różnych zakamarków sumienia stare grzechy, tułające się tam od lat siedmiu.
Dwie noce nie mogłem wcale spać, bo też nazbierał się cały wór tych przeklętych grzechów, ułożyłem najmniejsze zwierzchu, ale nic z tego, i tak tamte, ta ciężkie, wyglądały z pod spodu, to też, gdy klęcząc u stóp dębowego konfesjonału, musiałem je wszystkie wysypać przed księdzem proboszczem, myślałem, że skonam ze strachu i wstydu.
Skończyło się!... nie będę się już więcej bawił z Rouget; wiedziałem już teraz, że jak mówił święty Paweł, a ksiądz proboszcz mi powtórzył, szatan wiecz[ 14 ]nie krąży koło nos, na podobieństwo lwa, quoerens quem dcvoret; straszne wrażenie wywarto na mnie owe quosrens quem devoret! Wiedziałem również, że ten intrygant, Lucyper, może przybierać taką postać, jaką tylko zechce, aby doprowadzić nas do grzechu, i nikt już nie mógłby mi wybić z głowy, że skrył się właśnie w skórze Rouget’a, aby nauczyć mnie kląć imieniem Boskiem. To też, gdy tylko przestąpiłem próg fabryki, pośpieszyłem zawiadomić Piętaszka, że od dziś ma siedzieć u siebie w domu. Nieszczęsny Piętaszek! Ten rozkaz zakrwawił mu serce, ale zastosował się do niego bez szemrania. Widywałem go jeszcze czasami jak stał na progu stróżówki przy warsztatach; biedak był bardzo smutny i gdy tylko spostrzegł, że na niego patrzę, pragnąc mnie wzruszyć, wydawał najstraszniejsze ryki, potrząsając ognistą czupryną, ale im więcej ryczał, tem ja się dalej od niego trzymałem. Zdawała mi się, że jest zupełnie podobny do owego sławnego lwa quoerens. Krzyczałem: — „Idź precz, brzydzę się tobą!“
Rouget ryczał uparcie przez kilka dni, wreszcie ojciec jego, uprzykrzywszy sobie te wrzaski, oddał go do rzemiosła i nie spotkałem go już nigdy w życiu.
Mój zachwyt dla Robinsona nie ostygł jednak ani na chwilę. W tym czasie właśnie wuj Baptysta, obrzydziwszy sobie nagle swoją papugę, dał mi ją na własność. Paouga zastąpiła Piętaszka. Umieściłem ją w pięknej klatce w głębi mego „zimowego osiedla“ i czułem się bardziej, niż kiedykolwiek, Robinsonem, spędzając całe dni sam na sam z przedziwnym ptakiem. Usiłowałem go nauczyć mówić: — „Robinsonie, [ 15 ]mój biedny Robinsonie!“ — ale czy dacie wiarę! ta papuga, którą mi wuj darował dlatego tylko, aby się uwolnić od jej nieznośnej paplaniny, odkąd przeszła w moje posiadanie, zaparła się w niemem milczeniu. Ani — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“ — ani zgoła nic innego nie udało mi się nigdy z niej wydobyć. Pomimo to, lubiłem ją bardzo i doglądałem pieczołowicie.
Tak żyliśmy sobie, papuga i ja, w najzupełniejszem osamotnianiu, gdy pewnego ranka zdarzyło mi się coś zupełnie niezwykłego. Tego dnia opuściłem szałas o bardzo wczesnej porze i uzbrojony od stóp do głowy, wybrałem się na dalszą wyprawę w celu dokładnego zbadania mojej wyspy... Nagle spostrzegłem zbliżającą się do mnie gromadkę, złożoną z trzech czy czterech „białych“, rozmawiających bardzo głośno i gestykulujących z ożywieniem. Wielki Boże! Ludzie na mojej wyspie! Zaledwie zdążyłem uskoczyć wbok i schować się za kępkę laurów, pełznąc na brzuchu, a jakże!... Obcy przybysze przeszli tuż, ale mnie nie dostrzegli... Zdawało mi się, że rozpoznałem głos stróża Colombe i to mnie uspokoiło nieco; bądź co bądź, gdy się tylko oddalili trochę, wysunąłem się z kryjówki i podążyłem za nimi w pewnem oddaleniu, chcąc się przekonać, co z tego wszystkiego wyniknie.
Ludzie cl zatrzymali się długo na mojej wyspie... Zwiedzili ją we wszystkich kierunkach, zbadali wszelkie szczegóły. Widziałem, jak wstępowali do moich jaskiń i laskami mierzyli głębie moich oceanów. Od czasu do czasu zatrzymywali się i kiwali głowami. Najwię[ 16 ]cej bałem się tego, by nie wykryli moich osiedli!... Coby się wtedy ze mną stało, o Boże! Na szczęście nie zdarzyło się nic podobnego i po jakiejś pół godzinie przybysze poszli sobie, nie podejrzewając nawet, że wyspa była zamieszkana. Skoro tylko zniknęli, pobiegłem do jednego z moich szałasów i spędziłem w nim dzień cały, łamiąc sobie głowę nad tem, co też to mogli być za ludzie i czego chcieli od mojej wyspy?...
Wkrótce miałem się tego dowiedzieć.
Wieczorem, przy kolacji, pan Eyssette oznajmił nam uroczyście, że fabryka została sprzedana i że najdalej za miesiąc wyjedziemy wszyscy do Lionu, gdzie mamy zamieszkać na stale.
Był to cios straszny. Zdawało mi się, że nade mną niebo się wali. Fabryka sprzedana... A moja wyspa, moje jaskinie, moje szałasy?...
Niestety! — i wyspę, i jaskinie, i szałasy — wszystko sprzedał pan Eyssette. Trzeba było wszystko porzucić. Co ja się napłakałem, Bóg jeden wie!
Przez cały miesiąc, podczas gdy w domu pakowano szkła i naczynia, błąkałem się, samotny i pełen żałości, po mojej ukochanej fabryce. Nie miałem już, ma się rozumieć, ochoty do zabawy, o nie!... Przesiadywałem po różnych zakątkach i spoglądając na martwe przedmioty, przemawiałem do nich, jak do ludzi. Mówiłem platanom: — „Żegnajcie, drodzy przyjaciele!“ — a basenom: — „Wszystko skończone, nie zobaczymy się już nigdy!“. — W głębi ogrodu rósł duży granat; piękne jego szkarłatne kwiaty rozwijały się na słońcu. Powiedziałem mu, łkając: — „Daj mi jeden [ 17 ]kwiatek!“ — i dał mi go. Schowałem ten kwiatek na pamiątkę. Czułem się bardzo nieszczęśliwy.
Wszakże wśród wszystkich smutków uśmiechałem się do dwóch myśli: po pierwsze, że pojadę „okrętem“, po drugie, że pozwolono mi zabrać ze sobą papugę. Pocieszałem się, że Robinson opuszczał swoją wyspę mniej więcej w takich samych warunkach — i to dodawało mi odwagi.
Wkońcu nadszedł dzień odjazdu. Pan Eyssette bawił w Lionie już od tygodnia; poprzedził nas wraz z transportem większych mebli. Miałem więc jechać w towarzystwie Kubusia, matki i starej Anny. Brat ksiądz nie jechał z nami, odprowadził nas tylko wraz ze stróżem Colombe do dyliżansu. Stróż kroczył naprzedzie, popychając olbrzymie taczki, naładowane kuframi. Za nim szedł ksiądz, prowadząc pod rękę panią Eyssette. Biedny mój braciszek, którego nie miałem już nigdy więcej zobaczyć! Dalej postępowała stara Anna z wielkim niebieskim parasolem u boku, trzymając za rękę Kubusia, który był bardzo rad, że jedzie do Lionu, ale mimo to, nie przestawał zalewać się łzami... Wreszcie, na końcu oddziału maszerował Daniel Eyssette, dźwigając uroczyście klatkę z papugą i oglądając się co krok za swoją umiłowaną fabryką.
W miarę, jak się karawana oddalała, granat wspinał się, jak tylko mógł, ponad mur ogrodu, aby móc raz jeszcze rzucić na nią okiem. Platany chwiały gałęźmi na pożegnanie. Daniel Eyssette, bardzo wzruszony, posyłał im wszystkim pocałunki od ust, ukradkiem, koniuszczkami palców.
[ 18 ]
O wrażenia dzieciństwa! jak żywe pozostawiacie po sobie wspomnienie! Zdaje mi się, że to było wczoraj — ta podróż po Rodanie. Dotąd widzę jeszcze statek, pasażerów, załogę; słyszę warkot kół i gwizd maszyny. Kapitan nazywał się Géniès, kuchmistrz — Montelimart. Takich rzeczy nie zapomina się nigdy!
Podróż trwała trzy dni. Spędziłam je całkowicie na pokładzie, schodząc do salonu tylko na jedzenie i spanie. Pozostałe chwile spędzałem na samym końcu statku, koło kotwicy. Był tam wielki dzwon, w który uderzano, gdyśmy przybjali do miast. Sadowiłam się koło tego dzwonu wśród zwojów lin, umiesz żąłem klatkę z papugą między nogami i spoglądałem wdał. Rzeka była tak szeroka, że zaledwie można było dostrzec jej brzegi. Wolałbym był, aby była jeszcze szersza i nazywała się morzem. Niebo się śmiało, fale przezroczysto zielone igrały na słońcu. Z biegiem wody sunęły wielkie krypy; mijali nas z pieśnią na ustach rybacy, przeprawiający się w bród na mułach. Czasami statek nasz przepływał około jakiejś kępy, gęsto zarosłej trzciną i wierzbami „O, bezludna wyspał“ — mówiłem sobie, pożerając ją oczyma.
Pod koniec trzeciego dnia myślałem, że schwyci nas ulewa. Niebo ściemniło się nagle; gęsta mgła unosiła się nad rzeką; naprzedzie statku zapalono [ 19 ]wielką latarnię. Przyznaję, że na widok tego wszystkiego, zrobiło mi się trochę nieswojo... W tej chwili ktoś odezwał się koło mnie: — „A oto i Lion!“ — Jednocześnie wielki dzwon począł dzwonić. Byliśmy w Lionie.
Poprzez mgłę dojrzałem przytłumiony blask świateł z obu brzegów; przepłynęliśmy pod jednym mostem, potem — pod drugim. Za każdym razem wysoka rura komina przełamywała się na pół i wypluwała kłęby czarnego dymu, od którego krztusiliśmy się wszyscy... Na statku zapanował wielki zamęt. Pasażerowie gorączkowo poszukiwali swoich bagażów, majtkowie klęli, toc2ąc beczki w ciemności. Padał deszcz.
Pośpieszyłem do moich, znajdujących się na drugim końcu statku. Stoimy tak wszyscy czworo, cisnąc się pod niebieskim parasolem Anny, a tymczasem statek przybija wzdłuż przystani i zaczyna się wyładowywanie.
Jeśliby pan Eyssette nie był przyszedł uwolnić nas, doprawdy, zdaje mi się, że nigdy nie bylibyśmy się stamtąd wydostali. Podszedł do nas poomacku, wołając: — „Czuwaj, czuwaj!“ — na to, dobrze znane, hasło odkrzyknęliśmy wszyscy czworo w jeden głos z uczuciem nieopisanej ulgi: — „Swoi, swoi!...“ — Pan Eyssette uściskał nas pośpiesznie, wziął za jedną rękę brata, za drugą — mnie, krzyknął do kobiet: — „Za mną!“ — i dalej w drogę... A, to był człowiek!
Posuwaliśmy się z trudnością, było ciemno, pomost chwiał się. Co krok obijaliśmy się o jakieś skrzynie... Nagle z końca statku dał się słyszeć przenikliwy, żałosny głos: — „Robinsonie, Robinsonie!“
[ 20 ] — A, mój Boże! — zawołałem, próbując uwolnić rękę z uścisku ojca, ale on, myśląc, że się pośliznąłem, ścisnął mnie mocniej jeszcze.
QGłos ozwał się znowu, jeszcze żałośniejszy i przenikliwszy: — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“ — Zrobiłem znowu wysiłek, by uwolnić rękę: — „Moja papuga“! — wołałem — „moja papuga!“
— Cóż to?! ona gada? — odezwał się Kubuś. Ma się rozumieć, i jak jeszcze! — słychać ją było na milę dokoła. W popłochu zapomniałem o niej, zostawiłem ją na końcu statku przy kotwicy i stamtąd przyzywała mnie, krzycząc z całych sił: — „Robinsonie, mój biedny Robinsonie!“
Na nieszczęście — byliśmy już daleko. Kapitan wołał: — „Prędzej, prędzej!“
— Przyjdziemy po nią jutro — powiedział pan Eyssette — na statku nic nie ginie. — I z temi słowy uprowadził mnie, mimo moich łez. Niestety — posłano po nią nazajutrz, ale już jej nie znaleziono... Możecie sobie wyobrazić moją rozpacz — niema Piętaszka! niema papugi! Niesposób bawić się w Robinsona! Jakim cudem, zresztą, można sobie było, nawet przy najlepszych chęciach, stworzyć bezludną wyspę na czwartem piętrze brudnej i wilgotnej kamienicy przy ulicy Lanterne?
Wstrętne domisko! — nie zapomnę go nigdy w życiu: schody lepiły się od brudu, podwórko, jak studnia; szewc, a zarazem stróż miał swój warsztat tuż przy wodociągu. Ohydnie tam było. Wieczorem, natychmiast po przyjeździe, stara Anna, wprowadzając się do kuchni, wydała okrzyk przerażenia: [ 21 ] — Karaluchy, karaluchy!
Rzuciliśmy się wszyscy do kuchni; co za okropny widok!... wszędzie pełno tego obrzydliwego robactwa. Siedziało to na kredensie, wzdłuż ścian na podłodze, w szufladach, w kominie, rozdeptywało się je co krok, niechcący. Brrl Anna dużo już ich pozabijała, ale im więcej zabijała, tem więcej ich się pojawiało. Przybywały przez rurę od zlewu; zatkano rurę, ale nazajutrz dostały się inną jakąś dziurą, niewiadomo którędy. Trzeba było sprowadzić przeciwko nim kota i co noc w kuchni odbywały się straszne rzezie.
Te karaluchy obrzydziły mi Lion od pierwszej chwili. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Trzeba było pogodzić się z nowemi obyczajami. Pora obiadu i kolacji uległa zmianie. Bochny chleba były innego kształtu, niż u nas. Nazywały się „korony“, też nazwa!
Gdy Anna prosiła rzeźnika o „łojową“ — śmiano jej się w oczy. Te dzikusy nie wiedziały nawet, co to jest„łojowa“!... Źle, oj źle tu było.
W niedzielę, aby się trochę rozerwać, szliśmy całą rodziną, uzbrojeni w parasole, na wybrzeże Rodanu. Instynktownie kierowaliśmy nasze kroki ku południowi, w stronę Perrache. — „Zdaje mi się, że w ten sposób zbliżamy się do naszych stron“ — mawiała matka, którą silniej jeszcze ode mnie żarła tęsknota... Te przechadzki rodzinne były ponure. Pan Eyssette wciąż się gniewał, Kubuś płakał bezustanku, ja wlokłem się zawsze na końcu; nie wiem czemu wstydziłem się pokazywać na ulicy; może dlatego, że byliśmy biedni.
W miesiąc po przyjeździe stara Anna rozchoro[ 22 ]wała się. Szkodziły jej mgły. Trzeba ją było odesłać na południe. Biedaczka nie miała sił rozstać się z nami. Błagała, by ją pozostawiono, obiecywała święcę, że nie umrze. Trzeba było wyprawić ją przemocą. A gdy powróciła w swoje strony, z rozpaczy wyszła za mąż.
Po odjeździe Anny nie przyjęto innej służącej. Był to dla mnie szczyt nędzy. Do cięższych robót przychodziła stróżka. Mama paliła przy kominie swoje śliczne rączki, które tak lubiłem całować, a po zakupy chodził Kubuś. Wieszano mu wielki kosz na ręku i mówiono: — „Kupisz to i to“. — A on kupował „to i to“ doskonale, ale naturalnie nie omieszkał się przytem napłakać porządnie.
Biedny Kubuś! i jemu było bardzo źle. Pan Eyssette, widząc go ciągle we łzach, nie mógł go wkońcu wcale znosić i nie szczędził mu wymysłów... Cały dzień słychać było tylko: — „Jesteś niedołęga, osioł z ciebie!“ — I w obecności ojca biedny chłopak rzeczywiście stawał się do niczego. Starając się powstrzymać gwałtem łzy, krzywił się tylko niemiłosiernie, co go mocno szpeciło. Pan Eyssette przynosił mu nieszczęście.
Posłuchajcie, naprzykład, jak to było z dzbankiem:
Wieczorem, w chwili, kiedy siadaliśmy do stołu, spostrzegliśmy, że niema ani kropli wody w domu.
— Mogę przynieść, jeśli trzeba — odzywa się Kubuś — dobre chłopię — i chwyta dzban, wielki dzban kamienny.
Pan Eyssette wzrusza ramionami:
[ 23 ] — Jeśli Kuba pójdzie po wodę, dzban będzie zbity, zaręczam.
— Słyszysz, Kubusiu — odzywa się matka swoim spokojnym głosem — uważaj, nie zbij dzbanka.
Pan Eyssette znowu zabiera głos:
— Możesz mu mówić, ile chcesz, żeby nie zbił, zbije i tak, na pewno.
Słychać żałosny głos Kubusia:
— Ale właściwie dlaczego ja mam go koniecznie stłuc?
— Ja wcale nie mówię, że masz go stłuc, tylko że go stłuczesz — odpowiada pan Eyssette tonem, nie dopuszczającym repliki.
Kubuś nic już na to nie odpowiada, chwyta dzban drżącą ręką i wychodzi pośpiesznie z taką miną, jakby mówił:
— A, ja go stłukę? dobrze, zobaczymy!
Mija pięć, potem dziesięć minut. Kubuś nie wraca. Pani Eyssette zaczyna się niepokoić.
— Żebyż mu się choć co złego nie stało!
— Cóż chcesz, żeby mu się stało — odburkuje pan Eyssette. — Stłukł dzban i boi się pokazać.
Ale, mówiąc tak, wstaje i uchyla drzwi, chcąc się przekonać, czy rzeczywiście nic się nie stało, bo pomimo swojej szorstkości, był to jak najlepszy człowiek. Nie potrzebował trudzić się daleko. W sieni pode drzwiami stoi Kubuś, bez dzbanka, milczący, skamieniały. Ujrzawszy pana Eyssette, blednie i mówi słabym, zrozpaczonym głosem: — „Zbiłem dzban! Zbiłem go!...
[ 24 ] W kronice rodzinnej zostało to zapisane Jako: „Scena z dzbankiem“.
Po jakich dwóch miesiącach od przyjazdu do Lionu rodzice zaczęli myśleć o naszej nauce. Ojciec byłby pragnął bardzo oddać nas do gimnazjum, ale na to nie było środków. — „A gdyby ich tak oddać do szkoły parafjalnej, podobno dzieciom jest tam dobrze“ — poddała pani Eyssette. Ta myśl przypadła ojcu do smaku. Ponieważ St. Nizier był najbliższym kościołem — oddano nas do szkółki St. Nizier.
Ta szkółka parafjalna była bardzo ciekawa. Zamiast zakuwać nas greką i łaciną, jak w innych zakładach naukowych, uczono nas służyć do mszy cichej i do mszy uroczystej, śpiewać kantyczki, przyklękać i bujać kadzielnicą z wdziękiem, co nie jest była sztuką. Było tam wprawdzie niekiedy po kilka godzin dziennie, poświęconych na naukę odmian i czytanie skrótów z łacińskich autorów, ale traktowało się to, jako coś dodatkowego tylko. Przedewszystkiem bowiem byliśmy tu poto, aby pełnić służbę kościelną. Co najmniej dwa razy na tydzień ksiądz Miron mówił nam, zażywając tabakę i w tonie uroczystym: — „Jutro, panowie, niema lekcyj przed południem — bierzemy udział w pogrzebie“. — Bdzie pogrzeb! o jak to przyjemnie! Po za tem bywały chrzciny, śluby, wizytacje Jego Ekscelencji Biskupa, ostatnie Sakramenty. Był śmy bardzo dumni, gdy wypadło nam towarzyszyć księdzu przy ostatnich Sakramentach. Kroczył on pod małyn baldachimem z czerwonego aksamitj, niosąc hostję i oleje święte. Dwoje dzieci podtrzymywało baldachim, a dwoje niosło zło[ 25 ]cone latarnie, piąte zaś otwierało pochód, bijąc w kołatkę. Zazwyczaj ja pełniłem tę rolę. Napotykani mężczyźni obnażali głowy, kobiety robiły znak krzyża. Gdy przechodziliśmy przed posterunkiem straży, wartownik komenderował: — „Do broni!“ — żołnierze zbiegali się i ustawiali w szereg. Następowała komenda oficera: — „Prezentuj broń!“... Trąbki grały, bębny warczały... Potrząsałem kołatką po trzykroć, jak na Sanctus, i szliśmy dalej.
Każdy z nas miał w małej szafce kompletny stroi kapłański: czarną sutannę z długim trenem, komżę, z szerokemi, sztywno nakrochmalonemi rękawami, pończochy czarne jedwabne, dwie piuski — jedna sukienna, druga aksamitna — wszystko, jak należy.
W tym stroju było mi podobno bardzo do twarzy.
— Przemiłe w tem wygląda — mawiała pani Eyssette.
Na nieszczęście byłem bardzo małego wzrostu, co doprowadzało mnie do rozpaczy. Wyobraźcie sobie, że nawet wspinając się na palce, nie sięgałem poza obciągnięte w białe pończochy kolana szwajcara kościelnego, a w dodatku byłem jeszcze taki drobny!...
Pewnego razu, służąc do mszy, miałem przełożyć Ewangelję. Wielka księga była taka ciężka, że straciłem równowagę i upadłem, jak długi, na stopnie ołtarza. Pulpit połamał się, mszę przerwano; a była to uroczystość Zielonych Świątek. Co za wstyd! Mimo tych drobnych przykrości, płynących z mojego małego wzrostu, naogół byłem ze swego los zupełnie zadowolony. Kładąc się spać wieczorem, obaj z Kubusiem mówiliśmy sobie: — „Ostatecznie, w tej naszej szkole jest bardzo przyjemnie“. — Na nieszczęście po[ 26 ]zostaliśmy w niej niedługo. Pewien przyjaciel rodziny, rektor jednego z uniwersytetów na południu Francji, napisał do ojca, że jeśliby chciał otrzymać stypendjum dla jednego z nas w kolegjum liońskiem, możnaby je wyrobić.
— To będzie dla Daniela — powiedział pan Eyssette.
— A Kubuś? — zapytała matka.
— O, Kubę. zatrzymam przy sobie, będzie mi bardzo potrzebny. Zresztą zauważyłem, że ma skłonność do handlu. Będzie kupcem.
Prawdę, rzekłszy, nie wiem, gdzie i kiedy pan Eyssstte zauważył, że Kubuś ma skłonność do handlu. W owe czasy biedne chłopczysko miało skłonność tylko do płaczu i gdyby go zapytano o zdanie... nie nie pytano się ani jego, ani mnie.
Co mnie uderzyło zaraz na wstępie po przybyciu do szkoły, to to, że ja jeden tylko chodziłem w bluzie.
W Lionie dzieci ludzi zamożnych nie noszą bluz, jedynie dzieci biedne, tak zwani ulicznicy; ja miałem skromną bluzę w krateczkę, pochodzącą jeszcze z dawnych czasów. Miałem bluzę, więc byłem ulicznikiem... Kiedy wszedłem do klasy, uczniowie zaraz zaczę!i się wyśmiewać: — „Patrzcie, patrzcie, on chodzi w bluzie!“ Profesor skrzywił się i odrazu do mnie uprzedził. O ile zwracał się do mnie, przemawiał od niechcenia, trochę pogardliwie. Nigdy mi nie mówił po nazwisku, wołał tylko zawsze: — „Ej, ty, mały, jak cię tam zowią! — A przecież powtarzałem mu ze dwadzieścia razy, że nazywam się Daniel Eys-set-te. Wkońcu koledzy przezwali mnie także „Małym“ i ten przydomek został mi na zawsze.
[ 27 ] Różniła mnie od nich nietylko moja bluza. Oni mieli ładne teczki do książek, kałamarze z bukszpanowego drzewa, które ślicznie pachniały, zeszyty, ładnie oprawione, książki nowe z licznemi komentarzami u dołu każdej strony. A ja? Moje książki były to stare foljały, kupowane u antykwarjuszy, pożółkłe, zniszczone, cuchnące pleśnią; okładka była zawsze podarta, niekiedy brakowało nawet kartek. Kubuś naprawiał mi je, jak tylko potrafił najlepiej, ale stale używał za dużo klajstru, wskutek czego wszystko to pachniało bardzo nieprzyjemnie. Klejenie i oprawianie stało się teraz jeszcze jedną jego manją obok płaczu. Miał zawsze na kominie pełno garnuszków z klajstrem i jak tylko mógł na chwilę wyrwać się ze sklepu, zaraz zabierał się do klejenia i oprawiania. Przez resztę dnia roznosił paczki po mieście, pisywał listy pod dyktandem ojca, chodził po zakupy — jednem słowem, pracował w handlu.
Co do mnie, to zrozumiałem bardzo prędko, że jeśli się jest stypendystą, nosi się bluzę i przezwisko „Mały“, to trzeba pracować dwa razy tyle, co inni, aby stanąć z nimi narówni; i Mały wziął się do roboty naprawdę z całych sił.
Dzielny Mały! Widzę go, jak siedzi zimą w nieopalanym pokoju, pochylony nad stołem, z nogami, owiniętemi w koce. Śnieg smaga szyby. Ze sklepu słychać pana Eyssette, jak dyktuje:
... Łaskawy list W. Pana z dnia 8 b.m. otrzymałem... I płaczliwy głos Kubusia, klóry powtarza:
... Łaskawy list W. Pana z dnia 8 b. m. otrzymałem...
[ 28 ] Czasami ktoś cicho uchyla drzwi; wchodzi pani Eyssette. Zbliża się do Małego na palcach. Tss...
— Pracujesz? — szepcze pocichu.
— Tak, mamo.
— Czy ci nie zimno?
— O nie!
Mały kłamie — bywało mu bardzo zimno.
Pani Eyssette siada sobie koło niego z robótką i pozostaje tak długie godziny, rachując pocichu oczka na drutach i wzdychając ciężko od czasu do czasu.
Biedaczka myślą przebywała wciąż w swoich stronach, których nie miała nadziei już nigdy zobaczyć. Niestety, na swoje nieszczęście i nieszczęście wszystkich nas, miała je ujrzeć wkrótce.
Było to któregoś poniedziałku w lipcu.
Wychodząc dnia tego ze szkoły, dałem się namówić na partię piłki. W chwili, gdy wreszcie postanowiłem wrócić do domu, okazało sie, że jest znacznie później, niżbym sobie życzył. Z placu Terreux na ulicę Lanterne pędziłem więc kłusa z książkami, przywieszonemi do paska, i czapką w zębach.
Drżąc ze strachu przed ojcem, odetchnąłem dopiero w sieni na chwilkę, tyle tylko ile, trzeba było, aby zdążyć naprędce coś zmyślić na usprawiedliwienie opóźnienia. Poczem zadzwoniłem śmiało.
Otworzył mi pan Eyssette. — „Tak późno wracasz!“ [ 29 ]— powiedział. Zacząłem, drżąc, opowiadać mu moje zmyślone przygody, ale drogie ojczysko nie pozwoliło mi skończyć. Przycisnął mnie do piersi i całował długo, długo.
Przygotowany co najmniej na dobrą burę, zdziwiłem się temu przyjęciu. W pierwszej chwili pomyślałem, że to pewnie proboszcz z St. Nizier zaproszony jest na obiad — wiedziałem z doświadczenia, że w takie dni nie gniewano się na nas nigdy. W jadalni przekonałem się jednak natychmiast, że się mylę: były tylko dwa nakrycia na stole — dla ojca i dla mnie.
— A mama i Kubuś? — zapytałem, zdziwiony.
Pan Eyssette odpowiedział mi jakoś niezwykle łagodnie:
— Matka i Kuba wyjechali, Danielu, brat twój, ksiądz, jest bardzo chory.
A widząc, żem zbladł, dodał żartobliwie, by mnie uspokoić:
— Et, tak sobie powiedziałem, że jest bardzo chory — napisali nam, że leży; znasz matkę, uparła się koniecznie jechać, dałem jej Kubusia, żeby jej było trochę raźniej... To pewnie nic poważnego... A teraz siadajmy do jedzenia — umieram z głodu.
Siadłem w milczeniu, ale serce mi się ściskało i z trudem powstrzymywałem łzy. Smutny to był obiad; siedzieliśmy naprzeciwko siebie bez słowa. Pan Eyssete łykał szybko potrawy i popijał wino wielkiemi haustami, to znów przestawał nagle jeść, popadając w zadumę...
Ja siedziałem nieruchomo na drugim końcu sto[ 30 ]łu, jakby zdrętwiały ze zdumienia. Przypomniały mi się ładne bajki, które mi brat opowiadał, gdy przyjeżdżał do fabryki. Widziałem go, jak wesoło, podkasawszy sutannę, przeskakiwał przez baseny. Przypominał mi się też ów dzień, w którym celebrował pierwszą mszę; byliśmy na niej wszyscy. Jakże był piękny, gdy odwracał się do nas od ołtarza i rozkładając ręce, wymawiał błogosławieństwo — Dominus vobiscum — tak słodkim głosem, że pani Eyssette, słuchając go, zalewała się łzami rozrzewnienia... Teraz wyobrażałem go sobie, powalonego na łoże ciężką chorobą (o tak, ciężką chorobą, jakiś głos mówił mi o tem nieomylnie). Co zaś powiększało jeszcze moje zmartwienie, to wyrzuty sumienia. — „Bóg cię skarał, to twoja wina! Trzeba było zaraz wracać ze szkoły.
Poco kłamałeś?“ — I Mały, na myśl, że Bóg, chcąc go ukarać, ześle śmierć na brata, popadał w rozpacz i z głębi duszy przysięgał sobie: — „Nigdy, nigdy już nie będę grał w piłkę po lekcjach“.
Po obiedzie zapalono lampę i zaczął się długi wieczór. Pan Eyssette rozłożył na obrusie, między resztkami deseru, swoje wielkie księgi buchalteryjne i rachował głośno. Finet, kot, łowca karaluchów, miauczał smętnie, krążąc dokoła stołu... ja stanąłem przy otwartem oknie.
Było ciemno, parno. Z dołu dochodził gwar rozmów 1 śmiechy ludzi, którzy wylegli przede drzwi swoich domostw; woddali słychać było warkot bębnów na forcie Loyasse. Stałem już tak dość długo, pogrążony w smutnych myślach, błądząc oczami po cieniach nocy, gdy wtem gwałtowna szarpnięcie [ 31 ]dzwonka oderwało mnie nagle od okna. Spojrzałem na ojca z przerażeniem i zdawało mi się, że na twarzy jego dostrzegłem ten sam dreszcz niepokoju i trwogi, który mną wstrząsnął. Ten dzwonek i jego również przejął lękiem.
— Ktoś dzwoni — odezwał się szeptem prawie.
— Nie chodź, ojcze, ja pójdę — i rzuciłem się do drzwi.
Jakiś człowiek stał na progu i podawał mi papier, ale ja wahałem się go przyjąć.
— Depesza, o Boże! i nacóż to?
Wziąłem ją do ręki, drżąc cały, i już próbowałem zatrzasnąć drzwi, gdy człowiek zatrzymał je nogą i powiedział chłodno:
— Trzeba się podpisać.
Trzeba się podpisać! Nie wiedziałem. Była te pierwsza depesza, którą odebrałem w życiu.
— Kto to, Danielu? — zawołał ojciec, a głos jego drżał.
Odrzekłem:
— To nic, to po prośbie... — i dając znak człowiekowi, by poczekał, pobiegłem do pokoju, pociemku umoczyłem pióro i wróciłem.
Człowiek wskazał:
— Niech pan podpisze tutaj.
Mały drżącą ręką położył swój podpis przy blasku lampki na schodach, zamknął drzwi i wrócił do pokoju, ukrywając depeszę pod bluzą.
O tak, ukrywałem cię, ty złowroga depeszo! Nie chciałem, żeby cię dostrzegł pan Eyssete, zgóry bowiem było mi wiadomo, że przynosiłaś nam jakąś [ 32 ]wieść straszną — i nic się od ciebie nie dowiedziałem nowego, słyszysz, depeszo? nic, czegoby mi już pierwej moje serce nie powiedziało.
— Czy to był żebrak? — spytał ojciec, patrząc na mnie.
Odpowiedziałem, nie zarumieniwszy się: — „Tak, żebrak“ — i chcąc odwrócić podejrzenia, wróciłem do okna.
Pozostałem tak jeszcze czas jakiś bez ruchu, nie odzywając się ani słowa i przyciskając do piersi ten papier, który zdawał się mnie palić.
Chwilami starałem się przemówić sobie do rozsądku, uspokoić się; mówiłem sobie w duchu: — „Skąd wiesz, może to właśnie dobra nowina, może piszą, że on już zdrów...“ — Ale w głębi czułem dobrze, że to nieprawda, że próbuję samego siebie okłamać, że nie o wyzdrowieniu zawiadamia depesza.
Wkońcu odważyłem się odejść do swego pokoju i raz wreszcie dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Wyszedłem z jadalni powoli, jakgdyby nigdy nc, ale znalazłszy się u siebie, zapaliłem lampę z gorączkową szybkością. Jakże strasznie drżały mi ręce, gdy otwierałem tę depeszę śmierci; a gdym ją przeczytał, bryznęły mi z oczu palące łzy, ciężkie, jak ołów. Odczytałem ją co najmniej ze dwadzieścia razy, łudząc się wciąż, że źle zrozumiałem. Nieszczęsny, mogłem ją czytać i odczytywać bez końca, obracać na wsze strony, nie mogłem z niej wydobyć nic innego, jak tylko to, co mi powiedziała odrazu:
„Umarł — módlcie się za niego“.
lle czasu trwałem tak, tonąc we łzach — nie wiem. [ 33 ]Przypominam sobie tylko, że oczy piekły mnie potem mocno i ze obmywałem je długo, zanim wyszedłem ze swego pokoju. Wróciłem wreszcie do jadalni, mnąc w ręku tę po trzykroć przeklętą depeszę.
A teraz, co robić dalej? jak oznajmić ojcu taką okropną wieść? Chciałem zachować ją dla siebie — co za dziecinny pomysł?! — czy trochę wcześniej, czy trochę później i tak musi się dowiedzieć. Co za szaleństwo! — gdybym był podszedł z depeszą wprost do niego, bylibyśmy ją razem otworzyli — w tej chwili byłoby już wszystko wiadome.
Zbliżyłem się do stołu i usiadłem koło pana Eyssette, tuż koło niego. Biedaczysko zamknął właśnie swoje księgi i końcem pióra łaskotał kota w brodę. Serce mi się ściskało, gdym patrzył na te figle. Poczciwe oczy ojca, na które padało nieco światła od lampy, ożywiały się chwilami; uśmiechał się, a ja, patrząc na niego, miałem ochotę zawołać: — „Nie śmiej się, nie śmiej, błagam cię!“
Gdy tak smutno spoglądałem na niego, trzymając depeszę w ręku, pan Eyssette podniósł głowę, oczy nasze spotkał się i nie wiem, co on wyczytał w moich, ale to wiem, że w jednej chwili twarz mu się osunęła, z piersi wydarł mu się wielki krzyk bólu i zawołał rozdzierającym głosem: — „On nie żyje, prawda!?“ — Depesza wysunęła mi się z ręki, padłem, łkając, w jego objęcia i tak płakaliśmy długo, rozpacz nie, przytuleni do siebie, gdy tymczasem kot u naszych stóp bawił się ohydną depeszą śmierci, która nas tyle łez kosztowała.
[ 34 ] Słuchajcie, wszystko to działo się bardzo dawno temu, oddawna już ukochany brat śpi snem nieprzespanym w mogile, a jednak do dziś dnia jeszcze, gdy odbieram depeszę, nie mogę otworzyć jej bez lęku. Zawsze mi się zdaje, że muszę wyczytać niechybnie, że on umarł, że trzeba się modlić za niego.
W starych mszałach napotyka się często naiwne minjatury, przedstawiające Matkę Bożą Siedmiu Boleści z głębokiemi brózdami na obu policzkach: to święte blizny, które artysta namalował, by nam powiedzieć: — „Patrzcie, ile łez Ona wylała...“
Przysięgam, że widziałem tę brózdę, od łez wypłakanych na wychudzonej twarzy pani Eyssette, gdy wróciła do domu z pogrzebu syna.
Biedna matka, od tej chwili nie uśmiechała się już nigdy; zachowała strój żałobny i głęboką żałobę w sercu na całe życie... Po za tem nic się nie zmieniło w domu państwa Eyssette; było tam jeszcze bardziej ponuro — i to wszystko. Proboszcz z St. Mizier odprawił kilka mszy za spokój duszy brata. Dla nas wykrojono dwa żałobne ubranka ze starej burki ojca i życie, smutne życie, potoczyło się dalej.
Upłynęło dość dużo czasu od śmierci brata księdza, gdy jednego wieczora, w chwili, gdy mieliśmy się kłaść spać, ze zdziwieniem zobaczyłem, że Kubuś zamyka drzwi na klucz, zatyka w nich szczelnie wszystkie szpary; załatwiwszy się z tem wszystkiem, [ 35 ]podszedł do mnie z miną tajemniczą i wielce uroczystą.
A trzeba wam wiedzieć, że od powrotu z rodzinnych stron dziwne zmiany zaszły w obyczajach naszego przyjaciela Kubusia. Najpierw, choć trudne to do wiary, Kubuś zupełnie przestał płakać, a przynajmniej prawie zupełnie, a oprócz tego, minęła mu manja klejenia. Garnuszki z klajstrem pojawiały się jeszcze od czasu do czasu na kominie, ale szło to jakoś leniwie, bez zapału. Teraz, jeśliś potrzebował teki, musiałeś prosić o nią na klęczkach. W istocie, pudło do kapeluszy, zamówione przez panią Eyssette, było już od tygodnia na warsztacie. W domu nikt na to wszystko nie zwrócił uwagi, ale ja doskonale widziałem, że z Kubusiem dzieje się coś dziwnego. Kilka razy przyłapałem go w sklepie na tem, że mówił głośno do siebie i wyczyniał niesamowite gesty. W nocy nie sypiał, słyszałem, jak mruczał coś pod nosem, wyskakiwał nagle z łóżka i przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju... wszystko to było bardzo dziwne i przejmowało mnie obawą, gdym się nad tem zastanawiał. Myślałem, że Kubuś dostaje pomieszania zmysłów.
Tego wieczora, widząc, jak zamykał szczelnie drzwi na klucz, znowu pomyślałem sobie, że to obłęd i cofnąłem się z przerażeniem. Biedny Kubuś nie spostrzegł tego i ujmując poważnie moje ręce w swoje dłonie, powiedział:
— Danielu, chcę ci coś powiedzieć, ale musisz mi przysiąc, że nigdy nikomu o tem nie wspomnisz ani słowa.
[ 36 ] Zrozumiałem odrazu, że Kubuś jest przy zdrowych zmysłach. Odpowiedziałem bez wahania:
— Przysięgam.
— Otóż ty nic nie wiesz, prawda... Cicho! tworzę poemat, wielki poemat...
— Poemat, Kubusiu, ty tworzysz poemat?...
Zamiast odpowiedzi, Kubuś wydostał z pod kurtki olbrzymi zeszyt czerwony, który sam sobie oprawił; na okładce widniał własnoręcznie, jak najpiękniej wykaligrafowany nagłówek:
Religja! Religja!
Poemat w dwunastu pieśniach.
Napisał Eyssette (Jakób).
Było to coś tak wzniosłego, że nieledwie dostałem zawrotu głowy.
Bo, chciejcie tylko zrozumieć! Kubuś, mój brat Kubuś, trzynastoletni dzieciak, Kubuś, ten od szlochów i garnuszków z klajstrem, układał poemat Religja! Religja! w dwunastu pieśniach!
I nikt się tego nie domyślał. 1 w dalszym ciągu posyłano go z wielkim koszem do zieleniarki, a ojciec urągał mu częściej, niż kiedykolwiek — „Osioł z ciebie, Kuba!“
O biedny, kochany Eyssette (Jakóbie), chętnie byłbym ci się rzucił na szyję, gdybym był śmiał. Ale nie śmiałem... Pomyślcie tylko!... Religja! Religja! Poemat w dwunastu pieśniach. Wszakże, gwoli prawdy, muszę przyznać, że utworowi daleko jeszcze było do końca. Zdaje mi się nawet, że napisane były dopiero cztery pierwsze wiersze pierwszej pieśni. Ale [ 37 ]wiadomo, w tego rodzaju pracy początek jest zawsze najtrudniejszy i jak słusznie mówił Eyssette (Jakób): — „Teraz, gdy już ułożyłem cztery pierwsze wiersze, reszta pójdzie gładko — to już tylko kwestja czasu[4].
Z tym dalszym ciągiem, który miał być tylko kwestją czasu, Eyssette (Jakób) nie mógł sobie właśnie żadną miarą dać rady... Cóż chcecie, poematami też rządzi przeznaczenie, widocznie przeznaczeniem poematu w dwunastu pieśniach, pod tytułem: Religja! Religja! było — nie składać się bynajmniej z dwunastu pieśni. Pomimo wszelkich wysiłków, poeta nie mógł wybrnąć poza owe cztery pierwsze wiersze. Było w tem coś fatalnego. Wkońcu biednemu chłopcu nie starczyło cierpliwości, posłał swój poemat do djabła — i odprawił Muzę (w owe czasy mówiło się jeszcze Muza w liczbie pojedynczej). Tego samego dnia powróciły szlochy, na kominie zaś pojawiły się garnuszki z klajstrem... A czerwony zeszyt? O, i on też miał swoje przeznaczenie!
Kubuś powiedział mi: — „Weź go sobie i wypisuj w nim, co ci się podoba“. — A wiecie, co ja w nim wypisywałem? Moje własne wiersze, daję słowo! Wiersze Małego! Widocznie Kubuś zaraził mnie swoją manją.
[ 38 ] A teraz, jeśli pozwolisz, czytelniku, podczas, gdy Mały trudzi się nad dobieraniem rymów, przeskoczymy za jednym zamachem cztery do pięciu lat jego życia. Śpieszno mi dociągnąć do pewnej wiosny 18... r., której pamięć dotąd się jeszcze w domu Eyssette przechowała. Każda rodzina ma takie swoje pamiętne daty.
Zresztą, czytelnik nic na tem nie straci, bo fragment mego życia, który przemilczeć zamierzam, to wciąż ta sama piosenka niedoli, gorzkich łez, niepowodzenia w interesach, nieuiszczone na czas komorne, wierzyciele, urządzający w domu sceny; brylanty matki sprzedane, srebra zastawione, przetarte do ostatniej nitki prześcieradła, łatane spodenki, wyrzeczenia wszelkiego rodzaju, upokorzenia na każdym kroku i wiecznie pytanie: — „Co dalej?“ — Bezczelne dzwonki komorników, stróż, uśmiechający się złośliwie na nasz widok, a dalej — długi, weksle protestowane, dalej... lecz dość tego!
Mamy więc 18... rok.
W roku tym Mały miał ukończyć gimnazjum.
Był to, jeśli mnie pamięć nie myli, młodzieniec bardzo pretensjonalny; uważał siebie na serjo za wielkiego filozofa i poetę; po za tem był mały, jak Łokietek, bez śladu ani zapowiedzi wąsów na gładkiem licu.
Otóż pewnego ranka, gdy ten wielki filozof wybierał się do szkoły, pan Eyssette, senjor, zawołał go do sklepu i z miejsca zapowiedział mu brutalnie: — „Masz rzucić książki, nie będziesz więcej chodził do szkoły!“
Rzekłszy te, pan Eyssette, senjor, jął przechadzać [ 39 ]się wielkiemi krokami po sklepie, nie mówiąc ani owa. Był bardzo wzruszony, a Mały? o, i on także, możecie być pewni. Po chwili milczenia pan Eyssette zabrał znowu głos:
— Mój chłopcze, muszę ci powiedzieć złą i to bardzo złą nowinę; trzeba się nam będzie wszystkim rozstać, a oto dlaczego...
W tej chwili z poza niedomkniętych drzwi rozległo się wielkie, rozdzierające łkanie.
— Osioł z ciebie, Kuba! — krzyknął pan Eyssette, nie odwracając głowy, i ciągnął dalej:
— Kiedy przed ośmiu laty przybywaliśmy do Lionu, zrujnowani przez rewolucjonistów, myślałem, że wytrwałą pracą uda mi się odzyskać majątek. Ale piekła się na mnie zawzięły. Tyle tylko dokonałem, że jesteśmy po szyję pogrążeni w długach, w nędzy...
Niema co, ugrzęźliśmy... Widzę tylko jeden ratunek: spieniężyć tę resztę mienia, które nam pozostało, i wobec tego, że wy obaj już podrośliście — szukać zarobku, każdy na swoją rękę.
W tem miejscu nowy wybuch płaczu niewidzialnego Kubusia przerwał mowę ojcu, ale, że sam on był też bardzo wzruszony, więc nie rozgniewał się, a dał mi tylko ręką znak, żebym zamknął drzwi, potem zaś podjął na nowo:
— Słuchaj więc, co postanowiłem: matka pojedzie tymczasem na południe do swego brata, wuja Baptysty, Kuba pozostanie w Lionie — udało mi się wynaleźć mu posadę w lombardzie. Ja wstępuję, jako komiwojażer, do towarzystwa wyrobu i sprzedaży win, a i ty, moje dziecko, musisz też zacząć zara[ 40 ]biać na życie... Właśnie tylko Co otrzymałem list od rektora: proponuje ci miejsce wychowawcy. Masz, czytaj!
Mały wziął list do ręki.
— Jak widzę ~ rzekł, czytając go — nie mam ani chwili do stracenia.
— Trzeba wyjechać jutro.
— Dobrze, wyjadę...
Z temi słowy Mały złożył list i oddał go ojcu. Ręka mu nawet nie zadrżała. Jak widzicie, był z niego filozof w całem tego słowa znaczeniu.
W tej chwili weszła do sklepu pani Eyssette, a za nią wsunął się nieśmiało Kubuś. Oboje zbliżyli się do mnie i ucałowali mnie w milczeniu. Oni powiadomieni już byli o wszystkiem od wczoraj.
— Zapakujcie mu rzeczy — rzekł szorstko pan Eyssette — odjeżdża jutro rano statkiem.
Pani Eyssette westchnęła tylko ciężko; Kubuś wydał stłumione łkanie i na tem się skończyło. Byliśmy już otrzaskani z niedolą w naszym domu.
Nazajutrz po tym pamiętnym dniu cała rodzina odprowadzała Małego na statek. Dziwnym zbiegiem okoliczności był to ten sam statek, który przed laty ośmiu przywiózł nas do Lionu. Kapitan Géniés, kuchmistrz Montelimart! Przypomniały nam się naturalnie: parasol Anny, papuga Robinsona i parę innych epizodów przy wylądowaniu... Wspomnienia te rozweseliły nieco nasze smutne pożegnanie i rzuciły jakby blask uśmiechu na twarz matki.
Nagle zabrzmiał dzwon. Trzeba się było rozstać.
[ 41 ] Mały, wyrwawszy się z objęć swoich ukochanych, pewnym krokiem wstąpił na pomost.
— Pamiętaj, żebyś mi był człowiekiem! — wołał ojciec.
— Tylko mi nie choruj, kochanie! — powiedziała pani Eyssette.
Kubuś chciał przemówić, ale nie mógł — zanosił się od płaczu.
Mały zato nie płakał wcale; jak już miałem zaszczyt oznajmić, był z niego filozof nielada, a filozofem stanowczo roztkliwiać się nie przystoi.
A przecież Bogu jednemu wiadomo, jak miłował te istoty, które pozostawiał tam, w porannej mgle. Bóg świadkiem, że chętnie dla nich dałby sobie krwi utoczyć... Ale cóż chcecie? Radość, że wydostał się z Lionu, ruch statku, pochlebne uczucie, że jest człowiekiem dojrzałym, panem swojej woli, że podróżuje sam i sam na siebie zarobić potrafi, upoiły go i przesłoniły mu obraz tych trojga, którzy zostali na przystani, opłakując go serdecznie.
O, tam ci troje wcale a wcale nie silili się na filozofję. Tkliwym i pełnym niepokoju wzrokiem śledzili astmatyczne ruchy statku, a jego pióropusz dymu niklejszy już był od jaskółki, gdy oni wciąż jeszcze powiewali chustkami, wołając: — „Żegnaj!... Żegnaj!...“
Tymczasem imci pan filozof, założywszy ręce w kieszenie i zadarłszy głowę, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokładzie; chodząc, pochyla! naprzód ramiona, niby doradny mężczyzna, pogwizdywał sobie zcicha, spluwał rzęsiście, zaglądał paniom pod kapelusze, jednem słowem, wydawał się samemu sobie [ 42 ]zachwycającym. Zanim statek przybił do Vienne, zdążył obwieścić kucharzowi Montelimart i dwu jego kuchcikom, że należy do uniwersytetu[5] i że doskonale ma tam uposażenie... Panowie ci winszowali mu naturalnie, a on puszył się, pełen dumy.
Raz, przechadzając się po statku wpobliżu wielkiego dzwonu, potrącił nogą o zwój lin, na którym osiem lat temu Robinson Kruzoe przesiadywał długie godziny, trzymając między nogami klatkę z papugą. Na widok tego zwoju zarumienił się zlekka, a potem roześmiał serdecznie.
... Śmiesznie musiałem wyglądać — myślał sobie ~ wlokąc wszędzie za sobą tę wielką klatkę, pomalowaną na niebiesko, i tę bajeczną papugę...
Biedny filozof! nie domyślał się wcale, że sądzone mu było całe życie obnosić ze sobą tę klatkę, barwy złud, i papugę, barwy nadziei. I teraz jeszcze, niestety, w chwili, gdy te słowa piszę, biedny chłopak nie pozbył się swojej wielkiej niebieskiej klatki, tylko, że z dniem każdym coraz więcej lazuru z pręcików opada, a zielona papuga w trzech czwartych z piór wyliniała.
Natychmiast po przybyciu do miasta rodzinnego, Mały udał się do gmachu akademji, w którym mieszkał rektor.
Ów rektor, przyjaciel pana Eyssette, był to piękny [ 43 ]staruszek, szczupły i żwawy, bez najmniejszego śladu pedanterji. Przyjął Eyssetta, syna, bardzo życzliwie.nWszakże, gdy wprowadzono mnie do gabinetu, nie mógł ukryć zdziwienia.
— A, mój Boże! — zawołał — jakiż on mały!
Rzeczywiście byłem śmiesznie mały, a w dodatku wyglądałem tak młodo i tak wiotko!
Okrzyk rektora spadł na mnie, jak uderzenie obucha.
... Nie zechce mnie przyjąć — pomyślałem i czułem, że drżę na całem ciele.
Na szczęście rektor, jakgdyby zgadując, co się dzieje w tej biednej głowinie, odezwał się:
— Podejdź tu bliżej, chłopcze... Mamy więc zrobić z ciebie wychowawcę. W twoim wieku, z twoim wzrostem i wyglądem ciężej ci jeszcze będzie, niż innym. Ale, cóż robić, skoro musisz zarabiać na życie, moje dziecko, skoro niema innej rady, postaramy się ułożyć wszystko tak, aby ci było jak najlepiej... Na początek nie pójdziesz do dużego zakładu. Poślę cię do kolegjum gminnego o kilka mi! stąd, w Sarlande, w górach. Tam będziesz terminował. Wyrobisz się na człowieka, zaprawisz do zawodu, podrośniesz, doczekasz się wąsów, a jak już ci wyrosną wąsy — wtedy zobaczymy!
Przemawiając w te słowa, rektor pisał jednocześnie list polecający do dyrektora kolegjum w Sarlande. Gdy skończył, wręczył pismo Małemu i namawiał, aby tego samego dnia ruszył w drogę. Dał mu jeszcze kilka dobrych rad, pogłaskał go p© twarzy [ 44 ]i pożegnał zapewnieniem, że będzie nad nim czuwał.
Mały, nie posiadając się z radości, zbiegał pędem z odwiecznych schodów akademji i co tchu, podążył zamówić miejsce w karetce pocztowej.
Dyliżans odchodził dopiero po południu — jeszcze cztery godziny! Mały korzysta z tego, aby przejść się po głównej ulicy i zaprezentować ziomkom swoją osobę. Potem przychodzi mu na myśl, że trzeba się pożywić trochę. Idzie tedy szukać gospody na miarę swojej niezbyt zasobnej sakiewki. Naprzeciwko koszar dostrzega właśnie oberżę czyściutką, z nowiutkim olśniewającym szyldem:
Pod towarzyszem wędrownym.
— Oto, czego mi właśnie potrzeba — mówi sobie i po chwili wahania — Mały po raz pierwszy bowiem przestępuje próg restauracji — otwiera rezolutnie drzwi.
W gospodzie o tej porze niema nikogo. Ściany pobielane wapnem... Kilka dębowych stołów... W jednym kącie pęk lasek towarzyszów cechowych ze skówkami mosiężnemi, z pękami różnobarwnych wstęg. Za szynkwasem jakiś grubas chrapie nad gazetą.
— Hej! a niema tam kogo?! — woła Mały, uderzając pięścią w stół, niczem stary bywalec.
Grubas za szynkwasem nie wzrusza się tem wcale, ale z sąsiedniej izby nadbiega karczmarka. Ujrzawszy nowego gościa, którego sprowadził jej anioł przypadku, wydaje okrzyk radości.
[ 45 ] — Panie Jezu! A toż to pan Daniel!
— Anna! kochana Anna! — odpowiada Mały i padają sobie w objęcia.
Tak, tak, to Anna, dawna służąca państwa Eyssette, obecnie karczmarka, gospodyni towarzyszy cechowych, żona Jana Peyrol, tego grubasa, co chrapie tam, za szynkwasem... A żebyście wy wiedzieli, jak ona się cieszy, jak się cieszy, że ma przed sobą pana Daniela, o mało go nie udusi z czułości.
Te wybuchy budzą wkońcu gospodarza.
W pierwszej chwili dziwuje się nieco niezwykłej serdeczności, z jaką żona wita tego nieznajomego młodzieńca, ale dowiedziawszy się, że to pan Daniel Eyssette we własnej osobie, on zkolei płoni się radośnie i zaczyna się krzątać gorliwie około tak znamienitego gościa.
— Czy pan już po śniadaniu?
— Prawdę powiedziawszy, to jeszcze nie, mój kochany Peyrol... właśnie dlatego tu zaszedłem.
— O nieba!... Pan Daniel nic jeszcze nie jadł!
Stara Anna biegnie do kuchni, Jan — do piwnicy, wcale niezła to piwniczka, jak twierdzą towarzysze wędrowni. W mig stół nakryty, śniadanie podane, panu Danielowi nie pozostaje nic innego, jak usiąść i zabrać się do jedzenia... Po lewej stronie Anna kraje mu do jaj chleb świeżutki, miękki, biały, — puszysty... Po prawej — Jan dolewa, mu wina „Chateau-neuf-des-Papes“, które wygląda, jak garść rubinów, rzuconych na dno kielicha. Mały jest uszczęśliwiony, pije, jak stary wiarus, je, jak bernardyn, a międy dwoma łykami oświadcza, że został przyjęty przez [ 46 ]akademją, co mu pozwoli przyzwoicie zarabiać na swoje utrzymanie. Trzeba wam było widzieć, z jaką miną on to mówi: przyzwoicie zarabiać na swoje utrzymanie. Stara Anna omal nie mdleje z zachwytu.
Jan przyjmuje to spokojniej; nie widzi nic nadzwyczajnego w tem, że pan Daniel pracuje na siebie, skoro potrafi. W jego wieku, on, Jan, już od lat czterech czy pięciu tułał się po świecie i nie kosztował swoich rodziców ani grosza, przeciwnie — dopomagał im jeszcze... Naturalnie nie przychodzi mu nawet do głowy wyjawić na głos swojej opinji, broń Beże! a któżby śmiał porównywać Jana Peyrol z Danielem Eyssette. Anna nigdyby na to nie pozwoliła.
A Mały wciąż rozprawia, pije, je, ożywia się, oczy mu błyszczą. — „Hej, gospodarzu, podajcieno szklanki, wypijemy za obecnych i nieobecnych!“ — Jan przynosi szklanki i piją wszyscy troje za zdrowie Kubusia i Daniela, przepijają do starej Anny, do Jana, wznoszą toast na cześć uniwersytetu i wiele, wiele inych jeszcze. Mija w ten sposób dwie godziny na libacjach i pogawędce. Mówią o przeszłości w tonie żałobnym, a w tonie różowym — o przyszłości. Wspominają fabrykę, Lion, ulicę Lanterne i biednego brata, księdza, któregośmy tak kochali...
Nagle Mały zrywa się:
— Trzeba już iść!
— Już!? — odżywa się ze smutkiem w głosie Anna.
Mały tłumaczy się: ...musi tu kogoś odwiedzić, zanim wyjedzie — nieunikniona, bardzo ważna wizyta.
[ 47 ] — Jaka szkoda! Tak przyjemnie było, o tylu rzeczach chciałoby się jeszcze pomówić... Ale trudno, skoro pan Daniel ma tu jeszcze znajomych w mieście, starzy przyjaciele z „Pod towarzysza wędrownego“ nie chcą go zatrzymywać. — „Szczęśliwej podróży, niech Bóg prowadzi, miły paniczu!“ — Dobre życzenia Anny i Jana towarzyszą mu aż na ulicę.
A wiecie, kto to jest ten ktoś, kogo Mały chce koniecznie zobaczyć, zanim odjedzie? To fabryka, ta fabryka, którą tak miłował i opłakiwał tyle, gdy przyszło ją porzucić; to ogród i warsztaty, wyniosłe platany, wszyscy towarzysze dzieciństwa, wszystkie radości szczęśliwych dni. Cóż chcecie? serce człowieka podlega takim słabostkom; przywiązuje się do wszystkiego — nawet do drzew i kamieni! ukochać może na wet fabrykę. Zresztą, świadczą wszak o tem dzieje: dowodem — Robinson, który, po powrocie do Anglji wybrał się znów na wędrówkę po morzach i przebył setki mil, żeby raz jeszcze zobaczyć swoją odludną wyspę.
Nie dziwcie się tedy, że Mały nie zawahał się nad łożyć kilku kroków, by odwiedzić swoją wyspę.
Już wyniosłe platany, których rozłożyste korona bujają ponad domami, poznały starego przyjaciela, biegnącego co sił na ich spotkanie. Kłaniają mu się zdaleka i chylą się ku sobie, jakgdyby szeptały: — „Daniel Eyssette, Daniel Eyssette powrócił!“
A on śpieszy, śpieszy.., ale dobiegłszy do fabryki, staje, zdumiony...
Wysoki, stary mur, z poza którego nie wychyla się bodaj jeden wierzchołek lauru ani granatu. Nie widać okien, tylko jakieś okrągłe otwory. Tam, gdzie [ 48 ]były wrota, wznosi się teraz kaplica, a nad nią wileki czerwony krzyż z łacińskim napisem.
O Boże, niema już fabryki! To klasztor karmelitów, którego progu nikt obcy przestąpić nie może!
Sarlande jest to mała mieścina w Sewennach, położona w wąskiej dolinie, zewsząd zaciśniętej górami, które okalają ją, niby potężny mur. Gdy słońce świeci — jest to piec ognisty, gdy dmie wiatr północny — to lodownia... Tego wieczora wiatr szalał od rana, to też choć wiosna była już w rozkwicie, Mały, siedząc na dachu dyliżansu, czuł, że ziąb przejmuje go do szpiku kości.
Ulice były ciemne i puste. Na Placu Broni kilka osób czekało na karetkę, przechadzając się tam i zpowrotem przed słabo oświetloną stacją pocztową. Wysiadłszy z dyliżansu, kazałem się natychmiast prowadzić do kolegjum. Pilno mi było objąć moje obowiązki.
Szkoła znajdowała się niedaleko od placu. W towarzystwie człowieka, który niósł mój kufer, minąłem parę szerokich, cichych ulic i stanęliśmy przed wielkim gmachem, wyglądającym tak, jakgdyby wszystko w nim zamarło od lat wielu.
To tutaj — powiedział człowiek, podnosząc wielką [ 49 ]kołatkę[6] u drzwi wejściowych. Kołatka opadła ciężko, ciężko... Drzwi otworzyły się same. Weszliśmy.
Zaczekałem chwilę w przedsionku, w ciemnościach. Człowiek postawił kufer na ziemi; zapłaciłem mu; oddalił się pośpiesznie... A za nim wielkie drzwi zatrzasnęły się głucho, głucho... Po chwili zbliżył się do mnie zaspany szwajcar z latarnią w ręku.
— Pan pewnie po raz pierwszy przyjeżdża do szkoły? — zapytał sennie.
Wziął mnie za ucznia!
— Ja nie jestem uczniem, przybywam, jako wychowawca. Proszę natychmiast zaprowadzić mnie do dyrektora.
Szwajcar zdawał się zdziwiony; uchylił czapki i zaprosił mnie na chwilę do siebie. O tej porze dyrektor jest z dziećmi w kaplicy. Zaprowadzi mnie do niego, jak tylko się skończy modlitwa wieczorna.
Trafiłem na koniec wieczerzy. Piękny mężczyzna z blond wąsami popijał wódkę u boku młodej kobiety, chudej, schorowanej, żółtej, jak cytryna, i okutanej po uszy w wypłowiałą chustkę.
— A co tam, panie Cassagne? — zapytał mężczyzna z blond wąsami.
— To nowy wychowawca — odpowiedział szwajcar, wskazując na mnie. — Pan jest taki mały, że z początku wziąłem go za ucznia.
[ 50 ] — To prawda — powiedział wąsal, przypatrując mi się z nad kieliszka — mamy tu uczniów, nietylko o wiele wyższych, ale i starszych od pana,.. Naprzykład starszy Veillon.
— I Crousat — dodał szwajcar.
— I Soubeyrol — wyliczała kobieta.
Potem zaczęli rozmawiać półgłosem między sobą wciąż pochyleni nad tą swoją obrzydliwą wódką, rzucając na mnie ukradkowe spojrzenia... Zdała słychać było wycie wichru i krzykliwe głosy uczniów, odmawiających litanję w kaplicy.
Nagle zabrzmiał dzwon. W korytarzu rozległ się głośny tupot nóg.
— Modlitwa skończona — powiedział mi pan Cassagne — chodźmy do dyrektora.
Wziął latarnię, a ja poszedłem za nim.
Kolegjum wydało mi się ogromne... Jakieś nieskończone korytarze, wielkie przedsionki, szerokie schody z poręczami, z ozdobnie kutego żelaza, wszystko to stare, sczerniałe, zaśniedziałe, okropne... Od szwajcara dowiedziałem się, że przed 1789 r. w gmachu tym mieściła się szkoła morska, licząca do ośmiuset uczniów, z najlepszych rodzin szlacheckich.
Kończył właśnie te zajmujące wyjaśnienia, gdy stanęliśmy przed gabinetem dyrektora.
Pan Cassagne odemknął cicho podwójne, obite włosiem, drzwi i zastukał dwa razy w drewnianą framugę.
Jakiś głos odpowiedział: — „Proszę!“ — i weszliśmy.
Był to pokój bardzo duży, z zielonem obiciem. W głębi, za długim stołem siedział dyrektor; pisał [ 51 ]coś przy świetle lampy, której abażur był nisko opuszczony.
— Panie dyrektorze — powiedział szwajcar, popychając mnie zlekka przed sobą — to nowy wychowawca, który przyjechał na miejsce pana Serrières.
— Dobrze — odparł dyrektor, nie ruszając się z miejsca.
Szwajcar skłonił się i wyszedł. Ja zostałem na środku pokoju, mnąc kapelusz w ręku.
Skończywszy pisać, dyrektor zwrócił się do mnie; mogłem się wówczas przyjrzeć jego drobnej, bladawej i suchej twarzy, na której świeciła para oczu, zimnych i bezbarwnych. On zaś, chcąc mnie lepiej zlustrować, podniósł abażur i nałożył okulary.
— Ależ to dziecko jeszcze! — krzyknął podskakując na fotelu. — Ciekaw jestem, co ja z takiem dzieckiem pocznę?
W pierwszej chwili Mały zdrętwiał z trwogi, zdawało mu się, że już jest na bruku, bez środków do życia... Z trudem zdołał wyjąkać parę słów i podał dyrektorowi list polecający.
Ten przeczytał go raz i drugi, złożył, znowu rozłożył i jeszcze raz przeczytał; wkońcu oświadczył, że przyjmuje mnie tylko ze względu na specjalne polecenie rektora, a także dlatego, że jak mu wiadomo, pochodzę z porządnej rodziny. Mój młody wiek niepokoi go jednak bardzo. Potem zaczął długą orację o tem, jak poważne przyjmuję na siebie obowiązki, ale ja już nie słuchałem go wcale.
Dla mnie najważniejszem było to, że mnie przyjęto; mało nie oszalałem z radości. Chciałbym, aby [ 52 ]pan dyrektor miał tysiąc rąk, ucałowałbym je wszystkie.
Potężny brzęk żelastwa zahamował jednak wylewy moich uczuć. Odwróciłem się szybko i znalazłem się twarzą w twarz z długim jegomościem o rudych faworytach, który wsunął się niepostrzeżenie do gabinetu. Był to inspektor.
Pochyliwszy głowę na wzór Ecce homo, spoglądał na mnie z najsłodszym uśmiechem, potrząsając | zawieszonym na wskazującym palcu pękiem kluczy najrozmaitszych rozmiarów. Ten uśmiech byłby mnie do niego dobrze usposobił, ale klucze brzęczały tak hałaśliwie: dzyng! dzyng! dzyng! że się ich zląkłem.
— Oto następca pana Serrières, panie Viot.
Pan Viot skłonił się i uśmiechnął jak najczulej, klucze jego jednak zazgrzytały ironicznie i złośliwie, jakgdyby mówiły: — „Ten malec ma zastąpić pana Serrières! — wolne żarty!“
Dyrektor zrozumiał równie dobrze, jak ja, wymowę kluczy i dodał z westchnieniem:
— Wiem, że tracąc pana Serrières, ponosimy prawie niepowetowaną szkodę — w tem miejscu klucze rzewnie załkały... — nie wątpię jednak, że o ile pan zechce wziąć tego nowego wychowawcę pod swoją szczególną opiekę i wszczepić mu swoje cenne zasady, porządek i karność w szkole nie ucierpią może zbytnio z powodu odejścia pana Serrières.
Wciąż uśmiechnięty i słodki, pan Viot odrzekł, że mogę być pewny jego życzliwości i że chętnie służyć mi będzie swojemi wskazówkami, ale klucze... o, one wcale nie były mi życzliwe. Trzeba było słyszeć, [ 53 ]jak się miotały i zgrzytały wściekle: — „Poczekaj, sprobój tylko nie słuchać, a zobaczysz!“
— Panie Eyssette — zakończył rozmowę dyrektor — może pan już odejść. Dziś jeszcze zanocuje pan w hotelu... Jutro niech się pan stawi na godzinę ósmą rano... Dowidzenia...
I pożegnał mnie skinieniem, pełnem godności.
Pan Viot z najuprzejmiejszym uśmiechem odprowadził mnie do drzwi, ale przed rozstaniem wsunął mi do ręki mały zeszycik:
— To jest regulamin naszego zakładu, niech go pan przeczyta i przemyśli.
Potem otworzył mi drzwi i zamknął je za mną, potrząsając groźnie kluczami — dzyng! dzyng! dzyng!
Panowie ci zapomnieli mi poświecić. Błądziłem jakiś czas po ciemnych korytarzach, czepiając się ścian, by znaleźć drogę. Od czasu do czasu przez wysokie zakratowane okna wpadał promień księżyca, wskazując mi kierunek. Nagle w mroku galeryj zabłysło drobne światełko i zbliżało się ku mnie... Zrobiłem jeszcze kilka kroków, światło wciąż rosło; zbliżyło się tuż, wyminęło mnie i oddaliło się. Zjawa trwała jedno mgnienie oka, ale mimo to, zapamiętałem ją do najdrobniejszych szczegółów.
Wyobraźcie sobie dwie kobiety, nie — dwa cienie... Jedna — stara, pomarszczona, skurczona, zgięta w kabłąk, w ogromnych okularach, zasłaniających pół twarzy; druga — młoda, smukła, jak na widmo przystało, ale mająca coś, czego zazwyczaj widma nie mają... dwoje oczu czarnych, wielkich i ach! tak bardzo, bardzo czarnych... Stara trzymała w ręku małą [ 54 ]lampkę mosiężną; „czarne oczy“ — nic nie niosły... oba cienie przesunęły się szybko, w milczeniu, nie zauważywszy mnie nawet i znikły dawno, a ja wciąż stałem na miejscu, opanowany sprzecznemi wrażeniami lęku i uroku.
Ruszyłem w dalszą drogę poomacku, ale serce biło mi mocno i wciąż w ciemności widziałem przed sobą okropną wróżkę w okularach, sunącą obok czarnych oczu...
Należało wszakże zatroszczyć się o nocleg — była to niełatwa sprawa. Na szczęście mężczyzna z blond wąsami ćmił właśnie fajkę przed mieszkaniem szwajcara i zaofiarował mi natychmiast swoje usługi; obiecał, że zaprowadzi mnie do porządnego i niedrogiego hotelu, gdzie będę obsłużony po królewsku. Przystałem bardzo chętnie.
Ten pan o sumiastych wąsach wyglądał wcale dobrodusznie. Dowiedziałem się, że się nazywa Roger, że jest w kolegjum nauczycielem fechtunku, pływania, tańców i gimnastyki, że służył przez długie lata w strzelcach afrykańskich. To zjednało mu moją sympatję ostatecznie. Dzieci zazwyczaj lubią żołnierzy.
Rozstaliśmy się przed drzwiami hotelu, ściskając się mocno za ręce i ślubując sobie przyjaźń serdeczną.
A teraz, czytelniku, muszę ci się do czegoś przyznać: oto kiedy Mały znalazł się sam w zimnym pokoju hotelowym, kiedy spojrzał na to łóżko, obce i pospolite, kiedy poczuł się tak daleko od wszystkich swoich ukochanych, serce wezbrało mu smutkiem i wielki ten filozof rozpłakał się, jak dziecko. Życie [ 55 ]zaczęło go przejmować trwogą, czuł się wobec niego za słaby i za bezbronny i płakał, płakał gorzko...
Nagle z poza łez wychyliły się postacie bliskich; ujrzał dom opustoszały, rodzinę, rozproszoną po świecie — matka tu, ojciec tam... Ani dachu, ani ogniska domowego! I zapominając o osobistych smutkach, jął myśleć już tylko o wspólnej niedoli; w duszy wyrosło szlachetne i mocne postanowienie: on sam, własnemi siłami odbuduje zrujnowane ognisko. Dumny, że znalazł tak wzniosły cerl życia, otarł łzy, niegodne mężczyzny — budowniczego ogniska domowego, i bez straty czasu, chcąc się zaznajomić ze swojemi obowiązkami, wziął się do studjowania regulaminu pana Viot.
Regulamin, spisany miłośnie własną ręką autora; stanowił istny traktat, metodycznie podzielony na trzy części.
1-o. Obowiązki wychowawcy względem przełożonych.
2-o. Obowiązki wychowawcy względem kolegów.
3-o. Obowiązki wychowawcy względem uczniów.
Przewidziane tam były wszelkie możliwe wypadki, poczynając od wybitej szyby, do dwóch rąk, podnoszących się jednocześnie wgórę w czasie lekcyj, wyznaczone wszystkie szczegóły życia wychowawcy, od cyfry płac miesięcznych, do owej pół butelki wina, która im przysługiwała do obiadu i kolacji.
Traktat kończył się pięknym zwrotem retorycznym o użyteczności regulaminu, jako takiego. Pomimo całego uznania dla dzieła pana Viot, Mały nie miał [ 56 ]jednak siły dociągnąć do końca i właśnie nad najpiękniejszym ustępem finału — zasnął...
Spałem źle tej nocy. Tysiące fantastycznych snów zakłócało mi spoczynek. To zdawało mi się, że słyszę brzęk okropnych kluczy pana Viot, to znowu wróżka w okularach budziła mnie nagle, siadając u wezgłowia, chwilami także czarne oczy, ach! jakież one były czarne! sadowiły się w nogach łóżka, wpatrując się we mnie uporczywie...
Nazajutrz o ósmej przybyłem do szkoły. Pan Viot z pękiem kluczy w rękach dozorował schodzących się uczni przychodnich. Przywitał mnie słodziutkim uśmiechem.
— Niech pan poczeka w hali, jak uczniowie już się zejdą, przedstawię pana kolegom.
Czekałem w przedsionku, kłaniając się do ziemi panom profesorom, którzy nadbiegali, zziajani. Jeden z nich tylko oddał mi ukłon, a był to ksiądz, profesor filozofji, „dziwak“, jak mi powiedział pan Viot. Odrazu polubiłem tego dziwaka.
Ozwał się dzwon. Klasy zapełniły się uczniami. Wtem w podskokach nadleciało czterech czy pięciu dryblasów w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; uczesani i ubrani byli dość niechlujnie. Na widok pana Viot zatrzymali się, zmieszani.
— Panowie — powiedział inspektor, wskazując na mnie — pan Daniel Eyssette, wasz nowy kolega.
Co rzekłszy, ukłonił się wszem wobec i odszedł wciąż uśmiechnięty, z głową wdzięcznie nabok przechyloną i potrząsając bezustanku swojemi okropnemi [ 57 ]kluczami. Moi koledzy i ja przyglądaliśmy się sobie chwilę w milczeniu.
Największy i najokazalszy z nich pierwszy zabrał głos. Był to pan Serrières, którego miałem zastąpić.
— Słowo daję — zawołał wesoło — słusznie powiedzieć można, że nauczyciele stanowią szereg ciągły, ale nie jednostajny.
Była to aluzja do olbrzymiej różnicy naszego wzrostu. Wszyscy na to wybuchnęli śmiechem, a ja wraz z nimi, ale zaręczam wam, że Mały, byłby zaprzedał w tej chwili pół duszy djabłu, gdyby za to mógł być choć o parę cali wyższy.
— To nic — dodał olbrzymi Serrières, podając mi rękę — jakkolwiek nie na jedną miarę nas skrojono, niemniej, jednak, możemy wypróżnić pospołu parę buteleczek. Chodźcie z nami, kolego, stawiam kolejkę ponczu u Barbette’a na pożegnanie, proszę z nami... zapoznamy się bliżej przy kieliszku.
I nie dając mi czasu do namysłu, wziął mnie pod rękę i wyprowadził na ulicę.
Kawiarnia Barbette’a, do której zaprowadzili mnie moi koledzy, mieściła się na Placu Broni. Nawiedzali ją podoficerowie miejscowego garnizonu, to też na pierwszy rzut oka uderzała głównie wielka liczba kasków i szabli, rozwieszonych na szaragach.
Dnia tego odjazd Serrières’a i jego pożegnalny poncz ściągnęły wszystkich stałych i niestałych bywalców kawiarni... Podoficerowie, którym zostałem przedstawiony przez Serrières’a, powitali mnie bardzo serdecznie. Prawdę powiedziawszy, przybycie Małego przeszło jednak naogół bez wrażenia i wkrótce siedziałem, [ 58 ]zupełnie zapomniany, w kącie, do którego schroniłem się, onieśmielony... W chwili, gdy napełniano szklanice ponczem, Serrières przysiadł się do mnie; był tylko w kamizelce, w zębach trzymał długą glinianą fajkę, na której imię jego wypisane było porcelanowemi literami. Każdy z wychowawców posiadał taką fajkę u Barbette’a.
— Ot, kolego — powiedział — jak widzicie, bywają i w naszym zawodzie wcale miłe chwile. Dobrze wam się udało, że na początek dostaliście się do Sarlande. Po pierwsze absynt u Barbette’a jest wyśmienity, a i tam, w budzie, nie będzie wam się też źle działo.
Buda — to koledzy.
— Będziecie mieli wychowawstwo w oddziale małych; smarkacze, łatwo ich wodzić na pasku. Zobaczycie, jak ja ich wytresowałem! Dyrektor to niezły człowiek; koledzy też dobrzy chłopcy, tylko ta stara... i Viot.
— Co za stara? — spytałem nie bez drżenia w głosie.
— O, poznacie ją wkrótce. O każdej porze dnia i nocy włóczy się po kolegjum w swoich wielkich okularach. To ciotka dyrektora, pełni tu obowiązki gospodyni internatu. A łotrzyca! jeśli nie umieramy z głodu, to nie jej zasługa.
Z rysopisu Serrières’a poznałem wróżkę w okularach i czułem, że się mimowoli rumienię. Z dziesięć razy chciałem przerwać koledze i zapytać: — „A czarne oczy?“ — Ale nie śmiałem. Wspominać „czarne oczy“ w takiem otoczeniu?!..
[ 59 ] Tymczasem poncz lał się strumieniem, puste szklanki się napełniały, napełnione — opróżniały. W powietrzu migały bilardowe kije, potrącano się i ściskano, grzmiały toasty, okrzyki, rozlegał się rubaszny śmiech, krążyły dwuznaczne żarty, zwierzenia.
Potrochu Mały nabrał śmiałości. Opuścił swój kąt i krążył po kawiarni ze szklanicą w ręku, rozprawiając bardzo głośno.
W tej chwili uważał wszystkich podoficerów za swoich przyjaciół. Opowiadał bezczelnie jednemu z nich, że pochodzi z bardzo bogatej rodziny i że za jakieś wybryki młodości został wygnany z domu rodzinnego; przyjął więc miejsce nauczyciela, żeby tymczasem zarobić na życie, ale nie miał zamiaru pozostawać długo w Sarlande... — „Bo przecież pan rozumie, że jak się ma taką bogatą rodzinę!...“
Gdyby tak jego bliscy mogli byli go słyszeć z Lionu!
Dziwni jednak są ludzie! Kiedy u Barbette’a, rozeszła się wieść, że jestem wyklętym synem zamożnych rodziców, nicponiem, ladaco, a nie, jak można było przypuszczać, biednym chłopcem, skazanym z nędzy na uprawianie belferki, wszyscy zaczęli na mnie łaskawszem okiem spoglądać. Najstarsi nawet podoficerowie raczyli zaszczycić mnie rozmową, co więcej, Roger, fechmistrz, mój przyjaciel od wczoraj, wstał i wzniósł toast na cześć Daniela Eyssette. Możecie sobie wyobrazić, jaki byłem dumny!
Toast ten stał się hasłem do odwrotu. Było trzy kwadranse na dziesiątą; należało wracać do kolegjum.
Pan klucznik czekał na nas przy wejściu.
[ 60 ] — Panie Serrières — — zwrócił się do mojego olbrzymiego kolegi, któremu pożegnalny poncz plątał nogi.
— Po raz ostatni zaprowadzi pan małych na naukę. Jak tylko będą na sali, pan dyrektor i ja przyjdziemy wprowadzić nowego wychowawcę w urzędowanie.
Istotnie, w kilka minut potem dyrektor i pan Viot uroczyście wkroczyli do sali.
Wszyscy powstali z miejsc.
Dyrektor przedstawił mnie uczniom, wygłaszając przytem trochę przydługą, ale pełną powagi mowę, poczem odszedł z panem Serrières, któremu — pożegnalny poncz coraz to silniej dawał się we znaki. Pan Viot pozostał. Nie wyrzekł ani słowa, ale jego klucze — dzyng! dzyng! dzyng! — mówiły za niego tak dobitnie — dzyng! dzyng! dzyng! — tak bardzo groźnie, że wszystkie głowy skryły się pod stołami, a i sam nowy nauczyciel czuł się niezupełnie swobodnie.
Jak tylko straszne klucze znalazły się za drzwiami, całe mnóstwo przebiegłych twarzyczek wychyliło się natychmiast z pod pulpitów, wszystkie końce piór utknęły w ustach, wszystkie te małe oczęta, błyszczące, figlarne i trochę przerażone, zaczęły mnie świdrować, a od ławki do ławki przebiegał przeciągły szmer.
Nieco zmieszany, wstąpiłem zwolna na katedrę. Usiłowałem spojrzeć groźnie i jak najgrubszym głosem wykrzyknąłem, uderzając dwukrotnie ręką po pulpicie:
— Panowie, dalej do roboty!
[ 61 ]
O, malcy nie byli źli; tamci — inni, to co innego! Ale oni nie wyrządzili mi najmniejszej przykrości. Lubiłem ich bardzo, bo nie nasiąkli jeszcze duchem szkoły, a w oczach ich można było wyczytać całą ich duszę.
Nie karałem ich nigdy. Naco? Czy można karać ptaszki? Gdy za głośno szczebiotały, dość było krzyknąć: — „Cicho!“ — i zaraz moje stadko uciszało się przynajmniej na pięć minut. Najstarszy z nich miał jedenaście lat. Jedenaście lat — pomyślcie tylko! A olbrzymi Serrières chełpił się, że ich prowadzi na pasku!...
Ja zaś bynajmniej nie wodziłem ich na pasku. Starałem się tylko być dla nich zawsze dobry — nic więcej. Czasami, gdy byli bardzo grzeczni, opowiadałem im bajki. Bajki!... Co za radość! Prędko, prędko składali zeszyty i książki; kałamarze, ołówki, obsadki wrzucali byle jak do kasetek, a potem, skrzyżowawszy ręce na stołach, otwierali szeroko oczy i zamieniali się w słuch. Ułożyłem dla nich kilka fantastycznych powiastek. Pierwszy występ piewika. Smutne przygody królika Jasia i t. d. Wówczas, tak, jak i dziś, La Fontaine był jeszcze moim ulubionym świętym w kalendarzu literackim, to też, opowiadając te bajki, komentowałem tylko jego utwory, ale dodawałem do nich zawsze coś jeszcze z własnych moich dziejów. Występował tam zwykle pewien świerszcz-niebożątko, który musiał zarabiać na życie, tak, jak Mały, i biedronki, które kleiły teczki i pudełeczka, roniąc łzy, jak [ 62 ]Eyssette (Jakób). Dzieciom podobały się bardzo te bajki, a i mnie także. Na nieszczęście pan Viot był zgoła innego zdania.
Trzy czy cztery razy na tydzień srogi ten jegomość dokonywał przeglądu całego kolegjum, aby się przekonać, czy wszystko odbywało się zgodnie z regulaminem... Otóż dnia pewnego wszedł do naszej sali właśnie w chwili, gdy opowiadałem najpatetyczniejszy ustęp z dziejów królika Jasia. Ujrzawszy pana Viot, wszyscy struchleli. Malcy spoglądali po sobie z przestrachem. Autor uciął nagle opowiadanie. Królik Jaś, spłoszony, został tak jak był — z jedną łapką, podniesioną wgórę, z uszami, nastroszonemi z przerażenia.
Uśmiechnięty pan Viot stanął tuż przy katedrze i wodził zdziwionym wzrokiem po uprzątniętych pulpitach. Nie mówił nic, ale jego klucze aż trzęsły się ze złości: — „Dzyng! dzyng! dzyng! — a, nicponie, to tak się tu pracuje!“
Starałem się, drżąc sam ze strachu, ułagodzić rozbestwione klucze.
— Ci panowie tyle się napracowali w ostatnich dniach — wyjąkałem... — chciałem w nagrodę za to opowiedzieć im bajeczkę.
Pan Viot nic nie odpowiedział. Skłonił się tylko z uśmiechem i wyszedł, pobrzękując groźnie kluczami.
Podczas poobiedniej rekreacji zato podszedł do mnie i wciąż z tym samym miłym uśmiechem wręczył mi w milczeniu zeszyt z regulaminem, wskazując stroną dwunastą: Obowiązki wychowawcy wzglądem uczniów.
[ 63 ] Zrozumiałem, że nie wolno opowiadać bajek — i nie opowiadałem ich nigdy więcej.
Przez kilka pierwszych dni moi malcy byli bardzo markotni. Brakowało im królika Jasia, a mnie serce pękało, że go nie mogę im zwrócić. Tak bardzo lubiłem tych moich malcowi Nie rozstawaliśmy się ze sobą całemi dniami... Kolegjum dzieliło się na trzy zupełnie odrębne oddziały: oddział starszych, oddział średnich i oddział małych. Każdy oddział miał swój własny dziedziniec, swoje sypialnie i pokoje do nauki. Moi malcy należeli więc całkowicie i wyłącznie do mnie. Zdawało mi się, że jestem ojcem trzydzieściorga pięciorga dzieci.
Poza tymi malcami — ani jednej życzliwej duszy. Pan Viot mógł się uśmiechać do mnie jak najpiękniej, brać mnie pod rękę na rekreacjach i komentować mi regulamin — nie lubiłem go i nie mogłem go polubić, za bardzo bałem się jego kluczy. Dyrektora nie widywałem nigdy. Profesorowie lekce sobie ważyli Małego, spoglądając nań z wysokości swoich biretów. Co do moich kolegów, to zniechęciła ich do mnie sympatja, którą zdawał się okazywać mi jegomość z kluczami. Po za tem od owej pierwszej libacji nie pokazałem się ani razu u Barbette’a — tego również nie mogli mi wybaczyć.
Wszystkich miałem przeciwko sobie, nawet szwajcara Cassagne i fechmistrza Roger. Szczególnie fechmistrz Roger żywił do mnie jakąś srogą niechęć. Kiedy przechodziłem koło niego, podkręcał wąsa z miną nieobiecującą i toczył groźnie oczyma, jakby miał zaraz wyciąć w pień co najmniej ze stu Arabów. Raz [ 64 ]powiedział do Càssagne’a, spoglądając na mnie z pod oka, że on nie znosi szpiegów... Cassagne nic nie odrzekł na to, ale doskonale widziałem z jego twarzy, że i on szpiegów też nie lubi... O jakimże to szpiegu mogła być mowa?... Dało mi to wiele do myślenia.
Starałem się pogodzić z temi objawami powszechnej nienawiści. Na facjatce miałem pokój, który dzieliłem z wychowawcą oddziału średniego. Tam to uciekałem zawsze, gdy uczniowie moi byli na lekcjach. Ponieważ mój współlokator spędzał wszystkie swoje wolne chwili u Barbette’a, przeto rozporządzałem całą izdebką; był to mój pokój, moje — „home“.
Gdy tylko przestąpiłem próg izdebki, zamykałem zaraz drzwi na klucz, przysuwałem kufer — nie było tam bowiem ani jednego krzesła — do starego biurka, zaplamionego atramentem i pociętego scyzorykami, rozkładałem książki — i dalej do roboty!
Była wiosna... Kiedy podnosiłem oczy, dostrzegałem błękit nieba i liście, zieleniejące na drzewach! Cisza... Od czasu do czasu tylko słychać monotonny głos ucznia, wydającego lekcją, okrzyk zniecierpliwionego profesora albo kłótliwy świegot wróbli w listowiu... I znowu wszystko zapada w ciszę, jakgdyby cała szkoła pogrążona była we śnie...
Ale Mały nie śpi. Nie pozwala sobie nawet marzyć, co jest rozkoszną odmianą snu. Pracuje, pracuje bez wytchnienia. Kuje grekę i łacinę, że aż mu w głowie trzeszczy.
Czasami, gdy pogrążył się tak cały w żmudnej swojej pracy, odzywało się nagle tajemnicze pukanie do drzwi.
[ 65 ] — Kto tam?
— To ja, Muza, twoja dawna przyjaciółka, dziewczę z czerwonego zeszytu, otwieraj!
Ale Mały wcale nie miał zamiaru otwierać. Nie do Muz mu było teraz, zaiste! Giń, przepadaj, czerwony zeszycie! Obecnie chodziło tylko o to, aby przerobić jak najwięcej tekstów łacińskich i greckich, zdać licencjat, otrzymać nominację na profesora i jak najprędzej odbudować rodzinie Eyssette piękne, nowe ognisko. Myśl, że pracuję dla rodziny, dodawała mi odwagi i uprzyjemniała życie, stroiła radośnie mury izdebki. O izdebko, izdebko na poddaszu! ileż dobrych chwil przeżyłem wśród twoich czterech ścian! Jak mi się tam dobrze pracowało! Czułem się wtedy taki dzielny, taki mocny!
Bywały zatem i miłe chwile w mojem życiu, ale nie brakło i bardzo przykrych. Dwa razy na tydzień, w czwartki i niedziele, trzeba było prowadzić dzieci na spacer. Ten spacer — to była moja udręka.
Zazwyczaj chodziliśmy na Błonia; były to rozległa łąki, ciągnące się niby kobierzec u stóp gór, o jakie pół mili od miasta. Sączył się tam wśród zieleni wąski strumyk, ocieniony kępą kasztanów; gdzie niegdzie widniały malowniczo rozrzucone żółte szalety kawiarni. Wszystko to razem tworzyło krajobraz dość pogodny i niepozbawiony wdzięku. Każdy oddział szkoły maszerował oddzielnie, łączono je dopiero na Błoniach, pod opieką jednego wychowawcy, a tym wychowawcą byłem zawsze ja. Obaj moi koledzy udawali się do kawiarni, dokąd zapraszali ich uczniowie najstarszego oddziału. Mnie nikt nigdy nie za[ 66 ]praszał, zostawałem więc zawsze sam jeden z całą szkołą na głowie.... A ciężkie to były obowiązki, szczególniej w tak pięknem ustroniu. Byłoby tak przyjemnie rozciągnąć się na tej zielonej murawie, w cieniu drzew, i odurzać się wonią rozmarynu, przysłuchując się szmerowi strumyka. Zamiast tego, musiałem pilnować uczniów, gniewać się, wyznaczać kary... Całe kolegjum było na mojej opiece... To było wprost okropne...
Wszakże było coś jeszcze gorszego od tej opieki na Błoniach, mianowicie przeprowadzanie mojego oddziału, oddziału najmłodszych, przez miasto. Inne oddziały maszerowały sprawnie, wybijały takt nogami, jak kolumna starych wiarusów; słychać w tem było rytmiczny warkot bębna, czuło się żelazną karność. Moi malcy natomiast nic a nic się na takich paradach nie rozumieli. Nie pilnowali szeregów, trzymali się za ręce i rozprawiali głośno przez całą drogę. Napróżno wołałem: — „Trzymać się szeregu!“ — Nie rozumieli nawet wcale, o co mi chodzi, i szli dalej, jak im się żywnie podobało.
Z czoła kolumny byłem jeszcze dość zadowolony. Ustawiałem tam najstarszych, najpoważniejszych, tych, co już nosili kurtki; ale tyły! Pożal się Boże! co za nieporządek, co za niedołęstwo! Rozszalała banda dzieci z potarganemi włosami, brudnemi rękami, majtkami w strzępach... Starałem się wcale nie patrzeć na nich.
— Desinit in piscem — mawiał na to uśmiechnięty pan Viot, Któremu zdarzało się niekiedy być [ 67 ]dowcipnym. Faktem jest, że tyły mojej kolumny przedstawiały się raczej kompromitująco.
Możecie zrozumieć łatwo, jak mi było przyjemnie ukazywać się z taką czeredą na mieście i to jeszcze w niedzielę... Dzwony dzwoniły, na ulicach było rojno od tłumów; spotykaliśmy pensjonarki, udające się na nieszpory, szwaczki w różowych kapotkach, elegantów w perłowych ineksprymablach. Trzeba było prezentować im się w wytartem ubraniu i z takim oddziałem na śmiech. Wstyd, wstyd!...
Między wszystkiemi temi rozczochranemi djablętami, które dwa razy na tydzień byłem zmuszony wodzić po mieście, był jeden półpensjonarz, doprowadzający mnie do szczególnej rozpaczy swoim niechlujnym wyglądem i brzydotą.
Wystawcie sobie szpetnego pokrakę, małego, jak karzełek, a w dodatku niezgrabnego, brudnego, rozczochranego i obdartego, jakby tylko co wytarzał się gdzieś w rynsztoku; wreszcie, żeby mu już na żadnym wdzięku nie zbywało, miał krzywe, zgięte w kabłąk nogi.
Jak świat światem, nigdy jeszcze taki uczeń, jeśli wogóle można go było nazwać uczniem, nie fig rował na listach akademji. Była to zakała szkoły.
Nienawidziłem go. Gdy patrzyłem jak z wdziękiem kołysze się na swoich krzywych nogach, niby kaczka, wtyle kolumny, brała mnie niepohamowana chętka przegnać go precz kopnięciem nogi, dla uratowania honoru oddziału.
„Bambam“ — takeśmy go przezwali dla jego kołyszącego chodu — nie należał bynajmniej d© arysto[ 68 ]kracji. Łatwo to było poznać po jego obejściu, sposobie mówienia i znajomościach, jakie posiadał w okolicy.
Wszyscy łobuzy z całego Sarlande zaliczali się do jego przyjaciół.
Dzięki Bambam, ilekroć wychodziliśmy na spacer, mieliśmy za sobą całą chmarę urwisów, którzy wołali na niego po imieniu, wytykali go palcami, obrzucali łupinami kasztanów i wyprawiali inne temu podobne psie figle. Moi malcy bawili się doskonale, ale ja wcale nie miałem ochoty do śmiechu. Co tydzień składałem dyrektorowi obszernie umotywowany raport o Bambam i o nieporządkach, które swoją obecnością powoduje.
Niestety raporty moje pozostawały bez odpowiedzi i byłem w dalszym ciągu zmuszony pokazywać się na mieście w towarzystwie pana Bambam, który był coraz brudniejszy i miał coraz bardziej krzywe nogi.
Pewnej niedzieli, między innemi, w śliczną słoneczną pogodę zjawił się na spacer w takim stroju, że na jego widok przeraziliśmy się wszyscy. Było to coś, co przechodziło wszelkie wyobrażenie. Ręce czarne, buciki rozsznurowane, zabłocony po uszy i prawie bez wierzchniego ubrania... Jednem słowem — potwór!
A co było najpocieszniejszego, to to, że widocznie zanim go przysłano do szkoły, musiał być wcale porządnie ubrany. Głowa zaczesana staranniej niż zwykle, lepiła się jeszcze od pomady, a w sposobie zawiązania krawata było coś, co zdradzało troskliwe [ 69 ]ręce matczyne. Ale cóż, po drodze do szkoły tyle jest tych ścieków!
Bambam nie omieszkał się wytarzać we wszystkich pokolei.
Kiedy zauważyłem, że staje wraz z innymi w szeregu, spokojny i uśmiechnięty, jakgdyby nigdy nic, odczułem odruch obrzydzenia i oburzenia.
Krzyknąłem: — Precz mi stąd!
Bambam myślał, że żartuję, i uśmiechał się w dalszym ciągu. Widocznie uważał, że dziś wygląda szczególnie nadobnie.
Krzyknąłem znowu: — Idź precz, idź precz!
Popatrzył na mnie smutno i pokornie, oczy jego wyrażały nieme błaganie, ale byłem nieugięty i oddział ruszył, zostawiając go samego pośrodku ulicy.
Myślałem, że udało mi się uwolnić od niego na cały dzień, ale gdyśmy wychodzili z miasta, usłyszałam stłumiony śmiech i szepty w arjergardzie. Obejrzałem się: o parę kroków za nami toczył się poważnie Bambam.
— Podwoić kroki — zakomenderowałem uczniom, idącym na przedzie.
Zrozumieli, że chodzi o spłatanie figla koledze i cały oddział puścił się z piekielną szybkością naprzód.
Od czasu do czasu dzieci oglądały się, czy Bambam nadąża, a widząc, że pozostał daleko wtyle, śmiały się serdecznie; ot, już był nie większy od pięści i gramolił się z trudem po piasku, między straganami owoców i limonjady.
Uparciuch zdołał przybyć na Błonia prawie rów[ 70 ]nocześnie z oddziałem, tylko był bardzo blady i ledwo powłóczył nogami.
To mnie wzruszyło i zawstydzony trochę, swojem okrucieństwem, przywołałem go do siebie łagodnie.
Miał na sobie marną, wypłowiałą bluzczynę w czerwone krateczki, bluzczynę Małego, gdy był w kolegjum liońskiem.
Poznałem ją odrazu i powiedziałem sobie w duchu: — „O, jakiś ty nikczemny, czyż ci nie wstyd? Ależ to siebie samego skatowałeś tak nielitościwie“. — i do głębi rozrzewniony, poczułem, że z całego serca kocham tego nieszczęsnego potworka.
Bambam usiadł na ziemi, bo go nogi bolały bardzo. Usiadłem koło niego. Rozmawialiśmy... Kupiłem mu pomarańczy... Byłbym mu chętnie obmył te biedne nożyny.
Od owego dnia zaprzyjaźniliśmy się z Bambam. Dowiedziałem się o nim wiele wzruszających szczegółów.
Był synem kowala, który, słysząc wiele o dobrodziejstwach oświaty, pracował aż do krwawego potu, biedaczysko, byle tylko móc posyłać syna do kolegjum. Ale Bambam, niestety, nie nadawał się wcale do szkoły i nie odnosił z niej żadnej korzyści.
Pierwszego dnia, gdy przybył do kolegjum, dali mu zeszyt, narysowali wzór kresek i powiedzieli: — „Masz, rysuj kreski“. — I od roku Bambam wciąż rysował kreski. Ale co to były za kreski?! pożal się, Boże! — krzywe, koślawa, zamazane, chylące się na [ 71 ]wsze strony, jednem słowem, kreski w rodzaju samego Bambam.
Nie zajmowano się nim wcale. Nie należał właściwie do żadnej klasy: wchodził zazwyczaj do tej którą zastawał otwartą. Raz znaleziono go, piszącego kreski w klasie filozofji!...[7] Niezwykły to był uczeń!
Przypatrywałem mu się niekiedy, gdy tak siedział zgarbiony we dwoje, nad zeszytem; pot kapał mu z czoła, sapał, wysuwał język, pióro zaś trzymał całą garścią i naciskał je z całych sił, jakgdyby chodziło o przedziurawienie kajetu... Przy każdej kresce maczał pióro, a na końcu każdego wiersza wsuwał zpowrotem język do ust i odpoczywał, zacierając ręce.
Odkąd zostaliśmy przyjaciółmi, Bambam pracował o wiele chętniej.
Zapisawszy całą stronę, śpieszył do mnie; na czworakach gramolił się po schodkach na katedrę i rozkładał przede mną swoje arcydzieło.
Klepałem go serdecznie po ramieniu, mówiąc:
— Doskonale!
Kreski były co prawda obrzydliwe, ale nie chciałem go zniechęcać.
Powoli jednak pałeczki zaczęły się trzymać prościej, pióro nie rosiło już tyle kleksów, zeszyty były czystsze...
Myślę, że może udałoby mi się nauczyć go cze[ 72 ]gokolwiek; na nieszczęście los nas rozłączył. Wychowawca średniego oddziału opuścił szkołę. Ponieważ zbliżał się koniec roku, dyrektor nie chciał przyjmować już nowego nauczyciela. Wychowawstwo małych powierzono jakiemuś brodatemu maturzyście, a mnie przeniesiono do średnich.
Była to dla mnie katastrofa.
Przedewszystkiem ci nowi pupile przejmowali mnie lękiem. Widziałem, jak się zachowywali na Błoniach; na myśl, że będę zmuszony bezustannie przebywać z nimi, serce mi się ściskało.
Po drugie trzeba było rozstać się z moimi malcami, z moimi kochanymi malcami... Jakim okaże się dla nich ten brodaty maturzysta? Co się stanie z Bambam? Byłem szczerze zmartwiony.
A i malcy smucili się, że od nich odchodzę. Ostatniego dnia na dźwięk dzwonka zapanowało wielkie wzruszenie. Wszyscy cisnęli się do mnie, żeby mnie uściskać, a wielu potrafiło powiedzieć mi prze śliczne i przemiłe rzeczy na pożegnanie.
A Bambam?
Bambam nie odezwał się ani słowa. Dopiero w chwili, gdy wychodziłem, zbliżył się do mnie mocno zaczerwieniony, i wcisnął mi uroczyście do ręki wspaniały zeszyt, wypełniony kreskami, które specjał nie dla mnie wykonał.
Biedny Bambam!
Objąłem tedy wychowawstwo średniego oddziału.
Wypadło mi mieć do czynienia z pięćdziesięciu [ 73 ]złośliwymi urwisami; wszystko to byli pyzaci górale w wieku od dwunastu do czternastu lat, synowie wzbogaconych gospodarzy, którzy posyłali dzieci do kolegjum na to, aby wychowano ich na panów za sto dwadzieścia franków czesnego na kwartał.
Chłopcy mówili między sobą gwarą góralską, której ja nie rozumiałem; byli ordynarni, zuchwali, pyszałkowaci i brzydcy tą brzydotą, właściwą wiekowi przejściowemu: wielkie, poodmrażane ręce, głos jak u zachrypniętego koguta, wyraz oczu cielęcy, a na dobitką wszystkiego — tchnęło już od nich obrzydliwą atmosferą naszej szkoły... Znienawidzili mnie, zanim zdążyli nawet poznać. Byłem „belfrem“, a więc byłem ich wrogiem. Od pierwszej chwili, odkąd tylko zająłem miejsce na katedrze, zaczęła się między nami wojna, wojna uporczywa, bez wytchnienia, wojna każdej godziny, każdego dnia.
Okrutne dzieci, ileż mnie one nadręczyły!
Chciałbym mówić o nich bez rozgoryczenia. Wszystko to już takie dalekie... A jednak nie — nie mogę. Ot, i teraz, w chwili, gdy to piszę, ręka drży mi jeszcze od gniewu i oburzenia. Zdaje mi się, jakby to było dziś.
One, przypuszczam, nie myślą już o mnie. Nie pamiętają już Małego, ani tej pięknej lornetki, którą sprawił, żeby sobie dodać powagi.
Uczniowie moi wyrośli już na ludzi i to ludzi poważnych. Soubeyrol jest zapewne rejentem tam gdzieś wysoko w Sewennach; Veillon (młodszy) — sekretarzem trybunału; Loupi — właścicielem apteki, a Rauzan[ 74 ]quet — weterynarzem. Mają stanowiska i są „przeciętnie zdrowi“ — wszystko, jak należy.
Czasami jednak, spotkawszy się w klubie lub przed kościołem, wspominają zapewne dawne dobre czasy szkolne i wtedy, być może, zdarza im się mówić i o mnie.
— A propos, sekretarzu, czy przypominasz sobie tego Małego z kolegjum Sarlande, co to nosił takie długie włosy, taki papinek? Niezłe figle płataliśmy mu, co?
Oj, zaiste, świetne to były figle, wasz stary belfer dotąd zapomnieć ich nie może.
Nieszczęsny belfer! Dobrzeście się z niego nieraz naśmieli! dobrze on się przez was napłakał! Tak, płakał przez was, a wasze figle tem więcej was cieszyły.
Ileż to razy, po całym dniu prześladowań, biedak, leżąc w łóżku, zatykał sobie usta kołdrą, żebyście jego łkań dosłyszeć nie mogli!
Straszne jest życie, gdy się jest zewsząd otoczonym wrogami, gdy ciągle trzeba się czegoś lękać, ciągle wyglądać napaści, ciągle być opancerzonym, wiecznie się gniewać i wymierzać kary — to straszne! człowiek mimowoli popełnia niesprawiedliwości; straszne to, gdy trzeba ustawicznie podejrzewać, gdy zewsząd widzi się tylko zastawione sieci, gdy człowiek, ani jeść, ani spać nie może spokojnie i nawet w chwilach wytchnienia wciąż zadaje sobie pytanie: — „Boże, co oni mi tam znowu gotują?“
Nie, stary „belfer“, Daniel Eyssette, choćby miał jaszcze żyć lat sto, nie zapomni wam tego, co wycier[ 75 ]piał w kolegium Sarlande od chwili, gdy objął wychowawstwo waszego ddziału.
A jednak, nie chcę nic utaić — zmieniając stanowisko, Mały zyskał też coś na tem — mógł widywać „czarne oczy“.
Dwa razy na dzień, w czasie rekreacyj, widywałem je zdaleka; pracowały przy oknie, wychodzącem na dziedziniec średniego oddziału... takie wielkie, czarne, piękniejsze, niż kiedykolwiek, od rana do nocy pochylały się nad nigdy nie kończącem się szyciem; szyły, szyły bez wytchnienia. Bo do szycia i tylko do szycia wzięła sobie wróżka w okularach z przytułku „czarne oczy“, które ani matki, ani ojca nie znały. Przez ca!y rok, jak długi, musiały one szyć niestrudzenie pod nieubłaganą strażą okropnej wróżki w okularach, która tuż, obok, przędła na kołowrotku.
A ja przypatrywałem im się zdała. Rekreacje wydawały mi się teraz zawsze takie krótkie!
Mógłbym całe życie spędzić pod tem błogosławionem oknem. „Czarne oczy“, wiedziały, że na nie patrzę. Od czasu do czasu podnosiły się z nad roboty i zaczynała się nasza bez słów rozmowa:
— Pan jest bardzo nieszczęśliwy, prawda?
— A i wy także, moje biedne, „czarne oczy“, czyż nie?
— Tak, ale my nie mamy ani ojca, ani matki.
— A moi rodzice są daleko.
— Pan wie, wróżka w okularach jest okropna!
— A mnie bardzo dokuczają dzieci.
— Odwagi, panie Eyssette!
[ 76 ] — Odwagi, piąkne, „czarne oczy“!
Nigdy nie udawało nam» się powiedzić sobie nic więcej; ją obawiałem się zawsze pana Viot z jego kluczami — dzyng! dzyng! dzyng! a „czarne oczy“ tam, na górze, miały też swojego pana Viot. Po tej króciutkiej rozmowie opuszczały się prędko i zabierały znowu do szycia pod srogiem wejrzeniem okularów w żelaznej oprawie.
Najmilsze, „czarne oczy“! Dane nam było mówić do siebie tylko zrzadka i ukradkiem, a jednak pokochałem je całą duszą.
Po za tem kochałem jeszcze księdza Germane.
Ksiądz Germane był profesorem filozofji. Uchodził za dziwaka; w kolegjum obawiali go się wszyscy, nawet dyrektor, nawet pan Viot. Mówił mało, głosem suchym i stanowczym, do wszystkich zwraca! się per „ty“; głowę nosił wysoko, kroczył zamaszyście z podwiniętą sutanną, stukając obcasami pantofli, jak dragon. Był wysoki, barczysty. Przez dłuższy czas wydawał mi się bardzo pięknym mężczyzną, ale przyglądając mu się pewnego dnia zbliska, dostrzegłem, że to szlaczetne, lwia oblicze było najokropniej zeszpecone ospą. A jednego miejsca na twarzy bez dziobów, szwów, blizn; był to Mirabeau w sutannie.
Ksiądz prowadził skupione, samotne życie w swoim pokoiku, mieszczącym się na końcu gmachu, w tak zwanem Starem Kolegjum, nikt u niego nie bywał, z wyjątkiem dwóch młodszych braci, nieznośnych urwisów, których miałem w swoim oddziale i na których wychowanie on łożył. Wieczerami, prze[ 77 ]chodząc przez dziedziniec do sypialni, można tyło zawsze zobaczyć tam, wysoko, w mrocznym, opuszczonym gmachu Starego Kolegjum małe, nikłe światełko — to czuwał ksiądz Germane. Nieraz też o szóstej rano, idąc na pierwszą naukę, widziałem poprzez mgłę, jak się tam jeszcze świeciło. Snąć ksiądz nie kładł się wcale tej nocy... podobno pracował nad jakiem! wielkiem dziełem z filozofji.
Co do mnie, to czułem wielką sympatję do tego księdza-odludka, zanim nawet zdążyłem zapoznać się, z nim bliżej. Pociągała mnie ta groźna, uderzająca inteligencją, twarz. Ale tak mnie nastraszono gawędami o jego dziwactwach i szorstkości, że nie śmiałem podejść do niego. Na swoje szczęście pewnego razu odważyłem się jednak.
Mianowicie, trzeba wam wiedzieć, że w owym czasie byłem z głową pogrążony w historji filozofji... Ciężka to była praca dla Małego!
Otóż pewnego dnia przyszła mi ochota poczytać Condillaca. Mówiąc między nami, wcale go czytać nie warto. Taki sobie z niego myśliciel na żarty i cały jego bagaż filozoficzny zmieścićby można w łupinie orzecha. Ale wiadomo, w młodości człowiek wytwarza sobie o rzeczach i ludziach najzupełniej opaczne pojęcia.
Chciałem tedy czytać Condillaca. Dostać go musiałem za wszelką cenę. Na nieszczęście w bibijotece szkolnej nie było ani jednego jego dzieła, a księgarnie w Sarlande takiej literatury nie trzymały. Postanowiłem zatem udać się do księdza Germane. Jego bracia opowiadali mi, że ma w swoim pokoju dwa [ 78 ]tysiące tomów; nie wątpiłem, że znajdą tam przedmiot moich pożądań. Ale ten straszny ksiądz przerażał mnie i trzeba było całego mojego zapału do pana Condillaca, żebym się wreszcie odważył pójść do niego.
Nogi mi drżały ze strachu, gdym stanął pode drzwiami... Zastukałem nieśmiało dwa razy.
— Proszą! — odpowiedział głosem tytana.
Siedział okrakiem na niskiem krzesełku z podkasaną sutanną i wyciągniętemi nogami, których silne muskuły potężnie naciągały jedwabne pończochy. Wsparłszy się łokciem o poręcz krzesła, czytał wielką księgę in foljo z czerwonemi brzegami; kurzył przytem hałaśliwie krótką glinianą fajeczkę.
— A, to ty? — powiedział, ledwo podnosząc oczy od swego in foljo. — Dzieńdobry! Jak się masz? Czego chcesz?
Stanowczy ton jego mowy, surowy wygląd pokoju, założonego od góry do dołu księgami, kawalerska poza, wreszcie fajka, którą trzymał w zębach — wszystko to onieśmielało mnie bardzo.
Udało mi się wkońcu jako tako wyjaśnić mu cel moich odwiedzin i poprosić go o sławetnego Condillaca.
— Condillaca, chcesz czytać Condillaca — odpowiedział, uśmiechając się, ksiądz — też pomysł! Czy nie wolałbyś, zamiast tego, wypalić ze mną fajki? Weź ten ładny cybuch, co tam wisi na ścianie, i zapal; zobaczysz, to daleko lepsze od wszystkich Condillaców, razem wziętych.
Zarumieniony, broniłem się gestem.
[ 79 ] — Co, nie masz ochoty, jak chcesz, mój chłopcze. Masz tam swojego Condillaca na trzeciej górnej półce na lewo; możesz go sobie wziąć, tylko mi go nie zniszcz, bo uszy obetnę!
Dostałem Condillaca z trzeciej górnej półki na lewo i miałem już odejść, ale ksiądz mnie zatrzymał.
— Zajmujesz się więc filozofją — powiedział, zaglądając mi w oczy. — Czyżbyś w nią wierzył? Romanse, mówię ci, romanse! I powiedzieć, że oni ze mnie zrobili profesora filozofji! Proszę ja kogo!... Nauczać czego? zera, nicości... Mogli sobie równie dobrze, skoro już im się tak podobało, mianować mnie inspektorem gwiazd albo kontrolerem dymu fajczanego... Biada mi, trzeba niekiedy uprawiać dziwne zawody, zaiste, kiedy się jest zmuszonym zarabiać na życie... I ty już wiesz o tem coś niecoś, co?... O nie masz się czego rumienić. Wiem dobrze, że ci tu jest bardzo źle, mój mały belfrze, i że chłopcy dobrze ci życie zatrawują.
Ksiądz przerwał na chwilę. Wyglądał, jakby był mocno zagniewany i z furją wytrząsał fajkę, postukując w nią palcem. Ja zaś, widząc, jak tak czcigodny człowiek roztkliwia się nad moim losem, uczułem się mocno wzruszony i zasłoniłem oczy Condillacem, żeby ukryć wielkie łzy, które w nich wezbrały.
Po chwili ksiądz odezwał się znowu:
— Aha, zapomniałem się ciebie spytać, czy ty miłujesz Boga? Widzisz, mój drogi, trzeba Go miłować i w Nim tylko pokładać nadzieję i modlić się wytrwale, inaczej nie wydołasz żadną miarą... Na wielkie dolegliwości życia znam tylko troje leków: [ 80 ]pracę, modlitwę i fajkę, fajką gliniastą, krótką — zapamiętaj to sobie... Co do filozofów, te nie licz na nich wcale: nie znajdziesz w nich nigdy pociechy. Przeszedłem przez to wszystko... Mażesz mi wierzyć.
— Wierzę księdzu dobrodziejowi.
— A teraz idź już sobie, zmęczyłeś mnie... A jak będziesz potrzebował książek — to przyjdź. Klucz od pokoju jest zawsze we drzwiach, a filozofów znajdziesz zawsze na trzeciej półce na lewo... Nie mów już nic do mnie. Dowiedzenia!
I zabrał się do czytania, nie spojrzawszy nawet na mnie, kiedym wychodził.
Od tego dnia miałem do swojego rozporządzenia wszystkich filozofów świata; wchodziłem do księdza bez stukania, jak do siebie. Zazwyczaj profesor był wtedy na lekcjach i pokój był pusty. Mała fajeczka drzemała na stole, wśród czerwonobrzegich in foljo i stosów, maczkiem zapisanego, papieru.
Zdarzało się też, że zastawałem księdza: czytał, pisał lub przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju.
Wchodząc, mówiłem nieśmiało:
— Dzieńdobry księdzu dobrodziejowi!
Zwykle nic mi nie odpowiadał... Brałem swojego filozofa z trzeciej półki na lewo i wychodziłem. Ksiądz zdawał się nie zauważać nawet mojej obecności.
Tymczasem zbliżały się już wakacje. Słychać było, jak uczniowie ćwiczyli w sali rysunkowej różne polki i marsze na popis. Dźwięki te przejmowały wszystkich radością. Wieczorami, gdy się już skończyła nauka, na ławkach pojawiało się całe mnóstwo kalen[ 81 ]darzyków; dzieci skreślały na nich dzień, który już minął. — „I znowu o jeden dzień mniej“. — Ma podwórzu leżały stosy desek, przygotowanych na budowę estrady; trzepano fotele i dywany... O karności i porządnej pracy nie było już mowy. Tylko figle i nienawiść do „belfra“ nie ustały aż do samego końca.
Wreszcie nadszedł ów tyle upragniony dzień. W samą porę: czułem, że dłużej żadną miarą nie wytrzymam.
Rozdanie nagród odbywało się na moim dziedzińcu średniego oddziału. Dotąd stoi mi jeszcze przed oczyma pasiasty namiot pośrodku; mury, przybrane białą draperją, zielone drzewa, przystrojone różnobarwnemi chorągiewkami, a pod niemi — tłum biretów, kasków, pióropuszów, czapek, cylindrów, kapotek, kwiatów, pomponów, wstęg, piór! W głębi estrada, na której usadowiły się władze szkolne w wielkich karmazynowych, aksamitem obitych, fotelach... O, ta estrada! wobec niej człowiek wydawał się sam sobie taki maleńki! A jakąż to powagą i lekceważeniem przyoblekała ona twarze tych, co na niej zasiedli! Żaden z tych panów nie miał już swojego zwykłego wyglądu.
Ksiądz Germane był również na estradzie, ale wyglądał tak, jakgdyby wcale nie zdawał sobie z tego sprawy. Rozparty w fotelu, odrzucił wtył głowę i z roztargnieniem słuchał swojego sąsiada; oczyma zaś zdawał się śledzić niewidzialne obłoki dymu nieistniejącej jakiejś fajki.
U stóp estrady — orkiestra: połyskujące w słońcu [ 82 ]trombony i klarnety; dalej — uczniowie wszystkich trzech oddziałów, stłoczeni na ławach, z wychowawcami u boku; za gromadą rodziców — profesorowie wyższych klas, prowadzący damy i wołający: — „Z dróg! z drogi!“ — wreszcie — zagubione w tłumie, klucze pana Viot, pojawiające się to na jednym, to na drugim końcu dziedzińca: — dzyng! dzyng! dzyng! — to na lewo, to na prawo, to tu, to tam — wszędzie...
Rozpoczęła się uroczystość. Pod namiotem było duszno, gorąco. Drzemały tam w cieniu swoich marabutów damy, od upału czerwone jak piwonje, i łysi panowie, ocierający co chwila pot z czoła wielkiemi kraciastemi chustkami. Wszystko jarzyło się czerwienią — i twarze, i dywany, i chorągwie, i fotele... Wygłoszono trzy mowy, po których następowały rozgłośne brawa — ale ja ich nie słuchałem. Tam, w oknie pierwszego piętra, „czarne oczy“ szyły, jak zawsze, i dusza moja do nich ulatywała... Biedne „czarne oczy“! Nawet w takim dniu wróżka w okularach nie dała im spokoju.
Gdy rozległo się nazwisko ostatniego promowanego ucznia z ostatniej klasy, orkiestra zagrała marsza triumfalnego i wszyscy ruszyli z miejsc. Zapanował zamęt ogólny. Profesorowie schodzili z estrady; uczniowie przeskakiwali przez ławki, żeby dotrzeć do swoich rodzin. Uściski, okrzyki: — „Tutaj, tutaj!“ — Siostry laureatów przechodzą, dzierżąc dumnie na rękach wieńce braci; słychać szelest jedwabnych spódniczek, ocierających się o ławki. Ukryty za drzewem Mały przygląda się damom i wstydzi się swej drobnej figurki i wytartego ubrania.
[ 83 ] Powoli dziedziniec opustoszał. U wrót stoi dyrektor z panem Viot.
— Do przyszłego roku! do przyszłego roku! — powtarza pan dyrektor, uśmiechając się przymilnie... Klucze pana Viot równie przymilnie brzęczą: — „Dzyng! dzyng! dzyng! wracajcie nam malcy, wracajcie na przyszły rok!“
Dzieci niedbale przyjmują pocałunki i w podskokach zbiegają ze schodów.
Jedni wsiadają do pięknych karet, ozdobionych herbami, a matki i siostry zbierają fałdy rozłożystych sukien, by im zrobić miejsce. Trzask z bicza — i w drogę! Jedziemy do pałacu! Ujrzymy znowu nasze parki, łąki, huśtawkę pod akacjami, klatki, pełne rzadkiego ptactwa, stawy, łabędzie i wielki taras, wsparty na filarach, gdzie wieczorami jada się sorbety.
Drudzy sadowią się do wielkich bryk rodzinnych obok ładnych dziewcząt, roześmianych, błyskających białemi zębami z pod śnieżnych skrzydeł czepeczka. Powozi sama gospodyni z wielkim złotym łańcuchem na szyi. W drogę, siwka, w drogę! Wracamy na folwark; tam to dopiero używać będziemy na soczystych gruszkach, na słodkiem, pieniącem winie! zastawiać się będzie sidła na ptaki i spędzać leniwie długie godziny w stogach pachnącego siana.
Szczęśliwe dzieci! Odjechały wszystkie... O, gdybym i ja tak mógł odjechać!
W szkole pustki. Wszyscy się rozjechali... Po sypialniach całe szwadrony szczurów urządzają sobie [ 84 ]w biały dzień kawaleryjskie szarże. W kałamarzach atrament zasycha. Na dziedzińcu wróble się weselą; pospraszały towarzyszów z miasta i tych, z pałacu biskupiego i z prefektury i świegoczą od rana do nocy, że aż w uszach dzwoni.
Mały przysłuchuje im się, pracując w swojej izdebce na poddaszu. Z litości pozwolono mu spędzić wakacje w szkole. Korzystając z tego, zagłębia się z furją w filozofów greckich. Tylko, że ten pokój jest taki gorący i niski. Duszno, jak w piecu. Słońce pali, jak olbrzymia pochodnia, niecąc wszędzie pożogę. Tynk na belkach trzeszczy i opada płatami... Wielkie muchy, ociężałe od znoju, drzemią, przylepione do szyb. I Mały z trudem broni się od snu. Głowa cięży mu ołowiem, powieki opadają.
Pracuj, pracuj, Danielu, trzeba odbudować ognisko domowe. Nie, on już nie ma sił... Litery skaczą mu przed oczami, potem zaczyna wirować i książka, a wreszcie — stół wraz z całym pokojem. Chcąc odegnać tę jakąś dziwną senność, Mały wstaje, robi kilka kroków, podchodzi do drzwi — chwieje się i pada rażony snem, jak bezwładna masa.
Na dworze wróble świegoczą, piewiki wygrywają na swoich skrzypeczkach, co sił; z platanów, omszonych kurzem, opada kora, setkami swoich gałązek przeciągają się na słońcu drzewa.
Małemu śni się dziwny sen; ktoś do drzwi kołacze i grzmiącym głosem woła nań po imieniu: — Danielu, Danielu!“ — głos to znajomy, tym samym tonem wykrzykiwał niegdyś: — „Osioł z ciebie, Kuba!“
[ 85 ] Kołatania staje się coraz natarczywsze: — „Danielu, mój Danielu, otwórz, to ja, twój ojciec!“
Co za straszna zmora! Mały chce odpowiedzieć, chce wstać, otworzyć drzwi. Unosi się na łokciu, ale głowa mu ciąży; opada znów całem ciałem na ziemią — traci przytomność...
Gdy ją odzyskał, zdumiał się niemało; leży sobie oto w czyściutkiem, białem łóżku, zasłoniętem niebieską firanką, od której pada łagodny cień. Słodki półmrok, cichy pokój. Słychać tylko tik-tak zegara i brzęk łyżeczki o porcelanę... Mały nie może zrozumieć, gdzie się znajduje, nie jest mu tu nad wyraz dobrze. Wtem ktoś odsłania firankę. Pan Eyssette z filiżanką w ręku pochyla się nad. nim z serdecznym uśmiechem i oczami, pełnemi łez. Mały myśli, że to wciąż jeszcze tamten sen.
— To ty, ojcze, ty naprawdę?
— Tak, Danielu, tak, dziecko, to Ja!
— A gdzie ja jestem?
— W infirmerji, od tygodnia... teraz Juiżjesteś zdrów, ale byłeś bardzo chory...
— A skądże ty się tu wziąłeś, ojcze? Uciśnijże mnie jeszcze... Ot, gdy tak patrzę na ciebie, wciąż mi się zdaje, że to tylko sen.
Ojciec całuje go.
— No, no, okryjże się, trzeba być rozsądnym... Doktór nie pozwolił ci rozmawiać.
I chcąc, żeby dziecko nie mówiło, sam mówi za dwóch.
Wyobraź sobie, tydzień temu, moja firma wysłała mnie na objazd w Sewenny. Możesz sobie wyobra[ 86 ]zić, jak byłem rad: nadarzała się sposobność widzenia się z tobą. Przychodzę, do szkoły. Wołają ciebie... szukają... Niema Daniela. Kazałem się zaprowadzić do twego pokoju: klucz tkwi w zamku od wewnątrz... Stukam — niema nikogo. Trrach! wysadzam drzwi kolanem i znajduje ciebie na podłodze w piekielnej gorączce... Ciężko byłeś chory, mój biedaku. Pięć dni leżałeś bez przytomności. Nie opuszczałem cię ani na chwilę. Wciąż bredziłeś o odbudowaniu ogniska. Jakiego ogniska, powiedz?... Krzyczałeś: — „Nie chcę kluczy, niech powyjmują klucze z zamkowi“ — Śmiejesz się? Ale mnie się wcale śmiać nie chciało — daję ci słowo. Boże jedyny! żebyś ty wiedział, co ja tu za noce przeżyłem z tobą!.. Wyobraź sobie, ten pan Viot — on się Viot nazywa — nieprawdaż? — nie chciał mi pozwolić nocować w zakładzie. Powoływał się na regulamin. Właśnie, dużo sobie robię z jego regulaminu, czy ja go znam, ten jego regulamin? Ten kiep myślał, że mnie zastraszy, wytrząsając mi swojemi kluczami pod nosem. Osadziłem go z miejsca.
Mały drży na takie zuchwalstwo ojca, ale natychmiast zapomina o kluczach pana Viot.
— A matka? — zapytuje, wyciągając ręce, jakgdyby ona tu była i jego pieszczota mogła ją dosięgnąć.
— Jak się będziesz tak odkrywał, to ci nic nie powiem — odpowiada pan Eyssette, zagniewany.
— No, zakryj się... Matka zdrowa, jest u wuja.
— A Kubuś?
— Osioł z niego! Oczywiście, kiedy mówię osioł, rozumiesz, że to tylko tak, z przyzwyczajenia... [ 87 ]Przeciwnie, dzielny chłopiec z niego... A nie odkrywajże się tak ciągle, do stu djabłów!.. Dobrze mu się dzieje. Naturalnie popłakuje sobie wciąż, tak, jak i dawniej, ale po za tem jest zadowolony. Dyrektor wziął go do siebie na sekretarza... Nic nie robi, tylko pisze pod dyktando... Bardzo przyjemne zajęcie.
— Więc ten biedny Kubuś skazany jest na pisanie pod dyktando całe życie!?
Mówiąc to, Mały roześmiał się serdecznie, a za nim pan Eyssette, z radości, że go widzi w tak dobrem usposobieniu; zrzędzi tylko na tę obrzydłą kołdrę, która się wciąż zsuwa.
O błogosławiona infirmerjo! Ileż szczęśliwych chwil spędził w niej Mały za niebieską firanką! Pan Eyssette nie opuszcza go ani na chwilę; siedzi przy nim cały dzień; Mały chciałby, aby na zawsze tu pozostał. Niestety, to niemożliwe. Towarzystwo wyrobu i sprzedaży win potrzebuje swojego wojażera. Trzeba jechać, dokończyć objazdu po Sewennach.
Po wyjeździe ojca chłopiec leży sam jeden w cichej infirmerji. Trawi całe dni na czytaniu, siedząc w wielkim fotelu pod oknem. Z rana i wieczorem wyżółkła pani Cassagne przynosi mu posiłek. Mały opróżnia filiżankę buljonu, zjada kawałek kurczęcia i mówi: — „Diękuję pani“. — Nic więcej. Ta kobieta mu się nie podoba, tchnie od niej gorączką; nie raczy nawet na nią spojrzeć.
Otóż pewnego ranka, gdy jak zwykle, nie podnosząc nawet oczu od książki, rzucił swoje zimne: — „Dziękuję pani!“ — usłyszał miły głosik:
— Jakże się pan dziś czuje, panie Danielu?
[ 88 ] Mały podnosi głową i zgadnijcie, kogo zobaczył przed sobą?... „Czarne oczy“, „czarne oczy“ we własnej osobie, uśmiechnięte i nieruchome.
Czarne oczy oznajmiają swemu przyjacielowi, że żona szwajcara jest chora i że od dziś dnia będą mu służyły, a potem dodają, opuszczając się wdzięcznie, że się cieszą z polepszenia zdrowia pana Daniela i — odchodzą, nisko się pokłoniwszy. Powróciły istotnie tego wieczora i nazajutrz rano, i nazajutrz wieczorem, i potem co dnia już przychodziły. Mały jest uszczęśliwiony. Błogosławi swoją chorobę i wszystkie choroby, jakie tylko są na świecie, bo przecież gdy by nie chorował, nie doczekałby się nigdy tych rozkosznych sam na sam z czarnemi oczami.
O, błogosławiona infirmerjo! Jakież rozkoszne godziny spędza tam teraz Mały na fotelu pod oknem... Z rana czarne oczy iskrzą się mnóstwem złocistych strzałek, które w nich słońce zapala. Wieczorem świecą łagodnym blaskiem gwiazd o zmroku... Mały śni o czarnych oczach całemi nocami; nie dają mu one zasnąć. O świcie zrywa się już, by się na ich przyjęcie przygotować. Ma im tyle do powiedzenia... A gdy się zjawiają — milczy.
Czarne oczy zdają się dziwić temu milczeniu. Snują się po pokoju, wyszukując najrozmaitsze preteksty, byle dłużej przy chorym pozostać; wciąż żywią nadzieję, że on się zbierze na odwagę i przemówi nareszcie, ale ten szaleniec wcale się na odwagę zebrać nie może.
Niekiedy wszakże, uzbroiwszy się w męstwo, zaczyna śmiało w te słowa:
[ 89 ] — Pani!...
Zaraz też „czarne oczy“ płoną i uśmiechają się uroczo. Ale nieszczęsny Mały, patrząc na ten uśmiech, traci głowę i drżącym głosem kończy:
— Dziękuję za wszystko, co pani dla mnie robi! — albo: — Dzisiaj buljon był doskonały.
„Czarne oczy“ stroją wówczas minkę, która mówi wyraźnie: — „Tylko tyle!...“ — i odchodzą z westchnieniem.
A gdy odeszły, Małego ogarnia rozpacz. — „O, jutro to już jej powiem wszystko, powiem na pewno“.
Nazajutrz jota w jotę powtarza się ta sama historja.
Wkońcu Mały, wyczerpany walką, czując dobrze, że nigdy nie zdobędzie się na wypowiedzenie „czarnym oczom“ tego, co ma na sercu, postanowił do nich napisać... Pewnego wieczora prosi o papier i atrament, bo ma ważny, bardzo ważny list do napisania... „Czarne oczy“ snąć zgadły, co to ma być za list — o, one są bardzo domyślne, te „czarne oczy!...“ Prędko biegną po papier i atrament, przynoszą je Małemu i odchodzą, śmiejąc się do siebie skrycie.
Mały zabiera się do listu i pisze, pisze całą noc, ale gdy ranek nadchodzi, spostrzega, że cały ten nieskończenie długi list zawiera tylko trzy wyrazy, nic, tylko trzy wyrazy, ale najwymowniejsze z tych, jakie ludzki słownik posiada, i Mały nie wątpi, że wywrą pożądane wrażenie.
A teraz baczność!.. Za chwilę nadejdą „czarne oczy“... Mały jest bardzo wzruszony. Trzyma list wpogotowiu i przysięga sobie, że doręczy go natych[ 90 ]miast... Odbędzie sie to w taki sposób: „czarne oczy“ wejdą i postawią obiad na stole: — „Dzieńdobry, panie Danielu!...“ — I wtedy on zaraz śmiało powie: — „Przemiłe „czarne oczy“, jest tu dla was liścik“.
Ale tsss!... Na korytarzu słychać kroki... To „czarne oczy“ nadchodzą... Mały trzyma list w raku. Serce mu się tłucze w piersiach, jak zraniony ptak; zdaje mu się, że zamiera...
Drzwi się otwierają... Ach, okropność!...
Zamiast „czarnych oczu“, zjawia się stara wróżka, wstrętna wróżka w okularach. Mały nie śmie o nic pytać, ale jest przerażony... Dlaczego nie przyszły?!.. Czeka z niecierpliwością wieczora... Biada! ani wieczorem nie powróciły, ani dni następnych, ani nigdy już!...
Wypędzono „czarne oczy“. Odesłano je do przytułku — będą tam w zamknięciu przez lat cztery oczekiwały pełnoletności... „Czarne oczy“ wykradały cukier!...
Żegnajcie! piękne dni! „Czarne oczy“ odeszły, a powracają natomiast uczniowie... Cóż to, już rok szkolny się zaczyna?... Jakże te wakacje prędko zleciały!
Po raz pierwszy od sześciu tygodni Mały schodzi na dziedziniec; jest wynędzniały, blady, więcej „Mały“, niż kiedykolwiek... Cała szkoła budzi się ze snu. Szorowanie na wszystkich piętrach. Korytarze toną pod wodą. Groźnie, jak zawsze, zgrzytają klucze.
Straszny pan Viot, korzystając z wakacyj, dodał jeszcze kilka paragrafów do swojego regulaminu, je[ 91 ]szcze kilka kluczy do swojego obmierzłego pęku żelaziwa. Niechaj się Mały ma na baczności.
Codziennie coraz to więcej uczniów przybywa... Tp.. prr... stój! — przed bramę zajeżdżają bryki i powozy, te same, co w dzień popisu... Brakuje kilku uczniów do apelu, ale zastąpią ich nowi. Oddziały kompletują się powoli. W tym roku, podobnie jak i w zeszłym, Mały będzie miał wychowawstwo średniego oddziału. Biedny belfer drży już zawczasu. A może, kto wie, w tym roku dzieci nie będą już takie przykre?...
Na rozpoczęcie roku szkolnego w kaplicy zostaje odprawiona uroczysta msza, śpiewana do Ducha Świętego, Veni Creator Spirytus!... Tam oto widać pana dyrektora w uroczystym czarnym stroju i ze srebrną palmą w butonierce. Za nim ustawił się sztab główny profesorów w czarnych togach: wydział nauk ścisłych ma wielkie krezy pomarańczowe, wydział humanistyczny — białe. Jeden z profesorów klasy drugiej, wielki elegant, odważył się ukazać w rękawiczkach cielistego koloru i fantazyjnym birecie; pan Viot nie jest zadowolony! Veni Creator Spirytus!.. Z głębi kościoła, tonąc w tłumie uczniów, Mały spogląda zawistnem okiem na majestatyczne togi i palmy akademickie!... Kiedyż to i on zostanie profesorem?... Kiedy zdoła odbudować ognisko rodzinne? Zanim to nastąpi, ileż to jeszcze wody upłynie, ile trzeba się będzie namęczyć, natrudzić! Veni Creator Spirytus!... Smutek kładzie mu się na duszę cieżkiem brzemieniem; muzyka organów rozrzewnia go... omal, że nie płacze... Ale tam, przy ołtarzu, dostrzega męskie, twardym rylcem zorane oblicze, które się do [ 92 ]niego przyjaźnie uśmiecha. Ten uśmiech dodaje mu odwagi, sam widok księdza Germanè już napełnia go otuchą, hartem i mocą! Veni Creator Spirytus!...
We dwa dni potem nowa uroczystość — imieniny dyrektora. Dzień ten, świętego Teofila, kolegjum od niepamiętnych czasów obchodzi z namaszczeniem na Błoniach, pochłaniając góry zimnego mięsiwa i beczki pieniących win Limoux. I tym razem, jak zwykle, pan dyrektor nie szczędził niczego, byle nadać jak najwięcej blasku tej rodzinnej uroczystości, czyniąc tym sposobem zadość zarówno szlachetnej potrzebie serca, jak i dobrze pojmowanym interesom szkoły. Skoro świt, uczniowie i nauczyciele sadowią się w wielkich omnibusach, przybranych chorągiewkami miejskiemi, i konwój rusza galopem, ciągnąc na tyłach dwa furgony, pełne koszów z winem i żywnością... Na czele — grube ryby i orkiestra. Trąbony niech grają jak najrozgłośniej! Trzaskają bicze, dzwonią dzwonki, stosy talerzy obijają się o kotły i dźwięcznie pobrzękują. Całe miasto wylęga w nocnych strojach do okien, by zobaczyć wesoły kulig w imieniny dyrektora.
Przybywamy na Błonia. Murawę zaścielają białe obrusy; uczniowie pękają ze śmiechu na widok panów profesorów, którzy rozsiadają się na trawce, wśród kwiatuszków, niby swawolne chłopięta... Krążą porcje pasztetu, trzaskają wesoło korki, oczy błyszczał Wszyscy krzyczą, śmieją się, żartują. Jeden tylko Mały, na tle tej ogólnej wesołości, odbija zakłopotanym wyrazem twarzy. Nagle oblewa się rumieńcem.. Pan dyrektor wstaje, trzymając jakiś papier w ręku.
[ 93 ] — Panowie, tylko co doręczono mi utwór bezimiennego poety. Okazuje się, że nasz znakomity Pindar, pan Viot, mieć będzie w tym roku rywala. Jakkolwiek autor jest na mnie zbyt łaskawy, pozwolę sobie jednak wiersz jego panom przeczytać.
— Tak, tak, prosimy!...
I pan dyrektor, głosem dźwięcznym, jak na popisie, czyta...
Jest to madrygał, wcale zręcznie wykoncypowany, pełen pochlebnych aluzyj pod adresem pana dyrektora i panów profesorów. Po kwiatuszku dla każdego! Nie pominięto nawet wróżki w okularach. Poeta nazwał ją: — „Aniołem opiekuńczym refektarza“ — czy nie rozczulająco?
Przeciągłe brawa. Kilka głosów wywołuje autora. Mały wstaje, zapłoniony jak róża, i kłania się skromnie.
— Wgórę go, wgórę! — brzmią wesołe głosy.
Mały wyrasta na bohatera dnia. Dyrektor pragnie go uścisnąć, starzy profesorowie potrząsają mu dłoń poufale. Profesor klasy drugiej chce umieścić wiersz w miejscowym dzienniku. Daniel Eyssette jest uszczęśliwiony, cały ten dym kadzidlany uderza mu do głowy, wraz z winem Limoux. Wszelako słyszy, jak ksiądz Germane mruczy coś — zdaje się jedno słowo: — „Dureń“ — a klucze rywala zgrzytają groźnie... Otrzeźwiło go to trochę.
Gdy pierwsze fale zapału uległy się nieco, pan dyrektor klaszcze w dłonie i prosi znów o chwilę ciszy.
[ 94 ] — A teraz kolej na pana, pana Viot! Po Muzie płochej — Muza poważna.
Pan Viot z namaszczeniem wyjmuje z kieszeni nader obiecujący, oprawny zeszyt i zaczyna czytać, spoglądając od czasu do czasu z pod oka na Małego.
Utwór pana Viot to idylla, wirgiljuszowa idylla na pochwałą regulaminu.
Uczeń Menalk i uczeń Dorylas rzecz o nim wiodą rymowanemi strofy.
Menalk pochodzi z kolegjum, gdzie kwitnie regulamin; Dorylas — ze szkoły, z której doszczętnie został wygnany... Menalk sławi surowe radości życia, ujętego w karby żelaznej dyscypliny; Dorylas — czcze rozKosze nieokiełznanej swobody.
Wreszcie Dorylas zostaje pokonany. Wręcza zwycięzcy nagrodę turnieju i obaj zgodnym dwugłosem intonują radosny hymn ku chwale regulaminu.
Koniec poematu... Cisza śmiertelna! W czasie, gdy go pan Viot odczytywał, uczniowie wynieśli się ze swojemi talerzami na drugi koniec łąki i tam spokojnie rozkoszują się pasztetem, daleko, jak najdalej od ucznia Menalka i ucznia Dorylasa. Pan Viot spogląda na nich z gorzkim uśmiechem... Profesorowie trzymali się mocno, ale żaden z nich nie ośmielił się bić oklasków... Nieszczęsny pan Viot! Porażka na całej linji... Dyrektor próbuje mu ją osłodzić:
— Poemat niewdzięczny, moi panowie, ale trzeba przyznać, że pan Viot umiejętnie go potraktował!
— Według mnie, poemat tan jest naprawdę pię[ 95 ]kny — odzywa się z całą bezczelnością Mały, któremu własny triumf zaczyna się wydawać niebezpieczny.
Daremna nikczemność! Pan Viot nie życzy sobie, aby go pocieszano. Schyla w milczeniu głowę, zachowując uśmiech, pełen goryczy. I zachował go przez dzień cały, a wieczorem, w powrotnej drodze, wśród pieśni chóralnej uczniów i dźwięków orkiestry, wśród turkotu wozów, budzących w ciemności miasto z uśpienia, Mały słyszy tuż koło siebie klucze rywala, jak wydzwaniają złowróżbnie — „Dzyng! dzyng! dzyng! drogo mi jeszcze zapłacisz za to, mój poeto!“
Wraz ze świętym Teofilem na dobre kończyły się wakacje. Po tej uroczystości dni wlokły się posępnie, niby popielcowa środa po tłustym czwartku. Nie sporzyła się nikomu robota — ani profesorom, ani młodzieży. Po długich dwóch miesiącach wakacyj szkoła z trudem wchodziła w swoje koleje. Tryby działały źle, jak w starym zegarze, którego długo zaniedbano nakręcać. Powoli jednak, dzięki wysiłkom pana Viot, wszystko się jakoś uregulowało. Codziennie o tej same| porze, na dźwięk tego samego dzwonka, otwierały się furtki dziedzińców i korowody uczniów, sztywnych jak żołnierze, snuły się dwójkami pod sklepieniem drzew; potem dzwonek znów dzwonił — dziń, dziń — — i te same dzieci ciągnęły temi samemi [ 96 ]furtkami. — Dziń, dziń! — wstawajcie! Dziń, dziń! — kładźcie się spać! Dziń, dziń! — uczcie sial Dziń, dziń! — bawcie się! i tak cały rok, jak długi!
O zwycięski regulaminie! Jakże uczeń Menalk czułby się szczęśliwy pod berłem pana Viot, we wzorowem kolegjum Sarlande!
Była tylko jedna plama na tym jasnym obrazie, a plamą tą byłem ja! Źle się działo w moim oddziale. Moi — „średniacy“ — wrócili z gór bardziej jeszcze rozwydrzeni, zdziczali i szpetni, niż poprzednio. Ja ze swojej strony byłem też zgorzkniały. Po przebytej chorobie czułem się osłabiony, rozdrażniony — byle co wytrącało mnie z równowagi... O ile w zeszłym roku byłem za pobłażliwy, o tyle teraz stałem się za surowy... Myślałem, że w ten sposób uda mi się ukrócić samowolę moich wychowanków i za najmniejsze przewinienie srożyłem się bez miary; sadzałem cały oddział do kozy, zadawałem wszystkim praca dodatkowe.
Ten system nie doprowadzał do niczego. Kary, któremi szafowałem bez zastanowienia, spowszedniały, spadły poniżej wszelkiej wartości, jak niegdyś asygnaty roku IV... Aż wreszcie pewnego dnia straciłem zupełnie grunt pod nogami. Cały oddział, jak jeden mąż, podniósł bunt, a ja już nie miałem żadnej amunicji, by stawić czoło rewolcie. Jak opętany, miotałem się na katedrze wśród wrzasków, lamentów, wycia i gwizdania: — „Za drzwi!,., Kukuryku!... Kss! Kss!... Precz z tyranem!... Hańba!... To niesprawiedliwie!...“ — W powietrzu latały kałamarze, gałki papieru sypały się gradem na mój stół, całe stado tych [ 97 ]potworów, pod pozorem skarg, uwiesiło mi się na katedrze, wyjąc, jak małpy.
Czasami, nie mogąc sobie dać rady, przywoływałem pana Viot na pomoc. Wyobraźcie sobie, co za upokorzenie! Od świętego Teofila żywił on do mnie głęboką urazę i wyczuwałem, że skrycie cieszy się mocno mojem niepowodzeniem...
Gdy wchodził znienacka do klasy ze swojemi kluczami, w mgnieniu oka wszyscy byli na miejscu, nosy w książkach, cisza — dosłyszałbyś brzęk muchy w pokoju!... Niczem kamień, rzucony w kałużę żab! Pan Viot przechadzał się chwilę po klasie, brzęczał głośno żelastwem wśród ogólnego milczenia, potem spoglądał na mnie ironicznie i — odchodził bez słowa.
Byłem bardzo nieszczęśliwy. Moi koledzy, wychowawcy, natrząsali się ze mnie. Dyrektor witał ozięble. Ręczę, że to pan Viot tak mi się przysłużył... Na dobitkę wynikła jeszcze sprawa Boucoyran.
O, ta sprawa! Jestem pewny, że na wieczne czasy pozostała w kronikach szkoły i że mieszkańcy Sarlande do dziś dnia ją wspominają... Niechże i mnie o niej wolno będzie wspomnieć słów parę. Czas już, aby się dowiedziano prawdy.
Wiek — lat piętnaście, ogromne nogi, wielkie oczy, duże ręce, zupełny brak czoła, obejście parobka — takim oto był markiz de Boucoyran — postrach kolegów i jedyny przedstawiciel krwi rodowej w kolegjum Sarlande. Dyrektorowi zależało bardzo na tym uczniu ze względu na poblask arystokratyzmu, który swoją obecnością nadawał szkole. Nie mówiono nigdy inaczej o nim, jak — „markiz“. — Wszyscy go się obawia[ 98 ]li. Ja sam, ulegając ogólnemu nastrojowi, starałem się z nim nie zadzierać.
Jakiś czas stosunki nasze układały się nieźle.
Pan markiz pozwalał sobie wprawdzie od czasu do czasu na takie spojrzenia i odezwania, które, trochę zanadto przypominały epokę feodalną, ale ja wolałem, licząc się z siłami przeciwnika, udawać, że tego nie widzę.
Pewnego dnia wszakże hultaj ten ośmielił się odpowiedzieć mi tak zuchwale w obecności całego oddziału, że straciłem równowagę.
— Panie Boucoyran — odparłem, starając się zachować zimną krew — proszę wziąć książki i natychmiast wyjść z klasy!
Takie dictum wydało się markizowi czemś niesłychanem.
Oszołomiony, patrzył na mnie swojemi wielkiemi oczami, nie ruszając się z miejsca, — Panie Boucoyran, proszę wyjść natychmiast — ponowiłem rozkaz.
Uczniowie wyczekiwali niespokojnie, co z tego wyniknie. Po raz pierwszy miałem ciszę w klasie.
Na moje ostatnie słowa markiz, ochłonąwszy ze zdziwienia, odpowiedział: — „A ja nie wyjdę!“ — I trzeba wam było widzieć z jaką miną!
Po sali przebiegł szmer podziwu. Wzburzony, zerwałem się na równe nogi.
— Pan nie wyjdzie? Zobaczymy!
I zeszedłem z katedry...
Bóg mi świadkiem, że w owej chwili nie miałem wcale zamiaru uciekać się do przemocy; stanowczą [ 99 ]postawą chciałem tylko onieśmielić markiza, ale on, widząc to, zaczął się śmiać tak pogardliwie, że zrobiłem ruch, jakgdybym go chciał za kark wyrzucić z ławki.
Nędznik miał żelazną linję pod stołem. Zaledwie podniosłem rękę, gdy wymierzył mi straszny cios w ramię. Krzyknąłem z bólu.
Cała sala zagrzmiała oklaskami.
— Brawo, markiz!
Straciłem głowę. Jednym susem znalazłem się na ławce, a drugim — na markizie, ściskając go za gardło; puściłem tak energicznie w ruch nogi i ręce, i zęby, tak, że wkońcu udało mi się wyrwać go z ławki i z taką siłą rzucić o drzwi, że za jednym zamachem potoczył się na środek dziedzińca... Wszystko to trwało mgnienie oka; nigdy nie byłbym podejrzewał w sobie tyle siły.
Uczniowie byli skonsternowani. Nie krzyczeli już: — „Brawo, markiz!“ — Zlękli się. Boucoyran, ten siłacz nad siłaczami, pokonany przez tego chrząszcza, tego „belfra“! Co za niesłychana awantura! Zyskałem w ich oczach tyle autorytetu, ile go stracił markiz.
Kiedy wstąpiłem na katedrę, blady i drżący ze wzruszenia, wszystkie głowy w ławkach pochyliły się. Oddział był opanowany. Ale co powie na to dyrektor i pan Viot? Pozwoliłem sobie podnieść rękę na ucznia, na markiza Boucoyran, na tak wielkiego pana!
cóż więcej może mnie tedy czekać, jak nie wydalenie ze szkoły!?
Te nieco spóźnione rozmyślania zatruły mi radość zwycięstwa. Teraz ja zkolei zacząłem się lę[ 100 ]kać. Mówiłem sobie w duchu: — „Markiz, ani chybi, poszedł się poskarżyć!“ — i co chwila oczekiwałem nadejścia dyrektora. Drżałem do końca godziny, nikt się jednak nie zjawił.
Podczas rekreacji spostrzegłem ze zdziwieniem, że Boucoyran bawi się i śmieje z kolegami; to mnie trochę uspokoiło, a gdy w ten sposób minął cały dzień, pomyślałem sobie, że nicpoń nie śmiał pisnąć słowa i że niepokoiłem się zbytecznie.
Ma nieszczęście nazajutrz był czwartek; w ten dzień uczniowie mogli wychodzić na miasto. Wieczorem markiz nie wrócił do sypialni. Zaczęły mnie dręczyć złe przeczucia i przez całą noc nie zmrużyłam oka.
Nazajutrz na rannej nauce uczniowie szeptali między sobą, spoglądając na pustą ławkę Boucoyrana. Ja umierałem z niepokoju, choć udawałem obojętność.
Około godziny siódmej drzwi otworzyły się nagle. Wszystkie dzieci powstały z miejsc.
Byłem zgubiony...
Pierwszy wszedł dyrektor, za nim pan Ylot, a na końcu jakiś wysoki starzec w surducie, zapiętym po szyję, i czarnym szalu, podpierającym mu wysoko brodę. Nie widziałam go nigdy przedtem, ale zrozumiałem odrazu, że mam przed sobą pana Boucoyran — ojca. Szarpał swoje wielkie wąsiska i mamrotał coś przez zęby.
Nie starczyło mi nawet odwagi, by zejść z katedry i pokłonić się tym panom; oni również nie przywitali się ze mną wcale. Stanęli wszyscy trzej na [ 101 ]środku sali i do samego odejścia nie raczyli spojrzeć na mnie ani razu.
Atak rozpoczął dyrektor.
— Panowie — powiedział, zwracając się do uczniów — przychodzimy tutaj spełnić przykry, bardzo przykry obowiązek. Jeden z naszych nauczycieli dopuścił się tak ciężkiego przewinienia, że jesteśmy zmuszeni publicznie udzielić mu nagany.
Poczem, jak zaczął mi udzielać publicznie nagany, tak mówił bez przerwy co najmniej przez kwadrans. Wszystkie fakty poprzeinaczał: markiz był najlepszym uczniem w kolegjum, ja brutalizowałem go bez powodu i słuszności. Jednem słowem, popełniłem niedopuszczalne wykroczenie.
Cóż mogłem na to odpowiedzieć?
Chwilami próbowałem się bronić: — „Przepraszam, panie dyrektorze!...“ — ale dyrektor nie chciał nic słyszeć i wypowiedział swoją naganę do końca.
Po nim zabrał głos pan de Boucoyran i to w jaki sposób! istny akt oskarżenia. Nieszczęsny ojciec, któremu omal, że nie zamordowano dziecka. Napadłem na to biedne, bezbronne dziecko, jak jakże się miał wyrazić — jak dzikie zwierzę. Chłopak leży w łóżku już od dwóch dni, czuwa nad nim stroskana matka!... O, gdyby chodziło o mężczyznę z towarzystwa, on sam, Boucoyran, wymierzyłby sobie sprawiedliwość, ale jak się ma do czynienia z takim hołyszem, nad którym człowiek się lituje... „Osoba“ niechaj sobie dobrze jednak zakonotuje w pamięci, że jeśli raz jeszcze poważy się dotknąć choćby włosa na głowie markiza, to „osobie“ uszy obetną!...
[ 102 ] W ciągu tej pięknej przemowy uczniowie śmieli się w kułak, a klucze pana Viot podskakiwały z radości. Biedny Mały, wyprostowany na katedrze, blady z wściekłości, wysłuchiwał tych obelg, połykał upokorzenia w milczeniu; gdyby się odezwał słowem, zwoinionoby go ze służby, a dokąd wówczas pójdzie?
Wreszcie zabrali się i poszli po godzinnych przemówieniach, gdy się ich elokwencja do cna wyczerpała. Jak tylko drzwi się za nimi zamknęły, powstał ogłuszający hałas. Starałem się uciszyć go trochę, ale napróżno; dzieci śmiały mi się zuchwale w oczy.
Sprawa Boucoyrana doreszty podważyła moją powagę.
O, była to straszna sprawa!
Całe miasto zostało nią poruszone... W „Małym klubie“, w „Wielkim klubie“, w kawiarniach, na poobiedniej muzyce wciąż tylko o niej rozprawiano. Dobrze poinformowani nowinkarze udzielali publiczności przerażających szczegółów. Okazuje się, że ten wychowawca jest potworem, smokiem z baśni. Torturował dziecko z wyrafinowanem okrucieństwem. Nie nazywano go inaczej, jak „ten zbój“.
Kiedy wreszcie młodemu Boucoyran uprzykszyło się leżeć w łóżku, rodzice umieścili go na szezlongu w salonie; w ciągu całego tygodnia przez ten salon przeciągały istne procesje. Młodociana ofiara stała się przedmiotem najwyszukańszych czułości.
Dwadzieścia razy zrzędu musiał opowiadać, jak się to wszystko stało, a za każdym razem nikczemnik nie omieszkał dodawać nowego jakiegoś szczegółu. Stare panny nazywały go „biednym aniołkiem“ i karmiły słodyczami. Dziennik opozycyjny skorzy[ 103 ]stał ze sposobności i zamieścił druzgoczący artykuł przeciwko naszemu kolegjum, przeciwstawiając mu szkołę zakonną, istniejącą w pobliskiej miejscowości...
Dyrektor trząsł się ze złości i jeśli mnie nie wydalił, to tylko dzięki protekcji rektora... Ale lepiejby mi było, gdyby mnie byli zwolnili odrazu. Życie moje stało się nie do zniesienia. Dzieci nie słuchały mnie wcale; odgrażały się o byle co, że zrobią tak, jak Boucoyran — poskarżą się rodzicom. Wkońcu przestałem zupełnie zajmować się niemi.
A ciągle prześladowała mnie tylko jedna myśl: zemścić się na Boucoyranie. Wciąż stała mi przed oczami impertynencka twarz starego markiza, a uszy moje dotąd płonęły od groźby, która nad niemi zawisła. Zresztą, gdybym chciał nawet zapomnieć te wszystkie afronty, nie byłoby to możliwe. Dwa razy na tydzień, w czasie spaceru, gdy oddział przeciągał przed kawiarnią de l’Evèché, wiedziałem na pewno, że zastanę markiza, wyczekującego przed drzwiami. Stał w otoczeniu oficerów miejscowego garnizonu; wszyscy, śmiejąc się wesoło, wypatrywali naszego nadejścia, a gdy już oddział zbliżył się na odległość kilkunastu kroków, markiz wołał na cały głos: — „Dzieńdobry, Boucoyran!“.
— Dzieńdobry, ojcze! — wykrzykiwał z szeregów obmierzły malec. I wszyscy parskali śmiechem: uczniowie, oficerowie, garsoni z kawiarni...
To „Dzieńdobry, Boucoyran!“ stało się moją udręką, a nie było sposobu od niej się uwolnić. Droga na Błonia prowadziła mimo kawiarni. Wiedziałem zaś, że mój prześladowca nie omieszka się stawić na to rendez-vous.
[ 104 ] Czasami przychodziła mi szalona ochota podejść i sprowokować go; ale powstrzymywały mnie dwa wzglądy: najpierw — obawa, że stracę posadę, a potem — rapier markiza, okropna szablisko, na które on, podobno, wiele ofiar naszpikował, gdy w gwardji służył zamłodu.
Wreszcie, pewnego dnia, doprowadzany do ostateczności, poszedłem do fechmistrza Roger i z miejsca oświadczyłem mu, że mam zamiar pojedynkować się z markizem. Roger, z którym oddawna nie zamieniłem ani słowa, słuchał mnie z początku z nieufnością, ale gdy mu całą sprawę wyłożyłem, rozczulił się i uścisnął mi ręce.
— Brawo, panie Danielu! Wiedziałem ja dobrze, że z taką twarzą, nie możesz pan być tchórzem podszyty. Bo też, czemu, u licha, trzymał się pan ciągle tego pana Viot? No, zawrócił pan wkońcu z tej drogi, puśćmy wszystko w niepamięć i uściśnijmy sobie dłonie, ot tak! Zacny młodzieniec z pana!... A teraz przystąpimy do pańskiej sprawy. Został pan obrażony? Dobrze! Chce pan zażądać satysfakcji? Bardzo dobrze! Nie umie pan wcale robić szablą? Dobrze, doskonale, świetnie! Mam pana uchronić od nadziania na rożen przez tego tłustego kapłona. Wyśmienicie! Niech pan przychodzi do mnie na salę, a za pół roku — nie on pana, a pan jego nadzieje!
Widząc, jak ten poczciwy Roger przejmuje się moją sprawą, zarumieniłem się z radości. Ułożyliśmy się co do lekcyj, które miały się odbywać trzy razy na tydzień, i co da ceny. Roger wyznaczył mi wyjątkową, (istotnie wyjątkową, bo jak się później do[ 105 ]wiedziałem, zażądał ode mnie dwa razy tyle, co od innnych).
Gdy już wszystkie te punkty zostały ustalone, Roger wziął mnie poufale pod rękę:
— Panie Danielu, już dziś za późno na lekcję, ale zdążymy jeszcze oblać nasz układ u Barbette’a... No, no, tylko bez głupstw, cóż to, czy się pan kawiarni boi? Chodźmy. Do licha, niechże się pan trochę rozrusza. Znajdzie pan tam przyjaciół-dobrzy chłopcy, daję słowo! Zacne serca, jak mi Bóg miły! Między nimi pozbędzie się pan tego papinkowatego obejścia, które panu ujmę przynosi.
Przyjaciele Rogera przyjęli mnie z otwartemi rękami. Miał słuszność, to były zacne serca! Gdy się dowiedzieli o mojej sprawie z markizem i o mojem postanowieniu, podeszli wszyscy pokolei, by uścisnąć mi rękę:
— Brawo, młodzieńcze, doskonale!
Ja także byłem zacnem sercem. Zamówiłem tedy poncz, piliśmy za powodzenie mojego przedsięwzięcia i w kółku zacnych serc postanowiono nieodwołalnie, że najdalej pod koniec roku mam uśmiercić markiza.
Nadeszła zima, sucha, sroga, ciemna, jedna z takich, jakie w tej górskiej okolicy bywają. Dziedziniec smutne robił wrażenie, drzewa ogołocone z liści, zle[ 106 ]mia przemarznięta na kamień. Wstawało się pociemku, w miednicach — lód... Uczniowie ubierali się niechętnie, powoli, dzwonek musiał po kilkakroć wzywać na modlitwę: — „Prędzej, prędzej, panowie!“ — wołają wychowawcy, przechadzając się wzdłuż i wszerz sypialni, aby się rozgrzać... Formują się szeregi w milczeniu, byle jak, i spuszczamy się po szerokich, słabo oświetlonych schodach, po długich korytarzach, w których hula zabójczy wicher zimowy.
Ciężka to była zima dla Małego!
Przestałem zupełnie pracować. W klasach sztuczne ciepło pieca usypiało mnie. W czasie lekcyj, uciekając od mojej zimnej stancyjki, biegłem się rozgrzać do Barbette’a i przesiadywałem tam, ile się tylko dało. Tam to Roger udzielał mi lekcyj; zimno wygnało nas z sali gimnastycznej; fechtowaliśmy się wciąż w kawiarni, kijami bilardowemi, zapijając poncz. Podoficerowie oceniali cięcia. Wszystkie te zacne serca dopuściły mnie już ostatecznie do konfidencji i codziennie którykolwiek z nich pokazywał mi jakąś niezawodną sztukę, dzięki której miałem uśmiercić markiza Boucoyran. Nauczyli mnie też jak przyrządzać absynt, a gdy grali w bilard, ja im znaczyłem punkty.
Ciężka zima dla Małego!
Pewnego ranka owej smutnej zimy, w chwili, gdy wchodziłem do Barbette’a — dotąd mam jeszcze w uszach stuk kul bilardowych i sapanie piecyka — Roger spiesznie podszedł do mnie: — „Dwa słowa, panie Danielu!“ — i z tajemniczą miną wciągnął mnie do dalszych pokojów.
[ 107 ] Zwierzenia miłosne... Możecie sobie wyobrazić, jak byłem dumny, słuchając zwierzeń człowieka tego wzrostu! Podnosiło mnie to we własnych oczach.
Oto jak się rzecz miała. Ten frant spotkał na mieście, w pewnem miejscu, którego nie mógł mi wymienić, pewną osobę... i zakochał się w niej bez pamięci. Osoba ta należała do tak wysokich kół towarzyskich, hm, hm! — domyślacie się zapewne — do tak nadzwyczaj wysokich sfer, że fechmistrz do tej pory nie mógł dość nadziwić się samemu sobie, że śmiał na nią podnieść oczy. Jednakże, pomimo tak wysokiego stanowiska — hm, hm! — nie wątpił, że uda mu się pozyskać jej względy; uważał nawet, że już nadeszła stosowna chwila, aby listownie wyjawić jej swoje uczucia. Na nieszczęście, fechmistrze niezbyt wprawnie władają piórem. Gdyby to jeszcze chodziło o gryzetkę — mniejsza z tem! ale gdy się ma do czynienia z osobą, tak wysoko postawioną i t. d., prosty język żołnierski nie wystarcza!... tu mógłby jedynie sprostać zadaniu poeta.
— Już widzę o co chodzi — przemówił Mały z miną wielce kompetentną — chciałby pan posłać swojej wybranej parę rajskich ptaków i pomyślał pan o mnie.
— Tak właśnie — odparł fechmistrz.
— A więc, zgoda, jestem do pańskiego rozporządzenia. Tylko, jeśli pan chce, aby wyznania nie wyglądały jak zapożyczone ze Zbioru listów miłosnych, muszę posiadać o tej pani pewne szczegóły.
— Jest to blondynka z Paryża. Pachnie jak kwiatek, i nazywa się Cecylja.
[ 108 ] Więcej nic powiedzieć nie może, za względu na położenie tej pani, położenie, tak i t. d.... Ale dlà mnie i tego było dosyć, tego samego dnia w czasie wieczornej nauki napisałem pierwszy list do złotowłosej Cecylji.
Ta szczególna korespondencja między Małym i tajemniczą, nieznaną osobą trwała blisko miesiąc. W ciągu tego czasu pisywałem przeciętnie po dwa listy miłosne na dzień. Jedne z nich były czule i rozbłękitnione, jak listy Lamartina’a do Elwiry, inne tchnące żarem namiętności i brzemienne huraganami piorunów, jak listy Mirabeau do Zofji. Jedne zaczynały się od słów: „O Cecyljo, niekiedy na dzikiej wsparty skale...“ a kończyły się: „...od takich uczuć umiera się podobno... spróbujmy!...“
Niekiedy i Muza w ten romans swoje strofy wplatała:
„O! twoje usta płonące!
„Nie broń ich, nie broń! o miła!“
Dziś wspominam o tem z uśmiechem, ale w owe czasy Mały nie żartował wcale; przysięgam! — brał to zupełnie na serjo. Każdy list oddawałem Rogerowi, aby go przepisał swojem pięknem kapralskiem pismem; on ze swojej strony, otrzymawszy odpowiedź (bo odpisywała, nieszczęsna!), przynosił mi ją natychmiast. Na tej podstawie opierałem dalszy plan działania.
Intryga ta przypadała mi do smaku, mówiąc szczerze — może nawet zanadto. Niewidzialna blondynka, woniejąca wonią bzu białego, nie schodziła [ 109 ]mi z myśli. Chwilami zdawało mi się, że piszę w swojem własnem imieniu; przemycałem w listach najzupełniej osobiste zwierzenia. Złorzeczyłem losowi i tym nędznym, nikczemnym istotom, wśród których żyć mi wypadło: — „Gdybyś wiedziała, Cecyljo, jak bardzo twojej miłości mi trzeba!...“
Czasami, gdy ten wielki Roger podchodził do mnie, podkręcając wąsa, i mówił: — „Wszystko idzie doskonale, coraz lepiej, pisz pan tak dalej!“ — złość mnie brała: — „Jak ona może przypuszczać, że ten frant, fanfaron potrafi tworzyć takie arcydzieła, z żaru namiętności i melancholji utkane?“
A jednak ona wierzyła w to, wierzyła tak mocno, że pewnego dnia fechmistrz z triumfem pokazał mi jej odpowiedź, którą tylko co otrzymał: — „Dziś wieczorem, o dziewiątej, za prefekturą“.
Czy powodzenie swoje Roger zawdzięczał moim listom, czy też długości swoich wąsów? To pozostawiam wam, moje panie, do osądzenia. Jedno jest tylko pewne — że nocy tej Mały w swojej izdebce spał snem bardzo niespokojnym. Śniło mu się, że był bardzo duży, że miał wąsy i że damy z Paryża, z Bóg wie jak wysokiej sfery, naznaczały mu schadzki za prefekturą...
A co ze wszystkiego najkomiczniejsze, to to, że nazajutrz musiałem napisać list dziękczynny, błogosławiąc w nim Cecylję, za szczęście, którem mnie obdarzyć raczyła: — „Aniele, któryś się zgodził noc jedną spędzić na ziemi...“
List ten, przyznaję, pisał Mały z wściekłością w sercu. Na szczęście korespondencja urwała się [ 110 ]w tem miejscu i przez pewien czas nie słyszałem nic więcej ani o Cecylji, ani o jej wysokiej pozycji światowej.
W dniu tym, a było to osiemnastego lutego, spadł nocą wielki śnieg — uczniowie nie mogli się bawić na dziedzińcach. Po rannej nauce stłoczono ich wszystkich razem do sali rekreacyjnej, gdzie mieli w zaciszu oczekiwać rozpoczęcia lekcyj.
Na sali dyżurowałem ja.
Tak nazwana sala rekreacyjna była to hala gimnastyczna dawnej szkoły morskiej. Wyobraźcie sobie cztery nagie ściany z okratowanemi okienkami; gdzie niegdzie klamry napółpowyrywane, ślady drabinek i bujający się na długiej linie, przyczepionej do głównej belki stropu, żelazny pierścień.
Dzieci, zdaje sią, czuły się tam doskonale; biegały z krzykiem dokoła ścian, wznosząc tumany kurzu. Niektórzy chłopcy starali się uchwycić pierścień, inni, uwiesiwszy się na nim, wydawali przeraźliwe okrzyki; kilku spokojniejszych jadło śniadanie przy oknie, spoglądając na śnieg, zaścielający ulice, i na uzbrojonych w łopaty robotników, którzy go wywozili w głębokich wozach.
Ja tego całego gwaru nie słyszałem wcale.
Stojąc nauboczu ze łzami w oczach, odczytywałem tylko co otrzymany list; dzieci mogły były roznieść dom cały, a byłbym tego nie zauważył. List [ 111 ]był od Kubusia, nosił stempel Paryża... tak, Paryża. Oto co mi pisał brat:
„Kochany Danku!
„List mój zapewne zdziwi cię bardzo. Nie domyślałeś się, nieprawdaż, że od dwóch tygodni bawię w Paryżu. Opuściłem Lion, nie zawiadamiając o tem nikogo. Tak mi nagle coś przyszło do głowy... Cóż chcesz, smutno mi było w tem ohydnem mieście, szczególniej, odkąd ty wyjechałeś“.
„Przybyłem tutaj, mając w kieszeni trzydzieści franków i pięć listów polecających od proboszcza z St. Nizier. Na szczęście Opatrzność sama się mną zaopiekowała. Poznałem tu starego markiza, u którego dostałem zaraz posadę sekretarza. Porządkujemy jego pamiętniki; piszę tylko pod dyktando i otrzymuję za to sto franków miesięcznie. Nieświetnie to, jak widzisz, ale porachowawszy wszystko sumiennie, liczą, że będę mógł jeszcze od czasu do czasu posłać cośniecoś do domu.
„O mój Danku, cóż to za śliczne miasto, ten Paryż! Tu przynajmniej niema tej nieustającej mgły; kiedy niekiedy pada deszcz, ale jest to sobie taki mały, wesoły deszczyk, przesiany słońcem. Nigdzie dotąd nic podobnego nie widziałem.
„To też zmieniłem się zupełnie, nie płaczą nigdy! — czy uwierzysz?“
Doczytałem do tego miejsca, gdy nagle rozległ się pod oknami przygłuszony śniegiem turkot powozu. Powóz zatrzymał się przed bramą kolegjum i dzieci zaczęły krzyczeć na całe gardło:
[ 112 ] — Vicprefekt! Viceprefekt!“[8]
Odwiedziny pana viceprefekta zwiastowały niechybnie coś niezwykłego. Zjawiał się w kolegjum raz lub dwa razy do roku i zawsze było to dla szkoły ważne wydarzenie. Ale w tej chwili obchodził mnie wyłącznie list Kubusia daleko więcej, niż pan viceprefekt, a nawet — całe Sarlande. To też podczas gdy rozweseleni uczniowie roztrącali się łokciami u okna, żeby zobaczyć wysiadającego dygnitarza, ja wróciłem na swoje miejsce i wziąłem się znowu do odczytywania listu.
„Ojciec jest w Bretanji; zajmuje się tam sprzedażą jabłecznika na rachunek pewnej firmy. Dowiedziawszy się, że jestem sekretarzem markiza, chciał, abym mu umieścił u niego kilka beczek tego trunku. Na nieszczęście markiz używa tylko wina, î to jeszcze — wina hiszpańskiego. Napisałem ojcu o tem; wiesz, co mi odpowiedział? — „Osioł z ciebie, mój Kubusiu!“ — jak zwykle! Swoją drogą nie wątpię, że w głębi kocha mnie serdecznie.
„Co do mamy, to, jak wiesz, jest sama. Powinieneś do niej pisywać często; uskarża się na twoje milczenie.
„Zapomniałem ci jeszcze napisać o czemś, co clę ucieszy na pewno: pokój mój znajduje się w dzielnicy Łacińskiej[9]! Pomyśl tylko... Pokój jest naprawdę poetyczny, jak z romansu — z małem okienkiem i wi[ 113 ]dokiem na morze dachów bez końca! Łóżko jest nieduże, ale w razie potrzeby zmieścimy się w niem obaj, a w rogu stoi biurko, przy którem doskonale możnaby pisać poematy.
„Jestem pewien, że gdybyś to wszystko ujrzał na własne oczy, chciałbyś jak najprędzej przyjechać tu do mnie, a i ja chciałbym być z tobą razem; być może, że niedługo zawezwą cię już do siebie.
„Tymczasem kochaj mnie mocno i nie zapracowuj się zanadto w tej twojej szkole, żebyś się znów nie rozchorował.
Drogi Kubuś! Ile bólu, zaprawionego radością, sprawił mi swoim listem. Śmiałem się i płakałem naprzemiany. Całe to moje życie w ciągu ostatnich miesięcy — poncze, bilardy, kawiarnia — wszystko to wydało mi się tylko okropnym snem. Mówiłem sobie — K„oniec temu wszystkiemu. Będę pracował, muszę być taki dzielny, jak Kubuś!“
W tej chwili ozwał się dzwonek. Dzieci ustawiły się w szeregi. Wciąż jeszcze rozprawiały o viceprefekcie i pokazywały sobie powóz, stojący przed bramą. Odprowadziłem je do klas i wolny nakoniec, rzuciłem się na schody. Pilno mi było pozostać w moim pokoju sam na sam z listem Kubusia.
— Panie Danielu, oczekują tam pana u dyrektora.
— U dyrektora? Co dyrektor mógł mi mieć do powiedzeni!? — Portjer patrzył na mnie jakoś dziwnie. Nagle przyszedł mi na myśl prefekt.
[ 114 ] — Czy pan viceprefekt jest tam, na górze? — spytałem.
I z sercem, pełnem różowych nadziei puściłem się, jak strzała, wgórą, przeskakując po kilka schodów naraz.
Zdarzają się dni, kiedy człowiek bywa, jak szalony. Wiecie, co mi przyszło do głowy, gdy usłyszałem, że czeka na mnie viceprefekt? Ni mniej, ni więcej tylko, że ten pan zwrócił na mnie uwagę, na popisie i że przyjechał zaofiarować mi u siebie posadę, sekretarza. Wcale mi się to nie wydawało nieprawdopodobnem. Bezwątpienia list Kubusia, z jego historją o markizie, zamącił mi w głowie.
Tak czy owak, dość, że nadzieje moje umocniały się w miarę, jak coraz wyżej wstępowałem po schodach. Na zakręcie korytarza natknąłem się na Rogera. Był bardzo blady; spojrzał na mnie, tak, jakgdyby chciał mi coś powiedzieć — ale ja się nie zatrzymałem; pan viceprefekt nie może przecież czekać.
Kiedy stanąłem pod drzwiami dyrektora, serce biło mi, jak młotem — zapewniam was. Musiałem odetchnąć chwilę; poprawiłem krawat, przygładziłem włosy ręką i delikatnie nacisnąłem klamkę.
Gdybym mógł przeczuć, co mnie czekało!
Pan viceprefekt stał, niedbale wsparty o kominek, i uśmiechał się pod blond faworytami. Koło niego pan dyrektor w szlafroku, z uniżoną postawą, miął w ręku aksamitną szlafmycę, a pan Viot, wezwany naprędce, ukrywał się w jakimś kącie.
Gdy tylko wszedłem, pan viceprefekt zabrał głos:
[ 115 ] — Czy to ten pan bawi się w uwodzenie naszych pokojówek?
Wypowiedział to głosem dźwięcznym, zlekka ironicznym i nie przestając się uśmiechać. W pierwszej chwili myślałem, że żartuje i nie odrzekłem nic, ale prefekt wcale nie żartował; po chwili milczenia ciągnął dalej z uśmiechem:
— Wszak mam zaszczyt mówić z panem Danielem Eyssette? z panem Danielem Eyssette, który uwiódł pokojówkę mojej żony?
Nie rozumiałem wcale o co chodzi, ale słysząc ten wyraz „pokojówka“, który mi po raz drugi rzucano w twarz, zarumieniłem się ze wstydu i z niekłamanem oburzeniem zawołałem:
— Pokojówkę — ja!... nigdy nie uwodziłem pokojówek!
Gdy to powiedziałem, w oczach dyrektora zamigotała iskierka wzgardy, a klucze zabrzęczały z kąta:
— „Co za bezczelność!“
Pan viceprefekt zaś ani na chwilę nie przestał się uśmiechać, tylko wziął z tacy na kominku mały plik papierów, których nie zauważyłem przedtem, i zwracając się do mnie, potrząsnął niemi niedbale.
— Proszę pana, tu są dowody, mocno pana obciążające. Są to listy, które znaleźliśmy u tej panienki. Są wprawdzie niepodpisane, a pokojówka również nie chciała wymienić nikogo, ale w listach tych są częste wzmianki o kolegjum, a po za tem, na nieszczęście, pan Viot poznał pański charakter pisma i pański styl...
[ 116 ] Klucze zgrzytnęły groźnie, a viceprefekt, wciąż uśmiechnięty, dodał:
— Nie wszyscy są poetami w ko!egjum Sarlande.
Na te słowa błysnęła mi pewna myśl; chciałem obejrzeć papiery zbliska.
Rzuciłem się naprzód, ale dyrektor, w obawie skandalu, zatrzymał mnie. Pan viceprefekt jednakże podał mi spokojnie plik.
— Niech pan sam zobaczy — powiedział.
...O nieba! moja korespondencja z Cecylją!...
...Były tam wszystkie moje listy, wszystkie bez wyjątku, zaczynając od tego, który brzmiał: „O Cecyljo, niekiedy, wsparty na dzikiej skale...“ aż do hymnu dziękczynnnego: „Aniele, któryś zechciał noc jedną spędzić na ziemi!...“ I powiedzieć, że wszystkie te kwiaty uniesień poetyckich rzuciłem pod stopy — pokojówce. Że ta osoba, zajmująca tak wysokie, tak bardzo wysokie stanowisko i t. d. — czyściła codziennie buty pani viceprefektowej!... Możecie sobie wyobrazić, jak byłem wściekły i skonfundowany!
— I cóż na to powie jego Donżuańska Mość? — zadrwił viceprefekt po chwili milczenia. — Pan pisał te listy, tak, czy nie?
Za całą odpowiedź — spuściłem głowę. Jedno słowo mogło mnie oczyścić z zarzutów — ale tego słowa nie wypowiedziałem. Raczej gotów byłam sam ponieść wszystko, niż zdradzić — Rogera... Bo, muszę to zaznaczyć, w ciągu całej tej katastrofy Mały ani na chwilę nie podejrzewał lojalności swojego przyjaciela. Rozpoznawszy listy, powiedział sobie odrazu: — „Rogerowi nie chciało się przepisywać listów, wolał przez [ 117 ]ten czas zagrać sobie partyjkę bilardu, wysyłał więc moje oryginały!“ — Ach, co za dobroduszne stworzenie z tego Małego!
Viceprefekt, widząc, że nie chcę odpowiadać, włożył listy zpowrotem do kieszeni i zwrócił się do dyrektora i jego akolity:
— Teraz panowie już wiedzą sami, jak mają dalej postąpić.
Klucze pana Viot zatańczyły pogrzebową sarabande, a dyrektor odrzekł, kłaniając się aż do ziemi:
— Że pan Eyssette zasłużył na to, aby go wypędzono natychmiast ze szkoły, ale dla uniknięcia rozgłosu, zatrzymamy go jeszcze przez tydzień.
Tyle czasu właśnie, ile było potrzeba na sprowadzenie drugiego wychowawcy
Usłyszawszy to straszne słowo: „wypędzony“ — straciłem doreszty odwagę. Skłoniłem się w milczeniu i wyszedłem pośpiesznie. Za drzwiami nie mogłem powstrzymać łez; pędziłem co tchu do mojego pokoju, tłumiąc chustką głośne łkanie...
Roger czekał na mnie; minę miał bardzo zaniepokojoną, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju.
Gdy tylko wszedłem, zbliżył się do mnie:
— Panie Danielu... — i patrzył na mnie badawczo. Rzuciłem się na krzesło, nic nie mówiąc.
— Płacze, jak dzieciak — ciągnął fechmistrz ostrym tonem — to do niczego nie prowadził No, prędko... co się stało?
Opowiedziałem mu tedy ze szczegółami okropną scenę, jaka się odbyła w gabinecie dyrektora.
W miarę, jak mówiłem, twarz Rogera wyjaśniała [ 118 ]się; nie spoglądał już na mnie tak groźnie, a wkońcu, gdy się dowiedział, że nie chcąc go zdradzić, naraziłem się na wypędzenie z kolegjum, wyciągnął do mnie obie ręce i wyrzekł z prostotą:
— Danielu, zacne z was serce!
W tej chwili usłyszeliśmy turkot powozu; to pan viceprefekt odjeżdżał.
— Zacne serce z was — ciągnął dalej mój przyjaciel fechmistrz, ściskając mi dłonie, tak, że aż kości mi trzeszczały — zacne serce z was, tyle tylko wam powiem... Ale chyba wiecie sami, że ja nie pozwolę, aby ktokolwiek się za mnie poświęcał.
Mówiąc to, skierował się ku wyjściu.
— Nie płaczcie, Danielu, idę w tej chwili do dyrektora i przysięgam — wam, że nie wy zostaniecie wyrzuceni ze szkoły.
Zrobił jeszcze jeden krok ku drzwiom, potem wrócił, jakgdyby sobie coś nagle przypomniał.
— Ale, zanim pójdę, musicie to wiedzieć. — Stary Roger nie jest sam na świecie; ma tam, w jakimś zakątku, chorą matkę... Matkę!... Biedna, święta kobieta! Obiecujcie mi, że do niej napiszecie, gdy już będzie po wszystkiem.
Powiedział to poważnie, spokojnie, głosem, który mnie przeraził.
— Ależ co chcecie zrobić?! — zawołałem.
Roger nic nie odpowiedział; odchylił tylko kurtkę i ukazał mi w kieszeni połyskującą rękojeść pistoletu.
Rzuciłem się do niego, głęboko wzruszony:
— Zastrzelić się, nieszczęśniku?! Wy chcecie się zastrzelić!?
[ 119 ] A on na to bardzo zimno:
— Kiedy jeszcze służyłem w wojsku, dałem sobie słowo, że jeśli kiedykolwiek jakimś głupim wybrykiem zasłużę sobie na degradację — nie przeżyję mojej hańby. Nadeszła chwila, trzeba dotrzymać słowa... Najdalej za pięć minut wypędzą mnie ze szkoły, będę zdegradowany — w godzinę potem — dowidzenia! — połknę ostatnią pigułkę.
Słysząc to, zagrodziłem mu rezolutnie drogę.
— Co to, to nie, Roger, nie puszczę was... Wolę stracić miejsce, niż mieć waszą śmierć na sumieniu.
— Nie przeszkadzajcie, muszę spełnić swój obowiązek — odparł mi surowo i mimo moich wysiłków, udało mu się uchylić drzwi.
Wówczas przyszło mi na myśl wspomnieć mu o matce, o tej biednej matce, którą miał tam, w jakimś zakątku. Dowodziłem mu, że powinien żyć dla niej, że ja z łatwością znajdę sobie inną posadę, że wreszcie mamy jeszcze cały tydzień przed sobą i że trzeba chyba wyczekać do ostatniej chwili, zanim się poweźmie tak tragiczne postanowienie... Ta ostatnia uwaga wydała mu się słuszną. Zgodził się odłożyć na kilka godzin rozmowę z dyrektorem, jak i to, co miało po niej nastąpić.
W tej chwili odezwał się dzwonek, uścisnęliśmy się i wyszedłem.
Dziwna jest natura ludzka! Gdy wchodziłem do pokoju, pogrążony byłem w rozpaczy; opuszczałem go zaś nieledwie wesoły... Mały był taki dumny, że uratował życie swojemu przyjacielowi.
Wszakże, zataić nie mogę, że gdy znalazłem się [ 120 ]na katedrze, a pierwszy odruch zapału minął, zacząłem się trochę rozważniej sprawie przyglądać. Roger zgodził się żyć — bardzo piąknie! — ale ja sam — co się miało ze mną stać potem, gdy dzięki mojemu szlachetnemu poświęceniu znajdę się na bruku.
Położenie było niewesołe. Ujrzałem „ognisko domowe“ mocno zachwiane, matkę zapłakaną, a ojca wielce zagniewanego. Na szczęście przyszedł mi na myśl Kubuś; co za dobry pomysł miał ten list, że nadszedł właśnie dziś rano! Cóż, właściwie mówiąc, to bardzo proste, czyż mi nie pisał, że łóżko może pomieścić nas obu? Zresztą, w Paryżu można będzie zawsze coś znaleźć.
Wtem zatrzymała mnie straszna myśl: ażeby móc wyjechać, trzeba mieć pieniądze na podróż, potem pięćdziesiąt osiem franków, które byłem dłużny portjerowi, dalej — dziesięć franków, pożyczone od jednego ze starszych uczniów, i duża suma, zapisana na moim rachunku w kawiarni Barbette’a. Skąd wziąć tyle pieniędzy naraz?
— Ba — powiedziałem sobie, rozmyślając nad tem — głupiec ze mnie, że o tem myślę. A od czegóż jest Roger? Roger ma pieniądze, daje lekcje na mieście, będzie na pewno uszczęśliwiony, że może mi dostarczyć tych kilkuset franków, mnie, który mu uratowałem życie.
Uregulowawszy w ten sposób moje interesy, zapomniałem o całej katastrofie i pogrążyłem się w marzeniach o mojej wielkiej podróży do Paryża. Byłem bardzo wesoły, nie mogłem usiedzieć na miejscu i pan Viot, który zaszedł do mego oddziału, by na[ 121 ]cieszyć się widokiem mojej rozpaczy, mocno się zawiódł, ujrzawszy mnie w rozkosznym nastroju. Przy obiedzie jadłem prędko i dużo, na dziedzińcu darowałem kary, nałożone uprzednio na uczniów. Wreszcie wybiła godzina lekcyj.
Przedewszystkiem należało zobaczyć się z Roger. Poskoczyłem do jego pokoju — niema nikogo... Dobryś, pewnie zaszedł do Barbette’a!... wcale mnie to, zresztą, nie zdziwiło wobec tak dramatycznej sytuacji.
W kawiarni nie zastałem go jednak. Powiedziano mi: — „Roger z podoficerami poszedł na Błonia“. — Co, u licha, miał tam do roboty na taki czas? Zaczynałem być mocno niespokojny, to też, odrzucając partję bilardu, którą mi ktoś zaproponował, zawinąłem spodnie i puściłem się po śniegu w stronę Błoni, w poszukiwaniu fechmistrza, mojego najlepszego przyjaciela.
Od bram miasta do Błoń było dobre pół mili, ale pędząc tak, jak pędziłem, musiałem przebyć tę drogę najwyżej w kwadrans. Drżałem o Rogera. Obawiałem się, czy poczciwy chłopak, pomimo danego słowa, nie powiedział wszystkiego dyrektorowi w czasie, gdy ja byłem zajęty w moim oddziale; wciąż przed oczami stała mi połyskująca rękojeść pistoletu. Ta tragiczna myśl dodawała mi skrzydeł.
Od czasu do czasu natrafiałem jednak na śniegu na liczne ślady nóg; skierowane były ku Błoniom; [ 122 ]myśl, że Roger bądź, co bądź, nie jest sam, dodawała mi trochę, otuchy.
Wówczas, zwalniając kroku, myślałem o Paryżu, o Kubusiu, o moim odjeździe... Ale po chwili ogarniał mnie znowu lęk.
Roger postanowił widocznie zastrzelić się. Bo i pocóż wybrałby to pustkowie, zdala od miasta. Jeśli zabrał towarzyszy od Barbette’a, to na pewno tylko dlatego, żeby się z nimi pożegnać, „wypić strzemiennego“--jak się to u nich nazywa... Oh, ci wojskowi! I dalejże naprzód, co sił w nogach, co tchu.
Na szczęście zbliżałem się już do Błoń, dostrzegałem wyraźnie pokryte śniegiem drzewa... Biedny przyjacielu! — bylebym zdążył na czas!...
W tym stanie ducha dotarłem po śladach na śniegu do kawiarni d’Esperon.
Kawiarnia ta była to podejrzana, zażywającą złej sławy, knajpa, gdzie różni obwiesie z miasta zbierali się na hulanki. Bywałem tam nieraz, w towarzystwie „zacnych serc“, ale nigdy jeszcze nie wywarła na mnie tak przykrego wrażenia, jak właśnie tego dnia. Żółta i brudna, na niepokalanej bieli śniegu, skrywała swoje niskie drzwi i okna o niedomytych szybach za kępą nędznych wiązów. Zdawało się, jakgdyby domek wstydził się niecnej profesji, którą w jego ścianach uprawiano.
Podchodząc, usłyszałem wesoły rozgwar głosów, śmiechy, brzęk kielichów.
— O Boże — wzdrygnąłem się — oni tam już piją strzemiennego! — i zatrzymałem się, by nabrać tchu.
[ 123 ] Znajdowałem się na tyłach kawiarni; pchnąłem furtkę i stanąłem w ogrodzie.
Co to był za ogród! Wielki, powyłamywany płot, kępy nagich bzów! na śniegu kupy śmieci i bielutkie altanki, podobne do chat Eskimosów. Wszystko to razem sprawiło na mnie przykre wrażenie.
Hałas pochodził z sali na parterze i dobrze tam sobie widocznie godność świadczono, gdyż oba okna otwarte były naoścież.
Już postawiłem nogę na pierwszym stopniu schodków, gdy usłyszałem coś, od czego krew mi się ścięła w żyłach — stanąłem, jak wryty: wśród wybuchów szalonego śmiechu nazwisko moje obiegało stół. Mówił o mnie Roger i rzecz dziwna — ilekroć wymieniał moje imię — wszyscy śmieli się do rozpuku.
Wiedziony bolesną ciekawością, czując, że dowiem się czegoś niezwykłego, cofnąłem się i — niezauważony przez biesiadników, gdyż śnieg tłumił odgłos moich kroków — ukryłem się w altance, która szczęśliwym trafem znajdowała się tuż, pod oknem.
Nigdy w życiu nie zapomnę tej altanki; stać mi ona będzie wiecznie przed oczami i ta jej zwiędła zieleń, błoto i śmiecie w niej nagromadzone, stolik pomalowany na zielono, i drewniane ławy, ociekające wodą. Poprzez warstwę śniegu, którą była przywalona, światło przenikało z trudnością; śnieg topniał i kropla po kropli spływał mi na głowę.
Tam to, w tej altanie, ciemnej i zimnej, jak mogiła, poznałem do jakiego stopnia ludzie mogą być źli i nikczemni; tam to nauczyłem się podejrzewać, [ 124 ]gardzić, nienawidzić... O czytelniku! niech clą Bóg strzeże przed taką altaną!... Z zapartym oddechem, płonąc od gniewu i wstydu, słuchałem, co tam mówiono o mnie na sali.
Przemawiał wciąż jeszcze mój najlepszy przyjaciel-fechmistrz. Opisywał swoją przygodę, z Cecylja, opowiadał o listach miłosnych, o odwiedzinach pana viceprefekta w szkole, a wszystko to z wielką swadą i ubarwiając opowiadanie mimiką, która musiała być bardzo zabawną, sądząc z wesołości słuchaczy.
— Domyślacie się, moje baranki — prawił rubasznym głosem — że niedarmo grało się przez trzy lata różne komedje w teatrze żołnierskim u żuawów! Jak mi Bóg miły, była chwila, w której myślałem, że wszystko stracone, że nie będę. już więcej chadzał z wami na winko do Esperona... Mały nie powiedział nic, to prawda, ale pozostało mu dość czasu jeszcze, a mówiąc między nami, zdaje mi się, że chciał mi tylko dać zaszczytną sposobność oskarżenia samego siebie. Rzekłem sobie tedy: — „Baczność, Roger, teraz naprzód! scena tragiczna!“
I mój najlepszy przyjaciel fechmistrz począł wobec swoich słuchaczy odgrywać to, co nazwał: „sceną tragiczną“ — to jest sceną, która się tego ranka w moim pokoju rozegrała.
Nikczemnik, nic nie pominął! Wołał z teatralną afektacją: — Moja matka, moja biedna matka — Potem naśladował mój głos: — „Nie, Roger, nie, ja wam pójść nie pozwolę!...“
Tej scenie tragicznej w istocie nie zbywało na komizmie i całe audytorjum trzęsło się od śmiechu.
[ 125 ]Ja zaś drżałem od stóp do głów, w uszach mi szumiało, a po policzkach spływały mi wielkie, gorące łzy... odgadłem jak niecną on odegrał wobec mnie komedję tego ranka; zrozumiałem, że z całym rozmysłem posyłał moje własnoręczne listy, aby samemu uchronić się od podejrzeń, że jego matka, biedna matka, od lat dwudziestu już nie żyła i że owa rękojeść pistoletu, którą mi pokazał — to był tylko futerał od fajki.
— A nadobna Cecylja? — odezwał się ktoś z grona „zacnych serc“.
— O, Cecylja nie pisnęła ani słowa — spakowała tylko manatki i wyjechała. To dobra dziewczyna.
— A co się stanie z Małym?
— Oh! — odpowiedział Roger i zrobił jakiś gest, który rozśmieszył wszystkich.
Ten wybuch śmiechu dopełnił miary mego oburzenia. Miałem ochotę wyjść z altany i stanąć między nimi, jak widmo. Ale pohamowałem się: i tak już byłem dostatecznie ośmieszony.
Na stole pojawiło się pieczyste, zabrzęczały kielichy.
— Niech żyje Roger! niech żyje Roger! — wiwatowano.
Było to nad moje siły. Cierpiałem zbyt okrutnie. Nie bacząc, czy mnie kto zobaczy, rzuciłem się przez ogród, jednym susem wyskoczyłem przez furtkę i puściłem się przed siebie, biegnąc, jak szalony.
Zapadała milcząca noc i bezmierne śnieżne pola przybrały w półmroku zmierzchającego dnia dziwnie cmentarny wygląd.
[ 126 ] Gnałem tak czas jakiś, niby ścigany zwierz, i gdyby serca, które pękają i krwawią, były czemś więcej, niż zwrotem poetycznym, przysięgam wam, że za mną ciągnąłby się na równinie długi szlak krwi.
Czułem, że jestem zgubiony. Skąd wziąć pieniędzy? Jak odejść stąd? W jaki sposób dostać się do Kubusia? Oskarżyć Rogera? Na nicby się to nie przydało; mógł się teraz zaprzeć wszystkiego, wobec tego, że Cecylja wyjechała.
Wreszcie, znękany, wyczerpany znużeniem i bólem serdecznym, położyłem się na śniegu u stóp kasztana. Byłbym tak może pozostał całą noc, tonąc we łzach i nie mając sił nawet myśleć, gdyby nagle nie doszedł do moich uszu daleki, daleki dźwięk dzwonu z Sarlande. Był to dzwon szkolny. Zapomniałem o wszystkiem; ten dzwon przywoływał mnie do życia; musiałem wracać i pilnować uczniów w ciągu rekreacji na sali... Na wspomnienie tej sali błysła mi nagle pewna myśl. Natychmiast przestałem płakać, uspokoiłem się i skrzepiłem w sobie. Wstałem i krokiem człowieka, który powziął nieodwołalnie jakieś postanowienie, skierowałem się ku miastu.
„Wybacz mi, ukochany Kubusiu, ból, który ci sprawię. Raz jeszcze zapłaczesz przeze mnie, ty, który już płakać przestałeś... Będzie to jednak po raz ostatni.
Gdy odbierzesz ten list, twojego biednego Danka nie będzie już na świecie...“
W tej chwili hałas na sali wzmaga się, Mały przerywa list, zapisuje kilku uczniów na prawo i na lewo do dziennika, ale poważnie, bez gniewu. Potem ciągnie dalej:
„...Widzisz, Kubusiu, było mi już za bardzo źle. Musiałem odebrać sobie życie, nie mogłem inaczej... Cała moja przyszłość zmarnowana; wypędzono mnie ze szkoły; chodzi tu o kobietę, ale za długo byłoby o tem pisać; w dodatku narobiłem długów, odzwyczaiłem się od pracy, jestem zhańbiony; przykrzy mi się żyć, czuję wstręt do życia i lęk przed niem... Wolę już odejść...“
Znowu Mały musi przerwać pisanie: — — „Soubeyro! — pięćset wierszy! Fouque i Loupi — do kozy na niedzielę!“ — Poczem kończy list.
„...Żegnaj, Kubusiu, miałbym ci jeszcze wiele do powiedzenia, ale czuję, że się rozpłaczę, a uczniowie patrzą na mnie. Powiedz mamie, że stoczyłem się w przepaść w czasie wycieczki lub, że lód załamał się pode mną na ślizgawce. Jednem słowem — wymyśl cokolwiek, byle się nieszczęśliwa kobieta nigdy praw[ 128 ]dy nie dowiedziała. Uściśnij ją mocno ode mnie, tę moją ukochaną matkę. Ucałuj ojca i staraj się jak najprędzej stworzyć rodzicom miłe ognisko domowe. Żegnaj, braciszku kochany! Pamiętaj o twoim Dańku!“
Mały kończy ten list i natychmiast zabiera się do drugiego:
„Wielce Szanowny Księże Dobrodzieju! Proszę, niech Ksiądz Dobrodziej zechce przesłać bratu memu, Kubusiowi, list, który pozostawiam. Zarazem niech Ksiądz Dobrodziej zachowa trochę mych włosów dla matki.
„Przepraszam za cały ten kłopot. Odebrałem sobie życie, bo mi tu było za bardzo źle. Jedynie Ksiądz Dobrodziej był dla mnie zawsze bardzo dobry. Dziękuję Mu za to serdecznie.
Poczem Mały wkłada oba listy do jednej wielkiej koperty z napisem: „Ten, kto pierwszy znajdzie moje zwłoki, niech odda, proszę, list ten księdzu Germane“. I po załatwieniu tych wszystkich spraw, oczekuje spokojnie końca nauki wieczornej.
Nadszedł wreszcie. Kolacja, pacierz, a potem wszyscy rozchodzą się po sypialniach.
Uczniowie kładą się spać. Mały przechadza się po salach, oczekując aż zasną. Pojawia się pan Viot, odbywający swoją inspekcję wieczorną; słychać tajemniczy chrzęst kluczy i ciche stąpanie pantofli po podłodze. — „Dobranoc panu“ — odzywa się półgłosem Mały. — „Dobranoc panu“ — odpowiada szeptem pan Viot i odchodzi; kroki jego giną powoli w korytarzu.
[ 129 ] Mały pozostał sam. Otwiera cicho drzwi i zatrzymuje się na chwile; czy się aby uczniowie nie pobudzili — ale w sypialni spokój.
Więc schodzi nadół, skrada się cichutko wzdłuż ściany. Wicher smutno wyje za drzwiami. Z ganku dostrzega dziedziniec, biały od śniegu; czernieją na nim cztery wielkie gmachy kolegjum.
Tam wgórze pod dachem czuwa jakieś światełko; to zacny ksiądz Germane pracuje nad swojem wielkiem dziełem. Mały posyła mu z głębi serca ostatnie pożegnanie — i wchodzi do sali...
Starą salę szkoły morskiej wypełniają chłodne, przerażające cienie. Przez kratę jednego z okienek sączy się światło księżyca i pada wprost na gruby żelazny pierścień; o, ten pierścień! o nim to Mały myślał bezustannie całe długie godziny! ...teraz oto on lśni przed nim, jakgdyby był ze srebra ulany... W jakimś kącie sali drzemie stary zydel. Mały wyciąga go, przysuwa pod pierścień i staje na nim, by się przekonać, czy dobrze obliczył wysokość; właśnie tyle, ile potrzeba. Potem zdejmuje krawat, długi krawat jedwabny, fioletowy, którym opasywał szyję, na kształt szarfy. Przywiązuje krawat do pierścienia i robi pętlę. Wybija pierwsza godzina. Mierna rady, trzeba umierać...
Drżącemi rękami Mały chwyta pętlę. Opanowuje go jakieś gorączkowe uniesienie. Zegnaj, Kubusiu! Zegnaj, mamo!...
Nagie chwyta go jakaś żelazna dłoń i zestawia z zydla na podłogę, jednocześnie słyszy, tak dobrze znany, szorstki, a zarazem trochę drwiący głos:
— Też pomysł, gimnastykować się o tej porze!
[ 130 ] Mały odwraca się, zdumiony.
To ksiądz Germane, ksiądz Germane bez sutanny; w spodniach i kolecie, opadającym na kamizelką. Szlachetna, ospą zeszpecona twarz uśmiecha się smutno w poświacie księżyca... Jedną ręką zestawił samobójcę z zydla, w drugiej trzyma jeszcze karafkę, z którą tylko co chodził do studni.
Widząc przerażoną twarz Małego i jego oczy, pełne łez, ksiądz przestaje się uśmiechać i powtarza, ale tym razem globem bardzo łagodnym, nieledwie tkliwym:
— Co za pomysł, mój Danielu, robić ćwiczenia gimnastyczne o tej porze!
Mały jest czerwony i oszołomiony.
— Ja się nie gimnastykuję, proszę księdza, ja chcę odebrać sobie życie...
— Jakto odebrać sobie życie?! Więc jesteś aż tak nieszczęśliwy?!
— Oh! — woła Mały za całą odpowiedź, a dwie wielkie, piekące łzy spływają mu po policzkach.
— Danielu, chodź ze mną! — mówi ksiądz.
Mały przecząco potrząsa głową i wskazuje żelazny pierścień z krawatem.
Ksiądz bierze go za rękę:
— No chodź do mojego pokoju, jeśli już tak koniecznie chcesz sobie odebrać życie, to możesz to zrobić tam, na górze: — tam tak ciepło, miło.
Ale Mały opiera się:
— Niech mi ksiądz nie broni umierać. Ksiądz nie ma prawa mi przeszkadzać.
W oczach księdza miga błyskawica gniewu.
[ 131 ] — A, więc to tak! — mówi; chwyta nagle Małego za pasek i unosi go pod pachą, jak jakie zawiniątko, choć chłopiec broni się i błaga, by go pozostawił jego losowi.
W pokoju księdza Germane na kominku płonie wielki ogień; na stole — zapalona lampa, fajki i stos papierzysków, pokrytych drobniutkiem pismem.
Mały siedzi u kominka. Jest bardzo podniecony, mówi dużo; opowiada swoje życie, swoje nieszczęścia, dlaczego chciał się zabić. Ksiądz przysłuchuje mu się z uśmiechem, wreszcie, gdy dzieciak już się nagadał, napłakał, ulżył dobrze zranionemu sercu, dzielny ksiądz bierze go za ręce i tłumaczy mu spokojnie:
— Furda to wszystko, mój Mały. Byłby z ciebie kiep nielada, gdybyś miał sobie dla takich błahostek odbierać życie. Twoja sprawa jest bardzo prosta, wyrzucili cię ze szkoły, a nawiasem mówiąc, nic ci się lepszego zdarzyć nie mogło — więc cóż z tego? Trzeba, żebyś wyjechał natychmiast, nie czekając końca tego tygodnia. Nie jesteś przecież, do licha, jakąś tam kucharką!... O koszta podróży i o długi nie troszcz się — biorę je na siebie. Pożyczę ci te pieniądze, o które chciałeś prosić tamtego łotra. Ułożymy to wszystko jutro.... A teraz — ani słowa więcejl Ja muszę pisać, a ty musisz się wyspać... Tylko nie chcę, abyś wracał do tej twojej okropnej sypialni; byłoby ci tam zimno, straszno... Prześpisz się u mnie na łóżku, czyściutkie prześcieradła dziś rano powleczone! Ja będę pisał całą noc, a jak mi się zechce spać — położę się na sofie... Dobranoc! Masz być cicho...
Mały już nie protestuje... kładzie się... Wszystko [ 132 ]wydaje mu się tylko snem. Ile przygód w ciągu jednego dnia! Był o włos od śmierci, a teraz leży sobie w wygodnem łóżku, w zacisznym, ciepłym pokoju!... O, jak mu tu dobrze!... Od czasu do czasu otwiera oczy i w przyćmionem świetle osłoniętej lampy widzi jak ksiądz Garmane, paląc fajkę, szybko sunie piórem, zapisując od góry do dołu wielkie białe arkusze papieru.
Nazajutz zbudził mnie ksiądz Germane, potrząsając za ramię. Przez noc zdążyłem zapomnieć o wszystkiem... Mój wybawca mocno się ze mnie śmieje.
— Wstawaj, chłopcze — mówi — dzwonek dzwoni, śpiesz się, nikt cię nie zauważy, zaprowadź, jak zwykle, uczniów do klas; podczas wielkiej pauzy — będę cię tu oczekiwał; musimy jeszcze pomówić ze sobą.
Nagle wróciła mi pamięć wczorajszego dnia. Chciałem księdzu podziękować, ale formalnie wyrzucił mnie za drzwi.
Że poranna nauka dłużyła mi się bardzo, o tem chyba wspominać nie potrzebuję. Uczniowie nie zdążyli jeszcze wyjść na dziedziniec, gdy ja już stukałem do księdza Germane. Zastałem go przy biurku, szuflady były pootwierane, ksiądz rachował sztuki złota, układając je systematycznie w rulony.
Usłyszawszy, że wchodzę, odwrócił głowę, ale nie przerwał swojego zajęcia, ani nie odezwał się słowem; gdy skończył — pozamykał szuflady i skinął na mnie ręką, uśmiechając się dobrotliwie:
— Wszystko to dla ciebie — odezwał się — obli[ 133 ]czyłem ile ci potrzeba. Tu masz na podróż, tu — dla portjera, tu — na uregulowanie rachunku w kawiarni, tu wreszcie — dziesięć franków dla tego ucznia, od którego je pożyczyłeś... Pieniądze te składałem na opłacenie zastępcy w wojsku dla Cadeta; ale on staje do poboru dopiero za sześć lat, a do tego czasu zdążymy się jeszcze zobaczyć.
Chciałem odpowiedzieć, ale ten despota w sutannie nie dał mi dojść do słowa.
— A teraz, mój chłopcze, pożegnajmy się... Słyszę już dzwonek, kiedy wrócę z lekcyj nie chciałbym cię już zastać tutaj. To więzienne powietrze nie dla ciebie. Zmykaj więc co prędzej do Paryża, pracuj, jak należy, módl się, pal fajkę i staraj się być człowiekiem. — Słyszysz, bądź człowiekiem! Bo widzisz, mój Mały, straszne jeszcze dziecko z ciebie i obawiam się, abyś całe twoje życie nie pozostał tylko dzieckiem.
To rzekłszy, otworzył mi ramiona z niebiańskim jakimś uśmiechem, ale ja padłem mu z płaczem do nóg. Podniósł mnie i ucałował w oba policzki.
Słychać już było drugi dzwonek.
— Masz! spóźnię się do klasy! — zawołał, zbierając pośpiesznie książki i zeszyty. W ostatniej chwili odwrócił się jeszcze do mnie:
— Mam tam, w Paryżu, brata, zacnego księdza, do którego mógłbyś zajść... Ale taki z ciebie warjat, że zapomniałbyś na pewno adresu...
I nie mówiąc nic więcej, zaczął zbiegać ze schodów wielkiemi krokami. Sutanna rozwiewała się za nim, w prawej ręce miął aksamitną czapeczkę, lewą [ 134 ]zaś — przytrzymywał pod pachą stos foljałów i zeszytów... Kochany ksiądz Germane! Przed odejściem rzuciłem jeszcze ostatnie spojrzenie na pokój; po raz ostatni patrzyłem na bibljotekę, na mały stolik, na dogasający ogień, na fotel, w którym się tak serdecznie wypłakałem, na łóżko, gdzie zmorzył mnie taki dobry sen. Rozmyślając nad życiem księdza Germane, w którem odgadywałem tyle hartu, okrytej dobroci, poświęcenia i rezygnacji, rumieniłem się za swoją nikczemność i przysięgałem sobie mieć zawsze tego człowieka w pamięci.
Lecz czas mijał. Musiałem jeszcze spakować rzeczy, popłacić długi, zamówić miejsce w dyliżansie.
W chwili, gdy miałem opuścić pokój, spostrzegłem na kominku kilka starych, sczerniałych fajek. Wziąłem jedną z nich, najstarszą, najbardziej sczerniałą i najkrótszą, wsunąłem ją do kieszeni jak relikwję i wyszedłem.
Nadole drzwi starej sali gimnastycznej stały jeszcze otworem Nie mogłem się powstrzymać, aby przechodząc, nie rzucić do niej okiem; na widok tego, co tam ujrzałem, wstrząsnął mną dreszcz.
Zobaczyłem wielką, mroczną i zimną salę, połyskujący pierścień żelazny i przywiązany do niego mój fioletowy krawat z pętlą u dołu; bujał się on w powiewach wiatru nad wywróconym zydlem.
Drżąc cały pod wrażeniem okropnego widoku, wielkiemi krokami uchodziłem; kolegjum, gdy nagle [ 135 ]otworzyła się loża portjera i usłyszałem, że mnie ktoś woła:
— Panie Eyssette, panie Eyssette!
Byli to — właściciel kawiarni i godny jego kompan, pan Cassagne; mieli wygląd wystraszony, a zarazem zaczepny.
Pan Barbette zabrał głos pierwszy:
— Czy to prawda, że pan wyjeżdża, panie Eyssette?
— Tak, panie Barbette, i to dziś jeszcze — odrzekłem spokojnie.
Pan Barbette, a za nim pan Cassagne podskoczyli obaj, tylko że pan Barbette podskoczył znacznie wyżej, gdyż byłem mu dłużny znacznie więcej pieniędzy.
— Jakto, dziś!
— Tak! właśnie idę zamówić miejsce w dyliżansie.
Byłem przekonany, że w tej chwili rzucą się na mnie obaj.
— A moje pieniądze! — krzyknął pan Barbette.
— A moje! — wrzasnął pan Cassagne.
Nie odpowiedziałem ani słowa, wstąpiłem tylko do pokoju i wyjmując z całą powagą i całemi garściami z kieszeni piękne sztuki złota księdza Germane, zacząłem odliczać na stole to, co im się należało.
Wrażenie było zaiste piorunujące! Obie rozwścieczone twarze wypogodziły się, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Gdy zagarnęli już pieniądze, wstyd im się zrobiło nieufności, którą mi okazali, uradowani też byli wielce, że ich spłaciłem; zaczęli tedy rozpływać się w komplementach, ukłonach, wy[ 136 ]rażali mi swoje współczucie, zapewniali o swojej dozgonnej przyjaźni:
— Więc naprawdę, panie Eyssette, pan nas opuszcza?... Jaka to szkoda! co za strata dla szkoły!
Poczem nastąpiły westchnienia, uściski dłoni, tłumione łzy!...
Wczoraj jeszcze mógłbym się dać otumanić tym pozorom przyjaźni, ale teraz znałem się już doskonale na tych farbowanych lisach.
Tam, w altanie, w ciągu krótkiego kwadransa zdążyłem przejrzeć ludzi do dna — tak mi się przynajmniej wydawało — to też im uprzejmiejsi byli dla mnie ci dwaj pijacy, tem więcej wzbudzali we mnie wstrętu, to też, chcąc z miejsca przeciąć pocieszne wylewy ich czułości, opuściłem szybko szkołę i podążyłem zamówić miejsce w błogosławionym dyliżansie, który miał wieźć mnie precz od tych bestyj.
Wracając ze stacji, musiałem przejść przed kawiarnią, ale nie wstąpiłem do niej — budziła we mnie obrzydzenie; wszakże, wiedziony jakąś niezdrową ciekawością, zajrzałem do wnętrza przez szyby... Roiło się tam od ludzi, tego dnia bowiem miano rozegrać wielką partję bilardową. W kłębach fajczanego dymu płonęły szkarłatne chwasty czapek i połyskiwały szable, porozwieszane na szaragach. „Zacne serca“ były w komplecie — brakowało tylko fechmistrza.
Przez chwilę przyglądałem się tym ordynarnym, czerwonym twarzom, odbitym wielokrotnie w zwierciadłach, żółtawemu absyntowi, musującemu w szklankach, poszczerbionym karafkom z wódkami — i na myśl, że mogłem tak długo wytrzymać w tej kloace, [ 137 ]oblałem się rumieńcem... Ot, tam, koło stołu bilardowego, kręcił się bywało Mały, z koszarową piosenką na ustach lub fajką w rękach, znaczył punkty, stawiał kolejki ponczu, pomiatany, upokarzany, deprawując się coraz bardziej z dniem każdym.
Zjawa ta przeraziła mnie daleko bardziej jeszcze od wizji na sali gimnastycznej, gdy ujrzałem mój mały krawat fioletowy, bujujący się w powietrzu...
Uciekałem co prędzej od niej...
Gdy śpieszyłem dalej do kolegjum, poprzedzany przez człowieka, który miał odnieść na stację mój kufer, spostrzegłem nadchodzącego fechmistrza; miał minę rozradowaną, laseczkę w ręku, kapelusz zawadjacko zsunięty z czoła i przyglądał swoje nadobne wąsy, w butach, wyglansowanych jak lustra. Patrzyłem na niego z podziwem, myśląc w duchu: ...Jaka szkoda, że pod tak piękną postacią kryje się tak szpetna dusza!... On dostrzegł mnie również i podszedł z wyciągniętemi rękami, z miłym, szczerym uśmiechem na twarzy... O, ta altana!...
— Szukałem was właśnie — odezwał się... — Czego to ja się dowiaduję? Wy...
I uciął nagle. Spojrzeniem wbiłem mu w gardło kłamliwe słowa. A w moich oczach, które utopiłem w niego twardo, w same źrenice, nędznik musiał wyczytać wiele, gdyż nagle zbladł, wybełkotał coś, stracił pewność siebie — ale trwało to tylko chwilę; natychmiast przybrał znów zawadjacką postawę, utkwił w moich oczach swoje zimne, jak stał połyskujące, oczy i oddalił się, mrucząc, że jeśli ktokolwiek mu [ 138 ]ma co do zarzucenia — może przyjść i powiedzieć mu to osobiście.
— Ty! Zbóju jeden!
Gdy wróciłem do szkoły, uczniowie byli w klasach. Weszliśmy do mojej izdebki. Posłaniec wziął kufer na plecy i odszedł. Ja zatrzymałem się jeszcze przez chwilę w tym zimnym pokoiku, spoglądając na nagie brudne ściany, na czarny zniszczony stół i poprzez wąskie okienko — na platany dziedzińca, ukazujące swoje śniegiem pokryte korony... Zegnałem się z tem wszystkiem.
W tej chwili doleciał z klasy grzmiący, zniecierpliwiony głos: to gniewał się ksiądz Germane. Głos ten rozgrzał mi serce i wycisnął z oczu parę serdecznych łez.
Potem zeszedłem powoli, rozglądając się uważnie dokoła, jakgdybym chciał unieść w oczach obraz tych miejsc, których już nigdy nie miałem oglądać. I tak przeszedłem długie korytarze, z wysokiemi zakratowanemi oknami, gdzie po raz pierwszy spotkałem „czarne oczy“. Minąłem również gabinet dyrektora, gabinet pana Viot... Tu przystanąłem nagle.
O radości, o uciecho! klucze, grózne klucze wisiały u zamka, a wiatr potrącał niem leciutko... Patrzyłem na nie z nieomal religijną grozą; wtem błysnęła mi myśl zemsty. Zdradziecko, świętokradczą ręką sięgnąłem do kluczy i ukrywając je starannie pod marynarką, zbiegłem czem prędzej ze schodów.
Na końcu dziedzińca znajdowała się bardzo głęboka studnia. Pobiegłem do niej co tchu... O tej [ 139 ]porze nie było nikogo wpobliżu. Wróżka w okularach nie zdążyła jeszcze odsłonić okna. Wszystko sprzyjało zbrodniczemu przedsięwzięciu. Wyciągnąłem tedy z pod ubrania klucze, te nikczemne klucze, które mnie tyle nadręczyły i rzuciłem je, całym rozmachem do studni. Dzyng! dzyng! dzyng! słyszałem jak padały w głąb, jak tłukły się o cembrowinę, wreszcie runęły ciężko do wody, która się nad niemi zawarła. Dokonawszy tego przestępstwa, oddaliłem się z uśmiechem na ustach.
Ostatnią osobę, którą napotkałem, wychodząc ze szkoły, był to pan Viot, ale pan Viot — bez kluczy, nieprzytomny, przerażony, miotający się to tu, to tam. W przejściu rzucił mi strwożone spojrzenie. Biedak chciał się spytać, czy ja ich nie widziałem, ale nie starczyło mu odwagi... W tej chwili właśnie portjer wołał do niego, przechylając się przez poręcz schodów: — „Panie Viot, nigdzie ich znaleźć nie mogę!“ — Dosłyszałem jeszcze, jak zalękniony jegomość westchnął zcicha: — „O, mój Boże!“, i popędził jak szalony na poszukiwanie swoich kluczy.
Byłbym chciał dłużej jeszcze cieszyć się tym widokiem, ale trąbka pocztowa grała na Placu Broni, a wcale nie wsmakby mi to było, gdyby dyliżans odjechał, beze mnie.
A zatem — żegnajcie, stare, zaśniedziałe, z żelaza i kamienia wzniesione mury kolegjum! żegnajcie, złe dzieci! żegnaj, srogi regulaminie! Mały odjeżdża i nie wrócł już! A pan, panie markizie de Boucoyran, możesz być pewny, że fortuna ci sprzyja, bo oto oddalam się, nie wypróbowawszy na tobie owego sła[ 140 ]wetnego cięcia, tak długo obmyślanego w gronie „zacnych serc“ u Barbette’a...
O woźnico, trzaskaj z bicza! graj, trąbko, graj! Dobry, stary dyliżansie, iskry z pod kół krzesz i w galopie twych rumaków wieź Małego, wieź! — Wieź go prędko do rodzinnego miasta, niech uściśnie matkę, a potem steruj na Paryż, aby w porę dotarł do małego pokoiku w dzielnicy Łacińskiej, do pana Eyssette (Jakuba)!
Dziwny to był człowiek ten wuj Baptysta, brat pani Eyssette. Ani zły, ani dobry, wcześnie ożeniony z wielką, jak żandarm, kobietą, chudą i skąpą i wzbudzającą w nim postrach, pozostał na zawsze dzieckiem; miał tylko jeden nałóg: malowania. Od jakich lat czterdziestu żył obstawiony miseczkami, pendzlami, farbami i wciąż kolorował ryciny w starych czasopismach. W domu pełno było dawnych roczników Tygodnika Ilustrowanego, Koła, Biesiady oraz map geograficznych, a wszystkie jaskrawo pokolorowane/ W chwilach niedostatku nawet, gdy ciotka odmawiała mu pieniędzy na kupno starych ilustracyj, zdarzało mu się kolorować książki. Fakt historyczny. Miałem sam kiedyś w ręku gramatykę hiszpańską, którą wuj pomalował od pierwszej do ostatniej strony; przymiotniki — na niebiesko, rzeczowniki na różowo i t. d.
Między takim oto manjakiem i okrutną jego poło[ 141 ]wicą pani Eyssette zmuszona była żyć już od sześciu miesięcy. Biedna kobieta spędzała całe dni w pokoju brata, dokładając wszelkich starań, aby mu być użyteczną. Ocierała pendzelki, zmieniała wodę w miseczkach... Ale najsmutniejsze ze wszystkiego było to, że od czasu naszego bankructwa wuj Baptista żywił najwyższą pogardę dla pana Eyssette i biedna matka musiała wysłuchiwać wciąż w kółko: — „Eysette — to człowiek lekkomyślny, Eyssette--to człowiek lekkomyślny“. — A, stary niedołęgo! Trzeba było widzieć z jakiem mamaszczeniem, z jakiem przekonaniem on to powtarzał, malując swoją gramatykę hiszpańską! Od tego czasu zdarzyło mi się nieraz spotykać takich niby wielce poważnych ludzi, którzy spędzali czas na obmalowywaniu gramatyk hiszpańskich, a innym zarzucali lekkomyślność!
Wszystkich tych szczegółów o wuju Baptyście i o smutnem życiu pani Eyssette dowiedziałem się znacznie później, jednakże od pierwszej chwili po mojem przybyciu zrozumiałem, że matka, wbrew temu co mówi, nie czuje się dobrze w tym domu... Wszedłem w chwili, gdy podawano do stołu. Pani Eyssette aż podskoczyła z radości i jak możecie się domyśleć, wyściskała swojego ukochanego Małego z całych sił. Jednakże biedne matczysko było wciąż jakieś zakłopotane i ledwo śmiało się odezwać tym swoim łagodnym, trochę drżącym głosikiem; oczy trzymała wciąż spuszczone. Żal mi się jej robiło, gdy tak siedziała nieśmiało w swojej czarnej wytartej sukni. Wujostwo przyjęli mnie bardzo chłodno. Ciotka z przestrachem zapytała, czy już jadłem obiad. [ 142 ]Pośpieszyłem ją uspokoić, że już jestem po obiedzie... Odetchęła. A świetny był to obiad: fasola i ryba suszona.
Wuj Baptysta zapytał, czy to są wakacje, skoro nie jestem w szkole. Odpowiedziałem, że porzuciłem akademję i jadę, do Paryża, gdzie Kubuś wynalazł mi dobrą posadę. Zmyśliłem to wszystko, chcąc uspokoić matkę co do mojej przyszłości i przedstawić się wujowi, jako człowiek poważny.
Ciotka zrobiła na to wielkie oczy.
— Danielu, powinieneś co prędzej sprowadzić matkę do Paryża... Biedactwo tak tęskni za dziećmi, a zresztą, rozumiesz przecie, co to za ciężar dla nas, twój wój nie może przecież być dojną krową rodziny.
— A tak — odezwał się wuj Baptysta, połykając potężny kęs ryby — rzeczywiście jestem dojną krową rodziny...
To wyrażenie: dojna krowa zachwyciło go widocznie, bo powtórzył je kilkakrotnie z wielką powagą... Obiad, jak zwykle u starych ludzi, ciągnął się długo. Matka jadła mało, spoglądała na mnie ukradkiem i przemówiła do mnie zaledwie parę słów. Ciotka nie spuszczała jej z oka.
— Spójrz na siostrę — zwróciła się do męża — straciła zupełnie apetyt z radości, że Daniel przyjechał. Wczoraj wzięła dwa kawałki chleba, dziś tylko jeden.
[ 144 ]
Choćbym miał żyć tak długo, jak wuj Babtysta, który w tych czasach musi już być równie wiekowy, jak stary baobab amerykański, nie zapomnę, nigdy pierwszej mojej podróży do Paryża w wagonie trzeciej klasy.
Działo się to pod koniec lutego, było jeszcze bardzo zimno. Za oknem szare niebo, wicher, szron, łyse pagórki, zatopione pastwiska, długie szeregi martwych winnic; w wagonie — pijani majtkowie śpiewają, barczyści chłopi chrapią, otworzywszy usta, na podobieństwo pośnietych ryb; jakieś staruszki z koszami, dzieci, mamki, pchły, — cały inwentarz wehikułu nędzarzy z zaduchem fajek, kiełbasy z czosnkiem i zbutwiałej słomy. Zdaje mi się, jakobym tam był jeszcze.
Usiadłem w jakimś kącie, koło okna, chcąc widzieć choć kawałeczek nieba. Ale o dwie mile od miasta jakiś sanitarjusz wojskowy zajął moje miejsce, pod pozorem, że chce siedzieć naprzeciwko żony, i biedny Mały, nie śmiejąc stawić oporu, skazany został na dwustomilową podróż między obrzydłym grubasem, którego czuć było siemieniem lnianem, [ 145 ]a olbrzymim doboszem z Champenoise, który chrapał mu przez całą drogę na ramieniu.
Podróż trwała dwa dni. Spędziłem je, siedząc wciąż na tem samem miejscu nieruchomo, między dwoma moimi dręczycielami, z wyprostowaną głową i zaciśniętemi zębami. Ponieważ nie miałem ani pieniędzy, ani żadnych zapasów, więc nic nie jadłem przez owe dwie doby. Dwa dni o głodzie — to długo! Miałem wprawdzie jeszcze jedną dwufrankową monetę, ale chowałem ją skrzętnie na wypadek, gdybym, po przybyciu do Paryża, nie znalazł Kubusia na stacji; pomimo głodu wytrzymałem i nie zmieniłem jej. Jak na złość wszyscy wokoło mnie pożywiali się obficie. Pod mojemi nogami stał olbrzymi ciężki kosz, kusiciel, z którego mój sąsiad sanitarjusz wydostawał co chwila przeróżne wędliny, dzieląc się niemi ze swoją damą. Sąsiedztwo tego kosza dokuczało mi bardzo, szczególniej w drugim dniu podróży. A jednak nie głód dał mi się najbardziej we znaki. Wyjechałem z Sarlande bez butów, tylko w cieniutkich kaloszach, których używałem w nocy, w sypialni. Bardzo piękne kalosze, ale w zimie — w trzeciej klasie... Boże, ile ja się namarzłem! W nocy, gdy wszyscy spali, tuliłem pokryjomu całemi godzinami nogi w rękach, aby choć trochę odtajały. Gdyby pani Eyssette mogła to widzieć!
A jednak Mały czuł się szczęśliwy; mimo głodu, który mu kiszki skręcał, i chłodu, który mu łzy z oczu wyciskał, za nic w świecie nie byłby odstąpił tego miejsca, a właściwie — pół miejsca, które zajmował [ 146 ]między doboszem a sanitarjuszem. Bo tam, u końca mąk, czekał go Kubuś i... Paryż!
Drugiego dnia w nocy zostałem nagle zbudzony ze snu. Pociąg stanął, w całym wagonie wszczął się ruch.
Usłyszałem jak sanitarjusz odezwał się do żony:
— Jesteśmy na miejscu.
— Gdzie? — spytałem, przecierając oczy.
— W Paryżu, ma się wiedzieć.
Rzuciłem się do drzwiczek. Ani jednego budynku! — nic, tylko naga równina, kilka latarni gazowych i gdzie niegdzie. — hałdy węgla, a za tem, wdali — wielka czerwona światłość i głuchy łoskot, podobny do ryku morza. Jakiś człowiek przebiegał od drzwiczek do drzwiczek, wołając: — „Paryż! Paryż! bilety, proszę“! — Mimowoli z przestrachu cofnąłem głowę.
Był to Paryż.
O, ty nienasycone miasto! jak słusznie obawiał się ciebie Mały!
W pięć minut potem zajechaliśmy na dworzec. Kubuś oczekiwał mnie już od godziny. Dostrzegam go, stoi taki wysoki, trochę przygarbiony i długiemi, jak śmigi, rękami kiwa na mnie z poza barjery. Jednym susem znalazłem się przy nim.
— Kubusiu! bracie!
— Drogi mój dzieciaku!
Kubuś szepcze: — „Chodźmy, po kufer poślę jutro“ — i wziąwszy się pod rękę, lekko, jak lekkiemi były nasze sakiewki, puściliśmy się w drogę do dzielnicy łacińskiej.
Nieraz potem starałem się przypomnieć sobie [ 147 ]wrażenie, jakie owej nocy zrobił na mnie Paryż, ale rzeczy, tak, jak i ludzie, przybierają na pierwszy rzut oka zupełnie odrębny wygląd, którego później nie możemy się w nich już doszukać. Nigdy nie udało mi się odtworzyć w wyobraźni Paryża takiego, jakim go ujrzałem po raz pierwszy. Było to coś jakby mglista wizja miasta, po którem chodziłem niegdyś w dzieciństwie, i w którem nie byłem już nigdy potem.
Przypominam sobie jakiś drewniany most na czarnej rzece, potem, wielki pusty bulwar, a na końcu tego bulwaru — wielki park. Zatrzymaliśmy się przy nim na chwilę. Przez okratowanie widać było niewyraźnie szałasy, kwietniki, stawy, drzewa, srebrzyste od szronu.
— To ogród botaniczny — objaśnił Kubuś.
— Mnóstwo tam białych niedźwiedzi, lwów, wężów boa hipopotamów...
Rzeczywiście swąd zwierza aż do nas dochodził, a chwilami rozlegało się w ciemnościach to przenikliwe, to ponure wycie.
Tuląc się do brata, wpatrywałem się obu oczami w ogród Paryż, do którego przybywałem nocą, zlewał mi się z tym parkiem w jedno poczucie grozy. Zdawało mi się, że wstąpiłem do wielkiej, czarnej jaskini, pełnej dzikich zwierząt, które rzucą się natychmiast na mnie. Na szczęście nie byłem sam: miałem Kubusia na obronę... O Kubusiu, Kubusiu, czemuż niezawsze miałem cię przy sobie!
Szliśmy jeszcze długo, długo, czarnemi ulicami, ciągnącemi się w nieskończoność; wreszcie Kubuś zatrzymał się na małym placyku, na którym stał kościół.
[ 148 ] — Jesteśmy na Salnt-Germain-des-Prés — powiedział — nasz pokój jest tam, na górze.
— Jakto Kubusiu, w dzwonnicy?
— W samym środku, to bardzo wygodnie, wiadomo zawsze, która godzina.
Kubuś żartował sobie ze mnie; w rzeczywistości zajmował w kamienicy, tuż przy kościele małą facjatkę na piatem czy też szóstem piętrze, a okno wychodziło na dzwonnicę st. Germain i znajdowało się na wysokości zegara.
Wchodząc, wydałem okrzyk radości: — „O, co za szczęście“! — i pobiegłem wprost do kominka rozgrzać nogi, nie bacząc, że narażałem w ten sposób na szwank moje piękne kalosze. Wówczas dopiero Kubuś zauważył dziwny strój moich nóg. Rozśmieszyło go to.
— Mój drogi — powiedział mi — mnóstwo wielkich ludzi przybyło do Paryża w drewnianych trepkach — i chełpią się tem. Ty będziesz mógł powiedzieć, że przybyłeś tu w kaloszach, to znacznie oryginalniej. Tymczasem wdziej te pantofle — i zabierajmy się do pasztetu.
Mówiąc to, Kubuś przysunął do ognia mały pięknie nakryty stolik, który czekał w kącie.
Boże, jak nam tam było dobrze, owej nocy w pokoju Kubusia! Jakie wesołe, jasne blaski rzucał kominek na biały obrus! A to stare wino! zaprawdę, fiołkami pachniało! A pasztet! jak apetycznie złociła [ 149 ]się jego skórka! Ach, niema już teraz takich pasztetów! i nigdy już takiego wina pić ci się nie zdarzy, mój biedny Danielu!
Kubuś, siedząc po drugiej stronie stołu, naprzeciwko mnie, dolewał mi wina. Za każdym razem, gdy podniosłem oczy, widziałem jego tkliwe, macierzyńskie spojrzenie, spoczywające na mnie z łagodnym uśmiechem. Ja z nadmiaru radości, byłem jak nieprzytomny, mówiłem i mówiłem bez końca.
— Jedzże — mówił Kubuś, napełniając mi talerz, ale ja nie mogłem jeść — tylko wciąż opowiadałem. Tedy, chcąc mnie zmusić do milczenia, rozgadał się zkolei on; opowiadał mi szeroko, jednym tchem, co robił od roku, od kiedyśmy się rozstali.
— Kiedy wyjechałeś — a mówiąc o rzeczach najsmutniejszych, zachowywał wciąż swój anielski, zrezygnowany uśmiech — gdy wyjechałeś, w domu zrobiło się jeszcze posępniej. Ojciec zupełnie zaprzestał pracować; spędzał całe dni w sklepie, klnąc rewolucjonistów i nazywając mnie bezustannie osłem, co wcale nie przyczyniało się do poprawienia naszych interesów. Codzień napływały protesty wekslowe, co drugi dzień — zjawiali się komornicy! każdy dzwonek przyprawiał nas o bicie serca! Ach, w dobrą dla siebie godzinę wyjechałeś.
Po miesiącu takiego okropnego życia ojciec wyjechał do Bretanji z ramienia towarzystwa wyrobu i sprzedaży win, matka — do wuja Baptysty. Wyprawiłem ich oboje. Możesz sobie wyobrazić, ile przytem łez wylałem... Po ich odjeździe wszystkie nasze ubogie ruchomości zostały sprzedane, tak, mój drogi, [ 150 ]sprzedane z młotka, w moich oczach, na ulicy, przed naszą bramą; ach, wierzaj mi, ciężko to patrzeć, gdy tak dom rodzinny rozpada się potrochu. Człowiek sam sobie nie zdaje sprawy do jakiego stopnia te wszystkie martwa rzeczy, które posiada, stanowią cząstkę jego samego. Wiesz, kiedy zabierano tę bieliźniarkę, pamiętasz, tę z różowemi amorkami, grającemi na skrzypeczkach, miałem ochotę pobiec za nabywcą i krzyczeć głośno: — „Chwytajcie go!“ — Ty to rozumiesz, prawda?
Z całego umeblowania pozostawiłem sobie tylko materac, krzesło i szczotkę. Ta szczotka przydała mi się bardzo, jak się przekonasz z dalszego ciągu. Umieściłem te skarby w jednym kącie naszego mieszkania przy ulicy Lanterne, komorne bowiem było zapłacone za dwa miesiące zgóry i tak pozostałem sam w tych ogołoconych, dużych i zimnych pokojach bez firanek nawet. O mój drogi, co za pustka! co za smutek! Za każdym razem, gdy wieczorem powracałem do domu, ogarniał mnie znowu żal i zdumienie, że jestem taki samotny wśród czterech ścian. Chodziłem z pokoju do pokoju, trzaskając mocno drzwiami, żeby usłyszeć jakikolwiek dźwięk. Czasami zdawało mi się, że wołają na mnie ze sklepu, odpowiadałem: — „Idę, idę!“ — Gdy wchodziłem do pokoju matki, zdawało mi się, że ją tam zastanę, siedzącą smutnie nad robótką w fotelu, koło okna...
Nadomiar złego, pojawiły się znowu karaluchy. To wstrętne robactwo, które z trudnością udało nam się zwalczyć po przybyciu do Lionu, dowiedziało się zapewne, żeście wyjechali i przypuściło nowy szturm, [ 151 ]daleko straszniejszy, niż poprzedni. Z początku próbowałem się bronić. Spędzałem całe wieczory w kuchni: ze świecą w jednem ręku, ze szczotką — w drugiem, walcząc, jak lew, i wylewając przytem naturalnie potoki łez. Na nieszczęścia byłem sam jeden i choć wytężałem wszystkie siły, nie było to już to samo, co za czasów Anny. Zresztą, i karaluchy przybywały też w znacznie liczniejszych zastępach. Jestem przekonany, że do oblężenia stanęły wszystkie, ile ich tylko było w Lionie, a Bóg wie, że ich tam nie brak, w tem wielkiem wilgotnem mieścisku. Aż czarno było od nich w kuchni — musiałem z niej rejterować. Czasami przyglądałem im się tylko z trwogą przez dziurkę od klucza. Były ich tam miljardy!... Myślisz może, że to przeklęte robactwo zadowolniło się kuchnią? No, to nie znasz wcale tych mieszkańców północy! Rozłazi się to wszędzie! Z kuchni, mimo drzwi i zasów, dostały się do jadalni, w której urządziłem sobie posłanie. Przeniosłem się do sklepu, potem — do salonu.
Śmiejesz się, doskonale! chciałbym cię widzieć na mojem miejscu! Wypierając mnie tak z pokoju do pokoju, karaluchy zapędziły mnie wreszcie do naszego dawnego pokoiku na końcu korytarza. Tam pozostawiły mnie w spokoju przez dwa czy trzy dni, aż nagle obudziwszy się pewnego ranka, ujrzałam, jak setka tych piechurów wspinała się po szczotce, gdy tymczasem drugi oddział zmierzał w porządku wprost do mojego łóżka; pozbawiony ostatniego oręża, oblegany w ostatniej mojej reducie byłem zmuszony ustąpić. Porzuciłem na pastwę losu materac, krzesło i szczotkę i wy[ 152 ]niosłem się z tej okropnej kamienicy przy ulicy Lanterne, by więcej do niej nie wrócić!
Spędziłem jeszcze kilka miesięcy w Lionie, miemiesięcy długich, ponurych i łzawych. W biurze nie nazywano mnie inaczej jak: Magdalena — pokutująca.
Nie bywałem nigdzie, nie miałem ani jednego przyjaciela. Jedyną moją rozrywką były twoje listy... O, mój Danku, jak ślicznie ty umiesz każdą rzecz wypowiedzieć! Jestem pewien, że gdybyś chciał, mógłbyś pisywać do gazet. Nie to, co ja. Wyobraź sobie, że pisząc wciąż pod dyktando, doszedłem do tego, że jestem mniej więcej taki mądry, jak naprzykład — maszyna do szycia. Nie potrafię nic sam z siebie wymyśleć. Ojciec miał słuszność, powtarzając mi ciągle: — „Osioł z ciebie, Kuba!“ — Ale ostatecznie czy to tak bardzo źle być osłem? Osły — to dzielne stworzenia, cierpliwe, mocne, pracowite i wytrzymałe... Ale powróćmy do naszego opowiadania.
W twoich listach pisałeś mi wciąż o odbudowaniu ogniska rodzinnego i dzięki twojej elokwencji, zapaliłem się do tej wielkiej idei. Na nieszczęście, to, co zarabiałem w Lionie, zaledwie starczyło mi na życie. Wtedy to przyszło mi na myśl pożeglować do Paryża. Zdawało mi się, że tam łatwiej mi będzie przyjść z pomocą rodzinie i że znajdę wszystko, co potrzeba do owej sławetnej odbudowy. Podróż moja tedy została postanowiona. Teraz trzeba było jeszcze pomyśleć o zabezpieczeniu się na wszelki wypadek; nie chcałem spaść do Paryża, jak nieopierzone pisklę. Dobre to dla ciebie, Danku, ładni chłopcy mają pewne przywileje, ale ja — taki wielki mazgaj!
[ 153 ] Udałem się więc do naszego przyjaciela, proboszcza z St. Nizier, prosząc go o kilka listów polecających. Ma on duże stosunki na Przedmieściu St. Germain[10]. Dał mi dwa listy: jeden — do pewnego hrabiego, drugi — do księcia. Jak widzisz, doskonale umiem sobie radzić. Stamtąd poszedłem do krawca; widocznie mój wygląd wzbudził w nim zaufanie, bo zgodził się zrobić mi na kredyt piękny, czarny tużurek z przyległościami, t. j. kamizelką, ineksprymablami i t. d. Włożyłem listy polecające do tużurka, tużurek — do teki... i jazda do Paryża z trzema luidorami w sakiewce: trzydzieści pięć franków — na koszty podróży, dwadzieścia pięć — na przeczekanie, dopóki mi się coś nie trafi.
Nazajutrz po przyjeździe, od siódmej rano, byłem już na mieście, w tużurku i słomkowych rękawiczkach. Muszę ci pewiedzieć, Danku, abyś wiedział na przyszłość, że postępując w ten sposób, narażałem się tylko na śmieszność. O siódmej rano w Paryżu wszystkie tużurki leżą, a przynajmniej wypada im jeszcze leżeć w łóżku. Ja o tem nie wiedziałem i rad byłem paradować wyświeżony na ulicach miasta, postukując obcasami moich nowych eleganckich lakierków. Sądziłem również, że wychodząc tak rano z domu, tem łatwiej spotkam panią Fortunę. Znowu omyłka: Fortuna w Paryżu wstaje późno.
Podążam tedy na Przedmieście St. Germain z mojemi listami polecającemi w kieszeni.
Udałem się najpierw do hrabiego, na ulicę Lille, potem do księcia, na ulicę St. Guillaume. W obu do[ 154 ]mach zastałem służbą szorującą podwórze i czyszczącą dzwonki u drzwi. Gdy powiedziałem tym pachołkom, że przychodzę od proboszcza z St. Nizier i że chcę się widzieć z ich panem, śmieli mi się w nos i wylewali mi całe wiadra wody pod nogi... Cóż chcesz, sam sobie byłem winien potrosze. O takiej porze ludzie przyjmują tylko pedikiurzystów. Zapamiętałem to sobie raz na zawsze.
Znając cię, ręczę, że na mojem miejscu nie odważyłbyś się za nic w świecie powrócić tam po raz drugi i narażać się na drwiące spojrzenia sługusów, a ja, widzisz, wróciłem śmiało tego samego dnia po południu i tak, jak zrana, prosiłem lokajów o zaanonsowanie mnie z nadmienieniem, że przychodzę od księdza proboszcza z St. Nizier. I zostałem za swoją śmiałość wynagrodzony. Obaj panowie przyjmowali tego dnia i sprowadzono mnie do nich natychmiast. Napotkałem dwóch ludzi i dwa zgoła różne sposoby obejścia. Hrabia z ulicy Lille przyjął mnie bardzo zimno. Jego długa, poważna, nieledwie namaszczona twarz onieśmielała mnie, nie wiedziałem, jak się mam odezwać. Z trudem wyksztusiłem parę słów. On też prawie nic nie mówił. Przeczytał list proboszcza z St. Nizier, włożył go do kieszeni, poprosił, żebym mu zostawił adres i pożegnał mnie lodowatem skinieniem głowy, mówiąc: — „Zajmę się panem; zgłaszać się sam pan nie potrzebuje; gdy coś znajdę — dam znać“.
Djabeł — nie człowiek! Wyszedłem od niego zmrożony do szpiku kości. Na szczęście przyjęcie, jakiego doznałem na ulicy St. Guillaume, było takie, że mogło napełnić otuchą każdego. Książę był słodziutki, weso[ 155 ]lutki, niesłychanie uprzejmy, On tak ceni proboszcza z St. Nizier. Kogokolwiek ksiądz poleci — ten może być pewien jak najlepszego przyjęcia w jego książęcym domu! Co za dobry, zacny człowiek z tego księcia! Zaprzyjaźniliśmy się odrazu! Poczęstował mnie tabaką, pociągnął za ucho i pożegnał poufałem uszczyp nięciem twarzy ze słowami:
— Pańską sprawę biorę na siebie. Wkrótce napewno znajdę coś odpowiedniego. A tymczasem proszę, niech pan zachodzi do mnie, ilekroć przyjdzie panu ochota.
Wyszedłem, zachwycony.
Przez delikatność przeczekałem dwa dni. Dopiero na trzeci podążyłem do pałacu. Wielki drągal w błękitnej, liberji, wyszamerowanej złotem, spytał mnie o nazwisko. Odpowiedziałem z pewnością siebie:
— Proszę powiedzieć, że przychodzę od proboszcza z St. Nizier.
Lokaj wrócił po chwili.
— Książę pan jest bard;o zajęty. Prosi, żeby mu pan wybaczył, ale w tej chwili przyjąć pana nie może. Niech pan raczy zajść innego dnia.
Wybaczyłem naturalnie z duszy, serca, temu kochanemu księciu.
Nazajutrz zaszedłem znowu o tej samej porze. I znowu znalazłem u podjazdu wielkiego drągala, który sterczał tam, jak złoto-błękitna papuga. Jak tylko zobaczył mnie zdaleka, rzekł poważnie:
— Księcia pana niema w domu.
— Ach, tak? — odpowiedziałem — to przyjdę kiedy indziej. Proszę mu powiedzieć, że był ten pan od księdza proboszcza z St. Nizser.
[ 156 ] Nazajutrz powróciłem znowu i chodziłem tak wiele dni zrzędu, ale zawsze równie bezskutecznie. Raz książę był w kąpieli, innym razem — w kościele, kiedy indziej — grał w palcaty, to znów miał gości. Miał gości! Też powiedzienie! Jakże to? A ja nie należałem do jego gości!
Wkońcu zacząłem sam sobie wydawać się taki śmieszny z mojem wiecznem: „Od proboszcza z St. Nizier“, że już nie śmiałem mówić od kogo przychodzę. Ale wielka błękitna papuga nie darowała mi tego ani razu i wołała za mną z niezachwianą powagą:
— Pan pewnie jest tym panem od proboszcza z St. Nizier.
Wzbudzało to ogólną wesołość wśród innych takich samych papug, wałęsających się po dziedzińcu. Gałgany, gdybym tak mógł był zdzielić ich porządnie kijem, ale nie w imieniu księdza proboszcza, tylko od siebie!
Bawiłem już w Paryżu od jakich dni dziesięciu; pewnego wieczora, gdy z nosem na kwintę powracałem z jednej z moich bezowocnych wędrówek na ulicę St. Guillaume — przysiągłem sobie bowiem dopóty tam chodzić, dopóki mnie nie wyrzucą za drzwi — zastałem list u portjera. Zgadnij od kogo?... list od hrabiego, mój drogi, od hrabiego, który donosił mi, że mam bezzwłocznie stawić się u jego przyjaciela, markiza d’Hacquewille. Poszukiwał sekretarza... Pomyśl, co za radość, ale też jaka nauczka! Ten zimny, suchy człowiek, na którego nie liczyłem wcale, on to właśnie zajął się moim losem, gdy tymczasem [ 157 ]tamten, taki uprzejmy, kazał mi od tygodnia wystawać u swojego podjazdu, narażając na drwiny złoto-błękitnych papug nietylko mnie ale i księdza proboszcza... Takie jest życie, mój drogi, a w Paryżu człowiek poznaje je prędko.
Bez straty czasu pobiegłem do markiza d’Hactquewille. Był to staruszek suchy, ruchliwy, istny kłębek nerwów, a przytem rześki i wesoły, jak pszczoła. Zobaczysz dalej co to za piękny człowiek. Głowa arystokratyczna, delikatna, twarz blada, włosy na jeża i tylko jedno oko. Drugie zamarło niegdyś, bardzo dawno temu na ostrzu szpady. Ale to, które pozostało, jaśnieje takim blaskiem, jest tak żywe, badawcze że nie można powiedzieć, aby markiz miał tylko jedno oko: on ich ma dwoje w tem jednem.
Znalazłszy się w obliczu tego niezwykłego staruszka, zacząłem mu prawić jakieś banalne, zastosowane do okoliczności, komplementy, ale on osadził mnie na miejscu:
— Tylko bez frazesów, ja tego nie lubię. Przejdźmy odrazu do rzeczy. Postanowiłem napisać pamiętnik. Ale na nieszczęście wziąłem się do tego trochę za późno i nie mam czasu do stracenia. Jestem już bardzo stary. Obliczyłem, że choćbym pracował bez wytchnienia, trzeba mi jeszcze trzech lat do ukończenia mego dzieła. Mam lat siedemdziesiąt, nogi mi odmawiają posłuszeństwa, ale głowa się dobrze jeszcze trzyma. Mogę zatem wytrwać trzy lata i doprowadzić pamiętnik do końca. Ale też nie pozostało mi ani jednej minuty nadto; tego właśnie nie pojął mój sekretarz. — Ten bałwan — chłopiec bardzo [ 158 ]inteligentny, zrestą dalibóg, którym bytem zachwycony — wbił sobie w głowę, że jest zakochany i że musi się żenić. Jak dotąd — nic złego. Dziś rano jednak ten błazen przychodzi prosić mnie o dwa dni urlopu na wesele. Co? Dobrze mu mówić, dwa dni urlopu! — Ani minuty!
— Ależ, panie markizie!
— Niema żadnego ale... Jeśli pan chce zwolnić się na dwa dni — zwalniam pana zupełnie.
— Proszę zatem o zwolnienie, panie markizie.
— Szczęśliwej drogi!
— I gałgan poszedł sobie... Liczę na pana, że go pan zastąpi. Warunki są następujące: sekretarz przychodzi do mnie o ósmej rano; przynosi ze sobą śniadanie. Dyktuję do godziny dwunasej. O dwunastej sekretarz sam je śniadanie; ja o tej porze nie jadam nigdy. Po śniadaniu sekretarza, które musi trwać bardzo krótko, zasiadamy znów do roboty. Gdy wychodzę, sekretarz mi towarzyszy; musi mieć ze sobą papier i ołówek. Ja wciąż dyktuję — w powozie, na przechadzce, na wizytach, wszędzie. Wieczorem sekretarz je obiad ze mną. Po obiedzie odczytujemy to, co dyktowałem w ciągu dnia. Kładę się spać o ósmej i wówczas sekretarz jest wolny aż do następnego dnia. Daję sto franków miesięcznie i obiad. Nie są to skarby Golkondy, ale za trzy lata pamiętnik będzie skończony, a wtedy dam prezent, prezent królewski, słowo d’Hacqneville’a. Żądam tylko, aby sekretarz był punktualny, nie żenił się i pisał biegle pod dyktando. Czy pan umie pisać pod dyktando?
[ 159 ] — O, doskonale, panie markizie — odpowiedziałem z trudem wstrzymując się od śmiechu.
Bo czyż nie komiczne jest to zawzięcie się losu na mnie, że mam całe życie pisywać po dyktando?...
— Więc siadajże pan tutaj — ciągnął markiz. — Tu jest pióro i atrament. Odrazu zabierzemy się do pracy. Zatrzymałem się na rozdziale XXIV. Moje zatargi z panem de Villèle. Niech pan pisze...
I zaczyna mi dyktować skacząc po całym pokoju cieniutkim, jak piewik, głosikiem.
W taki to sposób, Danku, dostałem się do tego oryginała, który w głębi jest bardzo dobrym człowiekiem. Jak dotąd, jesteśmy zupełnie zadowoleni z siebie. Wczoraj wieczorem markiz, dowiedziawszy się, że masz przyjechać, chciał koniecznie, abym wziął tę butelkę starego wina dla ciebie; codzień do obiadu podają nam taką butelkę, możesz z tego nabrać wyobrażenia, jaki mam tam stół. Rano naturalnie przynoszę, śniadanie ze sobą. Uśmiałbyś się, gdybyś widział, jak jem tę okroszynę włoskiego sera na talerzu ze starej porcelany i obrusie z herbemi. Markiz wymaga ode mnie tych śniadań nie przez skąpstwo bynajmniej, a tylko dlatego, aby stary kucharz Pilois nie trudził się przyrządzaniem jedzenia dla mnie samego.
— Nie mogę powiedzieć, aby tryb życia, który prowadzę, był mi przykry. Pamiętniki markiza są bardzo pouczające. Dowiaduję się o panu Decrazes i o panu de Villèle[11] różnych szczegółów, któremi [ 160 ]się niezawodnie kiedyś przydadzą. O ósmej wieczorem jestem wolny. Idę do czytelni na gazety lub do naszego przyjaciela Pierrotte... Czy przypominasz sobie Pierotte’a, pamiętasz? Pierrotte z Sewennów, mleczny brat mamy. Dziś Pierrotte nie jest już poprostu Pierrotte’em, to pan Pierrotte w całej okazałości. Ma ładny skład porcelany w pasażu Saumon, Był bardzo przywiązany do pani Eyssette, więc też dom jego stoi przede mną otworem. Łatwiej schodziły mi w ten sposób wieczory zimowe. Ale teraz, gdy mam ciebie, już się o nic nie troszczę... Ani ty, braciszku, prawda? O, Danku, Danku, jak ja się cieszę, jak nam będzie dobrze razem.
Kubuś skończył swoją Odysseę, teraz kolej na mnie. Ogień, dogasający na kominku, daremnie miga na nas: — „Idźcie już spać, dzieci!“ — Świece daremnie nawołują: — A do łóżek! wypaliłyśmy się na ogarki“.
— Nikt was nie słucha — odpowiada Kubuś i trwamy tak dalej.
Rozumiecie przecież, że to, co opowiadam Kubusiowi, jest dla niego wysoce zajmujące. To życie Małego w kolegjum w Sarlande, smutne życie, jak sobie zapewne czytelnik przypomina. Dzieci, brzydkie i okrutne, prześladowania, nienawiść, upokorzenia; wiecznie zagniewane klucze pana Viot; mała izdebka na poddaszu, w której dusiłem się, jak ptak w klatce; zdrady, przepłakane noce, a także — bo [ 161 ]Kubuś jest taki dobry, że można mu powiedzieć wszystko — hulanki u Barbette’a absynt, w towarzystwie podoficerów, długi, upadek moralny, jednem słowem wszystko aż do samobójstwa i — straszna przepowiednia księdza Germane: — „Ty całe życie będziesz dzieckiem“.
Z łokciami na stole, z głową, wspartą na rękach Kubuś wysłuchuje mojej spowiedzi do końca, nie przerywając ani razu... Widzę, jak chwilami wstrząsa się i mówi półgłosem: — „Biedny malec, biedny malec!“
Gdy skończyłem, wstaje, bierze mnie za ręce i mówi łagodnie, wzruszonym głosem:
— Ksiądz Germane miał słuszność; widzisz, Danku, ty jesteś małe dziecko, nie umiesz pokierować sobą w życiu i dobrze, że schroniłeś się do mnie. Od dziś dnia jesteś nietylko moim bratem, ale i moim synem, a ponieważ matka daleko, więc ja ci ją zastąpią. Czy chcesz, Danku, powiedz? Czy chcesz abym był twoją „matką“? Nie będę ci się naprzykszał zanadto, zobaczysz. Czego chcę jedynie, to tego, abyś mi pozwolił iść razem ze sobą i trzymać cię za rękę. Wówczas będziesz mógł być spokojny i będziesz mógł patrzeć życiu w oczy, jak człowiek dojrzały; nie pożre cię ono.
Zamiast odpowiedzi, rzucam mu się na szyję.
— O Kubusiu — matko, jakiś ty dobry! — I zaczy namrzewnie płakać, nie mogę się uspokoić, zupełnie jak dawny Kubuś z Lionu. Kubuś teraźniejszy nie płacze bowiem nigdy: źródło wyschło, jak się wyraża. Cokolwiek go spotka, on już nigdy płakał, nie będzie.
[ 162 ] W tej chwili bije godzina siódma. Szyby różowieją. Blade drżące smugi światła przenikają do pokoju.
— Ot i poranek — mówi Kubuś — czas się położyć. Kładź się prędko... bardzo ci się pewnie spać chce.
— A ty, Kubusiu?
— O ja nie jestem rozbity dwudniową jazdą... Po za tem, zanim pójdę do markiza, muszę odnieść parę książek do czytelni, nie mam ani chwili czasu... wiesz, że d’Haequeville nie żartuje... Wrócę dziś o ósmej. A ty jak wypoczniesz, przejdź się trochę po mieście, ale pamiętaj...
I „matka“ zaczyna mi dawać całe mnóstwo przestróg, bardzo ważnych dla takiego nowicjusza, jak ja; na nieszczęście, w czasie kiedy on mówił, ja rozciągnąłem się na łóżku i choć jeszcze nie spałem, myśli plątały mi się jednak trochę. Znużenie, pasztet, łzy... Już zasypiam. Jak przez mgłę słyszę, że ktoś mówi mi o restauracji wpobliżu, o pieniądzach w kamizelce, o mostach i bulwarach, którędy trzeba przechodzić, o policjantach, do których należy się zwracać po wskazówki i o dzwonnicy St. Germain de Près, jako wytycznej. W półśnie najsilniej wraża mi się w pamięć owa dzwonnica St. Germain. Widzę jedną, dwie, trzy, dziesięć dzwonnic, ustawionych dokoła mojego łóżka, niby słupy przydrożne. Między temi dzwonnicami ktoś krąży po pokoju, dokłada ognia, zasłania okna, potem zbliża się do mnie i nasuwa mi płaszcz na nogi; całuje mnie w czoło i odchodzi powoli — słyszę jak drzwi skrzypią.
Spałem od kilku godzin i byłbym chyba spał do powrotu Kubusia, gdyby mnie znienacka nie zbudził dźwięk dzwonu. Był to dzwon Sarlande, ten okropny [ 163 ]żelazny dzwon, który tak samo jak dawniej dzwonił: „Dziń, dziń! zbudźcie się! dziń dziń! wstawajcie!“ Jednym susem znalazłem się na środku pokoju i już otwierałem usta, by krzyknąć: — „Dalej, panowie, wstawać!“. Gdy spostrzegłem, że jestem u Kubusia, wybuchnąłem śmiechem i zacząłem tańczyć po pokoju. To, co wziąłem za dzwon z Sarlande, był to dzwon sąsiedniego warsztatu, o dźwięku równie suchym i bezlitosnym jak tamten, tylko że tamten bodaj miał ton jeszcze zjadliwszy, bardziej nieugięty. Na szczęście był o dwieście mil ode mnie; mógł sobie dzwonić, jak najgłośniej — nie usłyszę go już.
Podszedłem do okna i otworzyłem je. Byłem prawie pewien, że tam, wdole, zobaczę znów dziedziniec o wielkich, smutnych drzewach i przemykającego się pod murem jegomościa z kluczami...
W chwili, gdy otwierałem okno zegary zewsząd poczęły bić dwunastą. Przysadzista wieża St. Germain wybiła pierwsza dwanaście uderzeń na Anioł Pański, tuż prawie nad mojem uchem. Przez otwarte okno głośne, ciężkie tony spadały trójkami, wpadając, pękały, niby dźwięczne bańki i napełniały muzyką cały pokój. Na Angelus i z St. Germain ozwały się wraz inne zegary na różne tony... W dole grzmiał niewidzialny Paryż. Postałem tak chwilę przy oknie, przyglądając się połyskującym w słońcu kopułom, wieżycom, dachom, potem nagle, gdy tak wsłuchiwałem się w szum miasta, który się ku mnie wznosił, wzięła mnie nieprzeparta ochota zanurzenia się, utonięcia w tym rozgwarze, w tym tłumie, w tem życiu i jago namiętnościach. Powiedziałem sobie: — „Idźmy zobaczyć Paryż!“
Dnia tego niejeden paryżanin opowiadał zapewnie, powróciwszy wieczorem do domu na kolację: — „Widziałem dziś na ulicy bardzo dziwnego jegomościa“. — To pewna, że swoją osobą Mały musiał wywoływać komiczne wrażenie: włosy za długie, ineksprymable za krótkie, na nogach kalosze, a do tego, chód, pełen powagi, jak zazwyczaj u ludzi zbyt małego wzrostu.
Był to jeden z tych dni, jakie zdarzają się pod koniec zimy, ciepły i słoneczny. W Paryżu dni takie bardziej tchną wiosną od samej wiosny. Na ulicach było pełno ludzi. Trochę oszołomiony ruchem, przesuwałem się nieśmiało wzdłuż domów. Gdy mnie potrącano, mówiłem zawstydzony: — „Przepraszam!“ — i czerwieniłem się po uszy. Za nic na świecie nie odważyłbym się zatrzymać przed wystawą ani zapytać o drogę. Szedłem jedną ulicą, potem drugą, wciąż prosto przed siebie. Ludzie przyglądali mi się, co onieśmielało mnie jeszcze bardziej. Niejeden odwracał się za mną, w oczach innych dostrzegałem uśmiechy; raz dosłyszałem, jak jakaś kobieta odezwała się do drugiej: — „Popatrzno na tego tam“. — Omal, że się nie zachwiałem... Najwięcej jednak ze wszystkiego krępowały mnie badawcze spojrzenia stójkowych. Na [ 176 ]każdym rogu te szatańskie, nieme oczy wpatrywały się we mnie z ciekawością, a gdy je już wyminąłem, czułem, że śledzą mnie jeszcze zdaleka, piekąc w plecy. Prawdą powiedziawszy, to byłem nawet trochą tem zaniepokojony.
Szedłem tak już z godziną, aż wydostałem się na drugi bulwar, wysadzony wiotkiemi drzewami. Panował tam taki hałas, było tylu ludzi, tyle powozów, że zatrzymałem sią, nieco strwożony.
... Jak tu się stąd wydostać? jak wrócić do domu? — myślałem. Jeśli się zaczną pytać o dzwonnicą St. Germain-de Près, to mnie wyśmieją. Wezmą mnie za zbłąkany dzwon, powracający z Rzymu w Niedzielę Wielkanocną[12].
Chcąc sobie dać czas do namysłu, przystanąłem przed afiszami teatralnemi z miną człowieka, całkowicie pochłoniętego wyborem ponętnego widowiska na wieczór. Na nieszczęście, afisze, bardzo zajmujące, zresztą, nie zawierały żadnych wskazówek co do dzwonnicy w St. Germain i zachodziła obawa, że tkwić tak będę przed niemi, aż do trąbu Sądu Ostatecznego, gdy nagle „matka“ wyrosła tuż obok mnie. Kubuś był równie zdziwiony, jak ja.
— A to ty, Danku, i cóż ty tu robisz, na miły Bóg?!
Odrzekłem niedbale:
[ 177 ] — Spaceruję sobie, jak widzisz.
Poczciwy Kubuś spojrzał na mnie z podziwem:
— Istny już z niego paryżanin, doprawdy!
Mówiąc między nami, byłem bardzo rad, że on się tu znalazł, i uczepiłem się jego ramienia z taką samą dziecinną radością, jak tam, w Lionie, kiedy to pan Eyssette przyszedł do nas na statek.
— Jak to dobrze, że cię spotkałem. Mój markiz ochrypł i zaniemówił, a że na szczęście nie można dyktować gestami, więc zwolnił mnie do jutra. Skorzystamy z tego i pójdziemy na długą przechadzkę.
Puszczamy się w drogę. Chodzimy sobie po wielkim Paryżu, przytuleni jeden do drugiego i szczęśliwi, że możemy znów być razem.
Teraz, gdy mam przy sobie brata, ulica nie budzi już we mnie lęku. Kroczę z podniesioną głową i wielką pewnością siebie, jakbym był co najmniej trębaczem w pułku żuawów; biada temu, ktoby się odważył śmiać ze mnie. Wszakże niepokoi mnie trochę wzrok Kubusia, który spogląda na mnie raz po raz z ubolewaniem. Ale nie śmiem go zapytać o przyczynę.
— Wiesz, te twoje kalosze są bardzo ładne — odzywa się wreszcie.
— Czyż nie, Kubusiu?
— Tak, w istocie, bardzo ładne! — i z uśmiechem dodaje: — Ale, mimo to, jak tylko będę bogaty, kupię ci do nich parę ładnych trzewików.
Poczciwy, drogi Kubuś! powiedział to bez żadnej złej myśli, ale dla mnie było i tego dość. Skonfundowałem się i znowu wróciło mi całe moje onie[ 178 ]śmielenie. Czuję, jak śmiesznie muszę wyglądać w moich kaloszach, na tym bulwarze, zalanym, słońcem i nie bacząc na wszelkie komplementy Kubusia pod adresem mojego obuwia, napieram się, abyśmy natychmiast wracali do domu.
Wracamy. Całe popołudnie schodzi nam na wesołej pogawędce przy kominku. Gwarzymy, jak dwa wróble na dachu... Wieczorem ktoś stuka do drzwi — to służący markiza z moim kufrem.
— Doskonale! — mówi „matka” — Przejrzymy twoją garderobę.
Moją garderobę, Boże odpuść!...
Zaczyna się przegląd. Trzeba było widzieć nasze zasmucone a zarazem rozśmieszone miny, gdy rozkładaliśmy moje ubogie mienie. Kubuś, klęcząc nad kufrem, wyciąga różne rzeczy i obwieszcza je kolejno:
— Słownik... krawat... drugi słownik...A to co? Fajka... to ty palisz?... Druga fajka!... Ileż tych fajek do diaska?! Gdybyś midi choć tyle par skarpetek... A ta gruba księga, co to jest?... O, eche!... Księga kar... Boucoyran, pięćset wierszy,.. Soubeyrol, czterysta wierszy... Boucoyran, pięćset wierszy... Boucoyran... Boucoyran... Tam, do licha! nie pardonowałeś pomienionemu Boucoyran. Nic to, dwa tuziny koszul byłyby ci się daleko lepiej przydały.
Przerzucając dalej rzeczy, „matka“ wydaje nagle okrzyk zdziwienia:
— O Boże, Danku, co ja widzę! Wiersze, to są wiersze... Więc ty wciąż jeszcze piszesz poezje?... A ty, milczku, poczekaj! Dlaczego nie wspomniałeś mi o nich nigdy w twoich listach? Wiesz przecie, [ 179 ]że nie jestem profanem... Wszak i ja w swoim czasie układałem poematy... Przypominasz sobie: Religja, Religja! Poemat w dwunastu pieśniach!... Dalej, dalej, panie poeto, pokażno tu zaraz swoje utwory!
— O Kubusiu, nie warto, doprawdy!
— Wszyscy oni tacy sami, ci poeci — mówi Kubuś, śmiejąc się.
— No, siadajże tutaj i czytaj mi swoje wiersze; a jak nie, to sam się do nich zabiorę, a wiesz, jak ja źle czytam.
Ta groźba poskutkowała odrazu, zabieram się do czytania.
Były to poezje, które układałem w kolegjum Sarlande, na Błoniach, pod kasztanami, dozorując uczniów... Czy były coś warte, czy też nic, tego sobie nie przypominam. Ale z jakiem ja je czytałem wzruszeniem! Pomyślcie tylko, poezje, których dotąd nie oglądało żadne ludzkie oko... A po za tem, wszak autor Religja! Religja! nie jest sobie zwyczajnym sędzią. A nuż wyśmieje mnie?! W miarę jednak, jak czytam, porywa mnie harmonja rymów i głos mój staje się coraz pewniejszy. Kubuś, siedząc w oknie, przysłuchuje się, niewzruszony. Poza nim, tam, na widnokręgu, zachodzi wielkie czerwone słońce, niecąc na szybach pożary. Chudy kot na skraju dachu, pozierając na nas, przeciąga się i ziewa; ma kwaśną minę akcjonarjusza Komedii Francuskiej na premjerze nowego dramatu... Widzę to wszystko z pod oka, nie przerywając czytania.
Nieoczekiwany triumf! Zaledwie skończyłem, Kubuś zrywa się i rzuca mi się na szyję:
— O! Danku jakież to piękne, jakie piękne!
[ 180 ] Patrzę na niego z niedowierzaniem.
— Naprawdę, Kubusiu, uważasz?...
— Wspaniałe, mój drogi, wspaniałe! Pomyśleć tylko, że miałeś w swoim kufrze takie skarby i nie wspomniałeś mi o nich ani słowa! Nie, to nie do darowania!
I „Matka zaczyna chodzić po pokoju wielkiemi krokami, mówi coś sam do siebie, rozprawia rękoma. Nagle zatrzymuje się i przybiera uroczystą postawę:
— Nie ulega wątpliwości, Danielu — jesteś poetą! musisz pozostać poetą i pracować piórem.
— O Kubusiu, to tak trudno... szczególnie na początek. Zarabia się tak mało!
— Bagatela, zapracuję na nas obu, nie bój się!
— A ognisko rodzinne, Kubusiu, ognisko, które mamy odbudować?
— Ognisko pozostaw mnie. Czuję się na siłach odbudować je sam jeden. Ty zaś okryjesz je chwałą. Pomyśl, jak rodzice będą dumni, gdy zasiądę przy tak znakomitem ognisku!...
Próbuję wytoczyć jeszcze inne argumenty, ale Kubuś ma na wszystko gotową odpowiedź. Trzeba tez przyznać, że nie stawiam zbyt silnego oporu.
Zapał brata zaczyna mi się udzielać. Wiara w poezję wyrasta we mnie w mgnieniu oka i czuję już na całem ciele lamartynowską wysypkę. Pozostaje jeszcze wprawdzie jeden punkt, co do którego niema zgody między nami. Kubuś chce, abym w trzydziestym piątym roku życia wstąpił do Akademji Francuskiej, a ja wzbraniam się stanowczo. Kpię so[ 181 ]bie z Akademji! Zmurszałe to, zaśniedziałe, zabalsamowana piramida egipska!
— Tem bardziej powinieneś tam wejść! zastrzykniesz im młodej krwi, tym leciwym Mazarinom. A pomyśl tylko, coby to była za radość dla pani Eyssette!
Na to niema odpowiedzi. Imię pani Eyssette jest argumentem rozstrzygającym. Niema co, trzeba się pogodzić z zielonym frakiem! Jeśli mi będzie zanadto nudno w towarzystwie starych kolegów, zrobię tak, jal Merimè — nie będę wcale chodził na posiedzenia.
W ciągu tej rozprawy zapadła noc; dzwony St. Germain biją radośnie, jakgdyby głosiły przyjęcie Daniela Eyssette do Akademji Francuskiej.
— Chodźmy na obiad — mówi „matka“ i szczycąc się tem, że może się pokazać w towarzystwie członka Akademji, zabiera mnie do kawiarenki na ulicy St. Benoit.
Jest to mała, podrzędna restauracyjka. W głębi znajduje się stół dla stałych gości. My zasiadamy w pierwszym pokoju. Towarzystwo obdarte, zgłodniałe, wyskrobuje talerze w milczeniu. — „To prawie wszystko literaci“ — objaśnia mnie szeptem Kubuś. Nasuwa mi to refleksje raczej melancholijne, ale naturalnie nie śpieszę podzielić się niemi z bratem: mogłoby to ostudzić jego zapał.
Przy obiedzie panuje nastrój bardzo wesoły. Pan Daniel Eyssette (członek Akademji Francuskiej!) objawia niepośledni humor, jako też i apetyt. Gdy tylko skończyliśmy jeść, śpieszymy zpowrotem do naszej [ 182 ]dzwonnicy. Akademik pali fajkę, siedząc na oknie, tymczasem Kubuś przy stole pogrąża się w zawiłe jakieś obliczenia, które zdają się mocny w nim wzbudzać niepokój. Gryzie paznogcie, gorączkowo kręci się na krześle, rachuje na palcach, a wtem zrywa się z okrzykiem zwycięstwa:
— Brawo! udało mi się związać...
— Co takiego?
— Udało mi się ułożyć nasz budżet, mój drogi. A niech ci się nie zdaje, że mi to łatwo przyszło. Pomyśl tylko — sześćdziesiąt franków miesięcznie na nas dwóch.
— Jakto sześćdziesiąt?... Myślałem, że zarabiasz sto.
— Tak, a!e z tego trzeba przesyłać czterdzieści franków miesięcznie pani Eyssette na odbudowę ogniska... Pozostaje więc tylko sześćdziesiąt. Piętnaście franków płacimy za pokój, jak widzisz, to wcale niedrogo. Oczywiście ja sam muszę słać łóżko.
— Będę je słał i ja także.
— Nie, nie, to niestosowne dla członka Akademji, Ale wróćmy do budżetu. Więc, piętnaście franków komorne, pięć franków węgiel; tylko pięć franków, bo sam chodzę po niego co miesiąc do hut; pozostaje czterdzieści franków. Na życie dla ciebie niech będzie trzydzieści franków! Będziesz jadał w kawiarence, tam, gdzie byliśmy dzisiaj. Obiad bez deseru — siedemdziesiąt pięć centymów, a przecież, jak widziałeś, dają jeść wcale nieźle. Zostaje dwadzieścia pięć centymów na śniadanie. Czy dosyć?
— Ma się rozumieć.
— Mamy więc jeszcze dziesięć franków. Liczę [ 183 ]siedem franków na pranie... Jaka szkoda, że ja jestem taki zajęty; chodziłbym sam do rzeki. Resztę — trzy franki — proponuję zużyć jak następuje: jeden frank i pięćdziesiąt centymów — dla mnie na śniadanie. Bo więcej i nie trzeba! wiesz przecie, że codzień jadam wspaniały obiad u markiza, więc nie potrzebuję takiego pożywnego śniadania, jak ty. Ostatni frank i pięćdziesiąt centymów pozostają na drobne wydatki: tytoń, marki i inne nieprzewidziane. Czyni to razem ściśle sześćdziesiąt franków. Cóż, czy nie zręcznie obliczone?
I Kubuś z zachwytu zaczyna skakać po pokoju; wtem nagle zatrzymuje się z miną przerażoną:
— Dobryś, trzeba cały budżet przerobić na nowo... Zapomniałem o jednej rzeczy.
— O czemże?
— A świece? Jakże będziesz pracował wieczorami bez oświetlenia? To wydatek nieodzowny, a wy niesie co najmniej z pięć franków na miesiąc... Skądby tu wytrzasnąć te pięć franków?... Fundusz ogniska jest nietykalny i pod żadnym pozorem... Ech, do licha, toć już wiem, co zrobię. Nadchodzi marzec, a z nim — wiosna, słońce!
— I cóż z tego?
— A to, że kiedy na świecie ciepło — węgle są niepotrzebne; pięć franków z węgla zamieniamy na świece — i zadanie rozwiązane... Stanowczo, urodzony minister finansów ze mnie... Cóż ty na to? Tym razem budżet stoi, jak murowany, a zdaje mi się, żeśmy niczego nie pominęli... Pozostała wprawdzie jeszcze sprawa obuwia i ubrania, ale wiem, co zro[ 184 ]bię... Jestem wolny codzień wieczorem od ósmej. Będę prowadził rachunki u jakiego drobnego kupca. Przyjaciel Pierrette znajdzie mi na pewno coś w tym rodzaju.
— Widzę, żeś się coś bardzo zaprzyjaźnił z tym Pierrotte’em. Czy często tam bywasz?
— Bardzo często. Wieczorami słucham tam muzyki.
— Taak? Nie wiedziałem, że Pierrotte jest muzykalny.
— On nie, ale jego córka.
— Jego córka?... Wiec on ma córkę... Ej, ej, Kubusiu! A czy ona ładna?
— Za wiele chciałbyś wiedzieć odrazu, mój mały Danku... Odpowiem ci kiedy indziej. Już późno chodźmy spać.
I chcąc ukryć zmieszanie, Kubuś zaczyna słać łózko z niezwykłą starannością, niczem stara panna.
Jest to wąskie łóżko żelazne, zupełnie podobne do tego, w jakiem sypialiśmy w Lionie.
— Czy sobie przypominasz nasze łóżeczko, na ulicy Lanterne, w którem pokryjomu czytywaliśmy romanse, a pan Eyssette krzyczał ze swego łóżka groźnym głosem: — „Zgaście światło, bo jak nie — zaraz sam tam do was pójdę!“
Kubuś przypomina to sobie doskonale i jeszcze wiele innych rzeczy... Snują się wspomnienia, wreszcie na dzwonnicy St. Germain wybija dwunasta, a my ani myślimy zasnąć.
— No, dobranoc! — przemawia stanowczo Kubuś.
[ 185 ] Ale po pięciu minutach słyszę, jak zaczyna się śmiać pod kołdrą.
— Z czego się śmiejesz?
— Śmieję się z księdza Micou, pamiętasz księdza Mlcou ze szkółki parafjalnej?... Przypominasz go sobie przecie?...
— O, jeszcze jak!
I znowu śmiejemy się i gadamy... gadamy... Teraz ja zkolei chcę udawać rozsądnego:
— Trzeba spać!
Ale za chwilę zaczynam znowu:
— A Rouget, Kubusiu, Rouget z fabryki?... Czy go pamiętasz?
I znowu wybuchamy śmiechem na ca.e gardło i gawędzimy bez końca.
Nagle potężne uderzenie wstrząsa ścianą, przy której leżę... Konsternacja!...
— To „Biała Kukułka“... — szepcze mi Kubuś do ucha.
— „Biała Kukułka*? a cóż to znowu takiego?
— Pssst, ciszej! „Biała Kukułka* — to nasza sąsiadka... Urąga nam, że jej spać nie dajemy.
— Jak śmiesznie się ta sąsiadka nazywa. „Biała Kukułka“!... Czy ona młoda?
— Będziesz miał sposobność sam się o tem przekonać Któregokolwiek dnia spotkasz ją na schodach... A tymczasem — trzeba spać...bo „Biała Kukułka* znowu się będzie gniewała.
[ 186 ]
Na placu St. Germain des Prés w rogu koło ko*ścioła istnieje dotychczas okienko, którego widok napawa mnie smutkiem, ilekroć tam tędy przechodzę. To okno naszego pokoju. Patrzę na nie i zdaje mi się, że dawny Daniel siedzi tam jeszcze na górze, przy stole, koło okna i z uśmiechem politowania spogląda na Daniela dni dzisiejszych, który pełznie tam, wdole, smutny i przygarbiony.
O, stary zegarze St. Germain! ileż to cudnych godzin wydzwaniałeś mi, gdym mieszkał w twojem sąsiedztwie z moją miłą „matką“. Czy nie zechciałbyś tak wydzwonić mi choć kilka jeszcze takich godzin, tchnących młodością i odwagą? Byłem wówczas taki szczęśliwy, tak radośnie brałem się do pracy!...
Wstawaliśmy o świcie. Kubuś zabierał się natychmiast do gospodarstwa. Chodził po wodę, zamiatał pokój, sprzątał na mojem biurku. Mnie nie wolno było niczego się dotknąć. Gdy zapytywałem: — „A może ci pomóc?” — Kubuś śmiał się: — „Co ci przyszło do głowy, a dam a z pierwszego piętra?...“ — I temi słowami, w których kryły się nielada aluzje, zamykał mi usta.
A oto jak się rzecz miała.
W ciągu pierwszych dni do mnie należało przynoszenie wody z podwórka. O innej porze dnia może byłbym się na to nie odważył, ale z rana wszyscy jeszcze spali w całym domu, nie narażałem się więc na upokorzenie, że mnie ktoś spotkać może na schodach z konwią w ręku. Wybiegałem prosto z łóżka, [ 187 ]bardzo jeszcze niekompletnie ubrany. Podwórko o tej porze było zupełnie puste. Czasami tylko jakiś człowiek w czerwonym kaftanie czyścił uprząż przy studni. Był to stangret damy z pierwszego piętra, młodej i wytwornej Kreolki, która zwracała na siebie powszechną uwagą w kamienicy. Już obecność tego stangreta krępowała mnie; wstydziłem się nawet jego, pompowałem szybko wodę i wracałem z konewką do połowy zaledwie napełnioną. Potem czułem sam swoją śmieszność, ale nazajutrz, gdy tylko dostrzegałem na podwórzu czerwony kaftan, ogarniało mnie to samo uczucie upokorzenia... Otóż pewnego ranka, kiedy udało mi się szczęśliwie uniknąć stangreta, biegłem sobie wesoło po schodach z dzbanem, pełnym wody, w tem, na wysokości pierwszego piętra, spotkałem się twarzą w twarz z jakąś damą, schodzącą nadół. Była to Kreolka.
Szła, wyprostowana i dumna, w poszumie jedwabiów, z oczami, spuszczonemi na książkę, którą trzymała w ręku. Odrazu wydala mi się bardzo piękną, choć nieco za bladą. Najsilniej wyryła mi się jednak w pamięć mała blizna nad górną wargą. Przechodząc koło mnie, dama podniosła oczy. Stałem pod ścianą z dzbanem w ręku, mocno zarumieniony i zawstydzony. Pomyślcie tylko: spotkać piękną damę w takich warunkach! Byłem nieuczesany, obryzgany wodą, bez kołnierzyka, z rozchełstaną na piersiach koszulą i dzbanem w ręku. Co za upokorzenie! Chciałbym był móc wcisnąć się w ścianę... Dama popatrzyła na mnie przez chwilę z miną wyrozumiałej królowej, uśmiechnęła się — i przeszła... Byłem wściekły. [ 188 ]Opowiedziałem moją przygodą Kubusiowi; żartował sobie z mojej próżności, ale nazajutrz wziął dzban i nic nie mówiąc, zeszedł po wodą. I odtąd chodził po nią stale; a ja nie sprzeciwiałem się temu, choć nie bez wyrzutów sumienia: za bardzo jednak obawiałem się spotkać damą.
Po uprzątnięciu pokoju, Kubuś szedł do swojego markiza i wracał dopiero wieczorem. Spędzałem całe dni samotnie w towarzystwie Muzy, a właściwie tego, co Muzą nazywałem. Okno było otwarte od rana do wieczora, a przed oknem stało biurko; na tym warsztacie nizałem swoje rymy. Od czasu do czasu mały wróbelek przylatywał pić z rynny; patrzył na mnie chwilą bezczelnie, a potem leciał opowiedzieć swoim współbraciom, co ja tam robią, i słyszałem suchy odgłos ich nóżek, drepczących po dachu... Dzwony z St. Germain wpadały też do mnie po kilka razy na dzień. Lubiłem bardzo ich odwiedziny. Wpadały rozgłośnie, napełniając cały pokój muzyką. To dzwonki, wesołe, taneczne, szalone biły w takt a pośpiesznie, to dzwon żałobny rozbrzmiewał posępnie, ponuro; dźwięk jeden spływał za dźwiękiem drugim, powoli, samotnie, niby łzy. A były też jeszcze i Anioły Pańskie. Anioł południa w słonecznym stroju archanioła schodził do mnie, jaśniejący światłością. Anioł wieczorny — smętny serafin spływał na księżycowym promieniu i zasnuwał cały pokój mgłą rosy, strząsanej ze swoich skrzydeł.
Muza, wróble, dzwony — to byli jedyni moi goście. Bo i któż inny mógł mnie odwiedzić?! Nie znałem nikogo. W kawiarence zasiadałem zawsze przy oddzielnym stoliku; jadłem szybko, ze spuszczonemi [ 189 ]oczami, a po obiedzie chwytałem niepostrzeżenie kapelusz i uciekałem czem prędzej na górę. Żadnej rozrywki — nie chodziłem nawet na przechadzkę ani na muzykę do parku Luxemburskiego. Z natury byłem chorobliwie nieśmiały — odziedziczyłem to po matce; nieśmiałość tę potęgowały jeszcze braki mojej garderoby i owe nieszczęsne kalosze, których nie było czem zastąpić. Wstydziłem się mego wyglądu; ulica napełniała mnie lękiem. Najchętniej byłbym wcale nie schodził z mojej dzwonnicy. Czasami jednak, wracając z kawiarni, spotykałem całe bandy wesołych studentów; patrzałem na nich, gdy tak szli sobie, wziąwszy się za ręce, w szerokich pilśniowych kapeluszach, z fajką w zębach i kochankami u boku... różne myśli przychodziły mi wtedy do głowy... Wpadałem na schody, przebiegałem szybko wszystkie pięć pięter, zapalałem świecę i z zajadłością brałem się do roboty, pracując, aż póki nie nadszedł Kubuś. Wówczas odrazu zmieniał się cały pokój. Powietrze drgało od ruchu, śmiechu i gwaru, Śpiewaliśmy, śmieliśmy się, opowiadaliśmy sobie nowiny dnia: — „Czyś dobrze pracował, jakże postępuje twój poemat?“ — pytał Kubuś, opowiadał mi o nowych wymysłach tego oryginała markiza, wyciągał z kieszeni łakocie, schowane dla mnie od obiadu, i z przyjemnością patrzył, jak chrupałem je łakomie. Potem ja znowu zasiadałem do warsztatu rymów, Kubuś zaś kręcił się przez chwilę po pokoju, a gdy mu się zdawało, że już pogrążyłem się w robocie, wysuwał się dyskretnie ze słowami: — „Pracujesz, to ja zajdę na chwilę tam“. — Tam — znaczyło do Pierrotte’a, a jeśli nie zgadliście [ 190 ]jeszcze, dlaczego on tak często tam bywa, to widać, że jesteście bardzo niedomyślni. Ja zrozumiałem wszystko odrazu, od pierwszego dnia, widząc jak przed odejściem poprawiał włosy, po trzy i cztery razy przewiązywał krawat; nie chcąc jednak być niedyskretnym, udawałem, że nic nie widzę i tylko śmiałem się mocno w duchu... a myślałem... oj, co ja myślałem!...
Po odejściu Kubusia — dalej do rymów! O tej porze panowała dokoła zupełna cisza — i wróble i anioły, wszyscy moi przyjaciele już spać się pokładli. Najściślejsze sam na sam z Muzą. Około dziewiątej rozlegał się skrzyp małych schodów drewnianych, stanowiących dalszy ciąg schodów frontowych. To „Biała Kukułka”, nasza sąsiadka, powracała do domu. Od tej chwili nie szła mi już praca. Myśl moja wędrowała bezczelnie do sąsiadki i już jej opuścić nie chciała... Co to mogła być za jedna owa tajemnicza „Kukułka”? Nie mogłem dotychczas niczego się o niej dowiedzieć.
Gdy próbowałem mówić o niej z Kubusiem, odpowiadał mi z miną tajemniczą: — „Jakto nie spotkałeś dotąd naszej sąsiadki?!” — I nic więcej z niego wydobyć nie mogłem. — „On widocznie nie chce, żebym ja się z nią zapoznał, to pewnie gryzetka z naszej dzielnicy“. — I na tę myśl zaczynało mi się palić w głowie. Stawało mi przed oczami młodziutkie, świeże, wesołe stworzonko — gryzetka jednem słowem. Nawet jej przezwisko „Biała Kukułka” wydawało mi się pełne wdzięku, niby jedna z tych spieszczonych nazw miłosnych, jak Musette lub Mimi Pinson. W każdym razie musiała to być Musetta bardzo skromna i uczciwa z tej mo[ 191 ]jej sąsiadki, taka Musetta z Nanterre[13], powracającą do domu zawsze o jednej porze i zawsze sama. Nie miałem co do tego żadnej wątpliwości, gdyż kilkakrotnie, gdy wchodziła do swojego pokoju, nasłuchiwałem pilnie, przyłożywszy ucho do ściany... Niezmiennie słyszałem jedno i to samo: najpierw odgłos jak przy odkorkowywaniu i zakorkowywaniu butelki, a po chwili: buch! jakgdyby upadek ciężkiego ciała na podłogę i natychmiast potem drżący, ostry głos, niby ochrypłego piewika, nucący jakąś dziwną, jednostajną, aż do łez smutną melodję. Melodji tej towarzyszyły jakieś słowa, których jednak nie mogłem rozróżnić, wpadało mi tylko w ucho kilka następujących sylab: Tolokototinian! tolokototinian! które powtarzały się jak silniej akcentowana zwrotka w śpiewie: tolokototinian! głos nagle cichł i słyszałem już tylko miarowy, ciężki oddech... Wszystko to zaciekawiało mnie mocno. Pewnego ranka Kubuś, wracając z konwią wody, podszedł do mnie tajemniczo i szepnął cicho:
— Jeśli chcesz zobaczyć naszą sąsiadkę to tylko pssst... ona tu jest.
Jednym susem rzuciłem się do sieni... Kubuś mówił prawdę... „Biała Kukułka„ była w swoim naoścież otwartym pokoju i mogłem nareszcie jej się przyjrzeć... O Boże, oglądałem ją tylko przez jedno mgnienie oka — ale wizja, którą ujrzałem, była okropna. Wystawcie sobie izdebkę na poddaszu, ale zupełnie pustą; na podłodze — siennik, na kominku — butelka [ 192 ]wódki, nad siennikiem, na ścianie, zamiast kropielnicy — ogromna tajemnicza podkowa. A teraz, w tej norze wyobraźcie sobie okropną murzynkę o połyskujących białkach i włosach krótkich, wełnistych, kręconych, jak na czarnym baranie. Ubrana była tylko w wypłowiały kaftanik oraz starą czerwoną krynolinę. W takiej to postaci ukazała mi się po raz pierwszy moja sąsiadka, „Biała Kukułka” mych marzeń, siostrzyczka Musetty Mimi Pinson i Berneretki... Niechaj ci to posłuży za naukę, o romantyczna prowincjo!
— I cóż? — zapytał Kubuś, gdy wróciłem — i cóż, jakże ci się... — nie mógł dokończyć zdania, wybuchając śmiechem na widok mojej srodze zawiedzionej miny. Miałem jeszcze na tyle rozsądku, że roześmiałem się za jego przykładem; staliśmy tedy jeden naprzeciw drugiego i tak zanosiliśmy się od śmiechu, że żaden nie mógł przemówić słowa. W tej chwili przez niedomknięte drzwi wsunęła się jakaś czarna kula i znikła natychmiast, wołając: — „Biali wyśmiewać murzynkę... brzydko!” — Naturalnie przyprawiło nas to o nowy napad śmiechu... Wreszcie, gdy zdołaliśmy się jako tako opamiętać, Kubuś powiedział mi, że „Biała Kukułka” służy u damy z pierwszego piętra; w kamienicy uważano ją za czarownicę, czego dowodem miała być jakoby podkowa, zawieszona nad siennikiem. Opowiadano też, że wieczorami murzynka, korzystając z nieobecności swojej pani, zamykała się w swojej izdebce i piła naumor wódkę, a potem śpiewała pieśni m urzyńskie. Teraz zrozumiałem, co znaczą te tajem nicze dźwięki, które dochodziły mnie z pokoju sąsiadki: odkorkowywania butelki, upadek [ 193 ]na ziemię i jednostajne zawodzenie na trzy tony. Tolokototinian jest to podobno bardzo rozpowszechniony refren u murzynów południowo afrykańskich, coś w rodzaju naszego: oj dana, dana. Hebanowi pieśniarze posługują się tym refrenem we wszystkich swoich utworach. Od tego dnia sąsiedztwo „Białej Kukułki”, jak snadnie się zapewnie domyślacie, nie przyprawiało mnie już o roztargnienie, ani dźwięk jej kroków po schodach — o bicie serca; nie zadawałem też sobie trudu nasłuchiwania przez ścianę...
Czasami tylko wśród nocnej ciszy rozlegało się aż u mego stołu przeciągłe: tolokototinian; budził on wówczas we mnie jakiś nieokreślony niepokój; jakgdybym przeczuwał rolę, którą ten smętny refren miał odegrać w mojem życiu.
Tymczasem Kubuś-Matka znalazł posadę buchaltera z płacą pięćdziesięciu franków miesięcznie w jakimś małym składzie żelaza; chodził tam wieczorami po powrocie od markiza. Biedny chłopak oznajmił mi tę nowinę z radością i żalem zarazem. — „A kiedy będziesz bywał tam?” — zapytałem. Odpowiedział mi z oczami, pełnemi łez: — „Pozostały mi jeszcze niedziele”. — I od tej pory zachodził tam tylko w niedzielę, ale to pewna, że go to dużo kosztowało.
Byłbym bardzo rad zapoznać się z owem tam, ku którem u serce Kubusia tak się wyrywało... Niestety, nie proponowano mi tego nigdy, a mnie duma nie pozwalała się o to upomnieć. Zresztą, jak tu się pokazać między ludźmi w moich kaloszach?... Pewnej niedzieli wszakże Kubuś, wychodząc do państwa Pierotte, odezwał się trochę zmieszany:
[ 194 ] — Czy nie miałbyś ochoty, Dańku, pójść ze mną? Pierrotte byłby ci na pewno rad.
— Ależ, żartujesz chyba, mój drogi!
— Tak, salon państwa Pierotte nie jest odpowiedni d!a poety, wiem o tem sam. Same mamuty...
— O wcale nie dlatego, mój Kubusiu, tylko ze względu na moją toaletę.
— A prawda, na myśl mi to nie przyszło.
I wyszedł, zdaje się bardzo zadowolony, że może mnie nie zabierać ze sobą.
Ledwo jednak zbiegł nadół, wraca zadyszany.
— Danku, a gdybyś miał parę butów i możliwy żakiet, czy byłbyś się wybrał ze mną?
— A czemużby nie?
— Więc chodź, kupię ci wszystko, co potrzeba i pójdziemy tam.
Spoglądam na niego, zdziwiony:
— Koniec miesiąca, ja mam pieniądze! — dodaje Kubuś, żeby mnie przekonać.
Byłem tak uszczęśliwiony perspektywą nowego ubrania, że nie zauważyłem nawet wzruszenia Kubusia ani szczególnego tonu, jakim do mnie mówił. Przypomniało mi się to dopiero później. Rzuciłem mu się tylko na szyją i wyruszyliśmy do państwa Pierrotte, a po drodze przebrano mnie od stóp do głowy w Palais Royal.
Gdyby Pierrotte’owi w dwudziestym roku życia ktokolwiek był przepowiedział, że w przyszłości zo[ 195 ]stania następcą pana Lalouette, że będzie miał dwieście tysięcy kapitału u rejenta — Pierrotte i rejent! — i wspaniały skład porcelany na rogu pasażu Saumon, byłby go na pewno zadziwił niemało.
Pierrotte do dwudziestego roku życia nie wychylił się poza obręb swojej wioski; nosił ciężkie trepki drewniane, wyrżnięte z sosen seweńskich, nie umiał ani słowa po francusku[14] i zarabiał pięćset franków rocznie na hodowli jedwabników; po za tem zacny kompan, dziarski tancerz, lubiący się pośmiać i pośpiewać sobie od serca, ale zawsze skromnie i uczciwie. Jak każdy parobczak, miał on swoją dziewczynę, którą co niedziela zabierał po nieszporach na murawę w gaju morwowym, gdzie młodzież do upadłego tańczyła gawota. Jego wybrana nazywała się Roberta, wysoka Roberta. Była to ładna, osiemnastoletnia przęśniczka, tak, jak i on — sierota i równie jak on, uboga, umiała zato dobrze czytać i pisać, co w Sewennach rzadziej się jeszcze trafia, niż posagi.
Pierrotte szczycił się swoją Robertą i zamierzał ją poślubić, jak tylko wylosują go z wojska. Ale nic nie pomogło trzykrotne zanurzenie prawej ręki w święconej wodzie; biedny parobczak wyciągnął numer czwarty... Trzeba było pójść do szeregów! Rozpacz!... Na szczęście pani Eyssette, którą matka Pierrotte’a własną piersią wykarmiła i nieledwie wychowała, przyszła swojemu mlecznemu bratu z pomocą
[ 196 ]pożyczyła mu dwa tysiące franków na opłacenie zastępcy, państwo Eyssette byli wówczas jeszcze majętni! Szczęśliwy Pierrotte nie poszedł tedy do wojska i mógł poślubić swoją Robertę. Pierwszą troską młodej pary było zwrócenie długu. Gdyby pozostali w górach, nie mogliby nigdy uciułać takiej sumy, zebrali się więc na odwagę i udali się aż do Paryża szukać szczęścia i majątku.
Przez rok nie było od nich żadnej wiadomości, aż wreszcie pewnego pięknego poranku pani Eyssette otrzymała wzruszający list z podpisem: „Pierrotte z żoną“ i trzysta franków; były to ich pierwsze zaoszczędzone grosze. Na drugi rok — znowu list od „Pierrotte’a z żoną“ i pięćset franków. W trzecim roku — nic. Widocznie interesy źle szły. W czwartym roku — trzeci list od „Pierrotte’a z żoną” i ostatnia przesyłka w kwocie tysiąca dwustu franków wraz z błogosławieństwami dla całej rodziny Eyssette. Na nieszczęście list ten nadszedł w chwili naszej katastrofy: tylko co sprzedano fabrykę i my sami zmuszeni byliśmy do opuszczenia rodzinnych stron... Znękana matka zapomniała odpisać „Pierrotte’owi z żoną“. Od tej pory nie mieliśmy o nich żadnych wiadomości; dopiero Kubuś odnalazł poczciwego Pierrotte’a, lecz niestety, już bez żony! w składzie dawnej firmy Lalouette.
Trudno byłoby wymyśleć coś mniej poetycznego, a zarazem coś bardziej wzruszającego nad dzieje tego majątku. Po przyjeździe do Paryża żona Pierrotte’a zaczęła szukać posług. Trafiła do domu państwa Lalouette. Byli to zamożni kupcy, skąpcy i dziwacy. [ 197 ]Nie trzymali ani stałej służby, ani subjekta, twierdzili bowiem, że każdy powinien wszystko robić sam za siebie. ( — „Panie, ja do pięćdziesiątego roku życia sam sobie szyłem spodnie!“ — mawiał z dumą pan Lalouette.) Dopiero na schyłku lat pozwolili sobie na taki zbytek, jak posługaczka za dwanaście franków miesięcznie. Że dobrze trzeba się było napracować za owe dwanaście franków — to pewna. Sprzątanie sklepu, pokoju za sklepem i mieszkania na czwartem piętrze? a w dodatku — co rana dwie stągwie wody do wydźwigania. Tylko góralka, przybyła aż z Sevennow, mogła się zgodzić na podobne warunki; Roberta była młoda, zwinna, zajadła do pracy i mocna w kościach, jak jałoszka; w mig załatwiała się z całą robotą, a w dodatku tak ślicznie umiała się uśmiechać do staruszków, że za sam ten uśmiech warto było płacić więcej niż dwanaście franków... Pogodą swoją i dzielnością młoda góralka oczarowała wkońcu starych; wzbudziła w nich zajęcie, zaczęli się rozpytywać o jej losy, aż pewnego pięknego dnia — czasami najbardziej oschłe serca zakwitają dobrocią — stary Lalouette ofiarował się pożyczyć trochę pieniędzy Pierrotte’owi, żeby mógł zająć się handlem ulicznym.
Pierrotte wpadł na następujący pomysł: kupił starą szkapę, wózek i chodził z jednego końca miasta na drugi, wołając: — „Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!“ — Nasz przebiegły Sevanczyk nie sprzedawał nic — on kupował — a co?... wszystko. Rozbite garnki, stare żelastwo, papier, szkło, meble, tak zniszczone, że ich sprzedawać nie było warto, stare beczki, którychby żaden kupiec nie wziął, wszystkie bezwar[ 198 ]tościowe graty, które ludzie przechowują z przyzwyczajenia, z niedbalstwa, a także dlatego, że niewiadomo, co z tem zrobić; jednem słowem — wszystko to, co zawadza!... Pierrotte nie gardził niczem, kupował, a przynajmniej przyjmował wszystko, gdyż najczęściej nie sprzedawano, a oddawano mu to wszystko za darmo, wyzbywano się zbędnych rupieci. Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!
W dzielnicy Monmartre Seveńczyk był bardzo znany. Tak, jak wszyscy przekupnie wędrowni, którzy chcą przebić się skroś hałas uliczny, ułożył sobie swoiste nawoływanie, znane wszystkim gospodyniom dokoła... Najpierw całemi piersiami wyrzucał grzmiące: — „Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!“ Potem płaczliwym i rozwlekłym tonem wygłaszał długie przemowy do swojej kobyłki, Anastangille, jak ją nazywał zdawało mu się, że mówi — Anastazja. „No chodź, Anastangille, chodź, moja mała!“ — i poczciwa Anastangille wlokła się za nim wzdłuż chodników, melancholijnie opuściwszy łeb; a ze wszystkich domów odzywały się nawoływania: — „Pst, pst! Anastangille! i wóz napełniał się w oczach. Gdy już był pełen, Anastangille i Pierrotte składali ładunek u gałganiarza-hurtownika na Monmartre, który dobrze płacił za wszystkie te „pozbywajcie się tego, co wam zawadza“, otrzymane, bądź darmo, bądź za półdarmo.
Na tym handlu rupieciami Pierrotte nie zrobił majątku, ale zarabiał na dostatnie życie. Już w ciągu pierwszego roku spłacił pożyczkę, zaciągniętą u pana Lalouette i odesłał trzysta franków „panience“, tak nazywał Pierrotte moją matkę, gdy była jaszcze pan[ 199 ]ną, a i później nie mógł się odzwyczaić od tytułowania jej w ten sposób. W trzecim roku zato nie wiodło mu się wcale. Był to rok 1830. Daremnie Pierrotte wykrzykiwał swoje: — „Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!“ — Paryżanie, zajęci właśnie pozbywaniem się starego króla, który im zawadzał, głusi byli na okrzyki Pierrotte’a, mógł sobie drzeć gardło, co sił, nikt nie zwracał na niego uwagi i co wieczór handlarz powracał do domu z pustym wózkiem. Nadomiar złego Anastangille padła. Wówczas to starzy Lalouette, którzy nie mogli już „robić wszystkiego sami za siebie”, zaproponowali mu miejsce posługacza w sklepie. Pierrotte przyjął, ale piastował swój skromny urząd niedługo. Od przyjazdu do Paryża żona codziennie uczyła go czytać i pisać; od biedy mógł już napisać list i mówił jako tako po francusku. Gdy dostał miejsce w składzie, podwoił wysiłki, zapisał się na kursy dla dorosłych, ażeby nauczyć się rachunków. Pracował tak pilnie, że już po kilku miesiącach mógł zastąpić pana Lalouette, który w tym czasie zupełnie prawie zaniewidział — w prowadzeniu ksiąg, a w sprzedaży — jego żonę, której słabe nogi odmawiały posłuszeństwa nakazom mężnego serca. Wtedy to przyszła na świat panna Pierrotte; od tej chwili majątek Seweńczyka wzrastał z zawrotną szybkością. Z początku otrzymywał tylko procent od obrotu, potem został wspólnikiem starego Lalouette. Wkońcu staruszek, zaniewidziawszy całkowicie, usunął się od handlu, odstępując Pierrotte’owi swój udział za pewną sumę, płatną ratami. Pierrotte, pozostawiony sam sobie, tak rozszerzył zakres interesów, że w ciągu trzech lat [ 200 ]spłacił należność i stał się jedynym właścicielem doskonale zaopatrzonego składu, na którym nie ciążył ani jeden szeląg długu... W tym czasie wysoka Roberta, która jakgdyby tylko czekała, aż przestanie być niezbędną mężowi — zapadła na zdrowiu i wkrótce potem zmarła z wycieńczenia.
Owe dzieje Pierrotte’a opowiadał mi Kubuś, gdyśmy tego wieczora zdążali do pasażu Saum on, a ponieważ droga była długa, obraliśmy bowiem jak naj dłuższą, by paryżanom pokazać mój nowy żakiet, poznałem doskonale Seveńczyka, zanim jeszcze zdążyłem przestąpić próg Jego domu. Wiedziałem, że Piesrotte ma dwa bożyszcza, których nie wolno tknąć nikomu, mianowicie: córkę i pana Lalouette. Wiedziałem również, że jest trochę gaduła i nużący, gdyż mówi powoli, dobierając wyrazów, jąka się i co trzy słowa powtarza: — „Że tak słusznie powiedzieć można“... Wynikało to z tego, że Seveńczyk nigdy nie mógł się oswoić całkowicie z naszym językiem. Wszystko, cokolwiek myślał, układało mu się w formę narzecza langwedockiego. Musiał tedy tłumaczyć słowo po słowie z narzecza na francuski i owe „że tak słusznie powiedzieć można“, któremi tak obficie szpikował swoją mowę, dawały mu czas do namysłu.
Kubuś twierdził słusznie, że Pierrotte nie mówi, a tłumaczy... Co do panny Pierrotte, to dowiedziałem się tylko tyle, że ma szesnaście lat i że nazywa się Kamila — nic więcej. Kubuś, gdy o nią pytałem, był niemy, jak ryba.
Było już około dziewiątej, gdy zjawiliśmy się w dawnej firmie Lalouette, Właśnie zamykano skład. [ 201 ]Kłódki, sztaby, cały potężny aparat obronny leżał na chodniku przed niedomkniętemi drzwiami. Światła już pogaszono, skład tonął w mroku z wyjątkiem stołu, na którym porcelanowa lampa rzucała snop światła na stosy srebrnych monet i czerwoną, roześmianą twarz właściciela. W głębi za sklepem Ktoś grał na flecie.
— Dziendobry, Pierrotte — zawołał Kubuś, stojąc przed kontuarem... (Stałem koło niego w kręgu światła)... Dzieńdobry, Pierrotte!
Pierrotte, który obliczał kasę, podniósł oczy na Kubusia, potem, spostrzegłszy mnie, wydał okrzyk zdumienia, złożył ręce i otworzył usta z podziwu.
— A co — ozwał się Kubuś, triumfując — czy nie mówiłem?
— O mój Boże, mój Boże — wzdychał poczciwy Pierrotte — a otóż zdaje mi się jakbym... że tak słusznie powiedzieć można... Zdaje mi się jakbym na nią patrzył.
— Oczy, zwłaszcza oczy — ciągnął Kubuś — niech pan oczy zobaczy.
— I broda, panie Jakubie, ten dołek na brodzie — odparł Pierrotte, który podniósł klosz od lampy, żeby mnie lepiej obejrzeć.
Nic z tego nie rozumiałem. Przypatrywali mi się obaj; mrugali oczami, zamieniali jakieś znaki... Nagle Pierrotte wstał, wyszedł z za kontuaru i zbliżył się do mnie, wyciągając ramiona:
— Za pozwoleniem, panie Danielu, muszę pana uściskać... Że tak słusznie powiedzieć można... Będzie mi się zdawało, że całuję panienkę.
[ 202 ] To ostatnie zdanie wyjaśniło mi wszystko. W tym wieku byłem bardzo podobny do pani Eyssette, a dla Pierrotte’a, który nie widział mojej matki od jakich lat dwudziestu pięciu, podobieństwo musiało być jeszcze bardziej uderzające. Poczciwiec ściskał mnie za ręce, całował i spoglądał na mnie z uśmiechem przez łzy wzruszenia; potem zaczął nam opowiadać o naszej matce, o dwóch tysiącach franków, o swojej Robercie, o Kamili, o swojej Anastangille i to wszystko tak rozwlekle, z tyloma epizodami, że jak słusznie powiedzieć można, stalibyśmy tam pewnie do tej pory, gdyby Kubuś, zniecierpliwiony, nie przerwał:
— A pańska kasa, Pierrotte!
Pierrotte urwał natychmiast opowiadanie, skonfudowany swoją gadatliwością.
— Ma pan słuszność, ja tu gadu, gadu... a przytem mała... że tak słusznie powiedzieć można... gniewać się będzie, że tak późno przychodzimy.
— Czy Kamila jest na górze? — spytał Kubuś z udaną obojętnością.
— Tak... tak, proszę pana... mała jest na górze... Bardzo pragnie, że tak słusznie powiedzieć można... bardzo pragnie poznać pana Daniela. Niechże panowie pójdą do niej... Tylko obliczę kasę i zaraz idę za wami... że tak słusznie powiedzieć można.
Nie słuchając dalszych wywodów Pierrotte’a Kubuś wziął mnie za rękę i wyprowadził do pokoju, znajdującego się za sklepem, skąd dochodziły tony fletu... Skład był duży i obficie zaopatrzony. W cieniu migały gibkie kształty karafek, kuliste klosze opalone, ciemne złocenia szkieł czeskich, wielkie cza[ 203 ]ry z kryształu, pękate wazy, a z prawa i z lewa długie stosy talerzy, sięgające aż do sufitu — coś niby zaczarowany pałac wróżki Porcelanki, oglądany nocą. W tylnym pokoju czuwała jeszcze lampka gazowa i z nudów pokazywała mały koniuszek języka. Nie zatrzymywaliśmy się tam wcale. Na otomanie siedział wysmukły blondyn i wygrywał melancholijnie na flecie. Kubuś, przechodząc, rzucił mu suche: — „Dzieńdobry!”, na co jasnowłosy młodzieniec odpowiedział dwoma równie suchemi tonami fletu. Jest to zapewne sposób powitania dwóch fletów, które mają ze sobą na pieńku.
— To subjekt — powiedział Kubuś, gdyśmy się znaleźli na schodach. — Zanudza nas ta długa tyka swojem ciągłem graniem na flecie. A ty lubisz flet, Danku?
Miałem ochotę zapytać: — „A mała lubi?“ — ale obawiałem się wyrządzić mu przykrość, odpowiedziałem mu więc bardzo poważnie: — „Nie, Kubusiu, wcale fletów nie lubię.“
Mieszkanie Pierotte’a znajdowało się na czwartem piętrze, w tej samej kamienicy, co skład. Panna Kamila była zbyt wielką damą, by schodzić do składu, widywała więc ojca tylko w czasie obiadu lub kolacji.
— O zobaczysz — mówił Kubuś — dom jest prowadzony na wielką stopę; Kamila ma damę do towarzystwa, pewną wdowę, panią Tribou, która jej nie opuszcza ani na chwilę... Nie wiem dokładnie, skąd ta pani Tribou się u nich wzięła, ale Pierrote ją zna [ 204 ]i twierdzi, że jest to osoba wielkich zalet... Dzwoń, Dańku, jesteśmy na miejscu.
Zadzwoniłem... otworzyła nam wysoka góralka z Sewennów, w wielkim czepcu na głowie; uśmiechnęła się do Kubusia, jak do starego znajomego, i wprowadziła nas do salonu.
Gdy weszliśmy, panna Kamila była przy fortepianie. Dwie starsze, dość tęgie damy, pani Lalouette i wdowa Tribou, dama wielkich zalet, grały w karty w kącie salonu. Na nasz widok wszyscy powstali z miejsc, wszczął się lekki zamęt i gwar. Po skończonych powitaniach Kubuś poprosił Kamilę — mówił jej po imieniu — by nam coś zagrała; dama wielkich zalet skorzystała z tego i natychmiast wzięła się do przerwanej partji kart, my zaś zajęliśmy miejsca po obu stronach fortepianu, przy pannie Kamili, która, wodząc paluszkami po klawjaturze, śmiała się i rozmawiała jednocześnie z nami. Przypatrywałem jej się, gdy mówiła. Nie była ładna. Biała, różowa, uszki małe, włosy delikatne, ale za pełne i za czerstwe policzki, przytem ręce czerwone i trochę sztywny wdzięk pensjonarki na wakacjach. Była to nieodrodna córka Pierrotte‘a — górski, kwiatek wyhodowany za witryną pasażu Saumon.
Takie przynajmniej było pierwsze moje wrażenie, ale nagle — ja coś powiedziałem — panna Pierrotte podniosła zwolna dotychczas opuszczone oczy i mieszczaneczka znikła. Nie widziałem już nic poza temi oczami; dwoje wielkich, olśniewających, czarnych oczu, które poznałem natychmiast...
Cud! Były to te same czarne oczy, które świe[ 205 ]ciły mi słodko tam, wśród zimnych murów kolegjum“ czarne oczy wróżki w okularach, jednem słowem czarne oczy... Zdawało mi się, że snię. Miałem ochotę przemówić do nich: — „Pięknie, czarne oczy, czy to wy? Czy was to odnalazłem w innej tylko twarzy?“ — O, gdybyście wiedzieli, jak bardzo to były właśnie one! Niepodobna się było co do tego omylić. Te same rzęsy, ten sam blask, ten sam palący a tłumiony żar. Co za szaleństwo przypuszczać, że mogły istnieć na świecie dwie pary takich oczu. A zresztą, dowodem tego, że to były właśnie tamte czarne oczy, a nie inne, do nich tylko podobne, jest to, że i one rozpoznały mnie natychmiast i bylibyśmy na pewno zaczęli jedną z tych naszych wdzięcznych rozmów z przeszłości, gdybym nagle nie dosłyszał nad sobą jakiegoś dźwięku, jakby myszy gryzły mi coś nad uchem. Odwróciłem się i spostrzegłem siedzącego w fotelu jakiegoś pana, na którego dotychczas nie zwróciłem uwagi... Był to wysoki, chudy starzec, blady, z ptasią głową, czoło miał cofnięte wtył, nos Haczykowaty, oczy okrągłe i martwe, osadzone zbyt daleko od nosa, prawie na skroniach... Gdyby nie kawałek cukru, który trzymał w rękach i dziobał od czasu do czasu, mogłoby się zdawać, że śpi. Trochę zmieszany, skłoniłem się straszydłu, ale ono nie oddało mi ukłonu.
— On ciebie nie widzi — powiedział Kubuś — to ten niewidomy... stary Lalouette.
... Nomen-omen — rzekłem sobie w duchu.[15] I nie [ 206 ]chcąc widzieć strasznego starca z ptasią głową, odwróciłem się prędko do „czarnych oczu“; niestety! urok prysł, „czarne oczy“ znikły. Zamiast nich, pojawiła się znowu mieszczaneczka, sztywno siedząca na taborecie...
W tej chwili drzwi się otwarły i wszedł z hałasem Pierrotte, a za nim młody flecista, trzymając swój instrument pod pachą. Kubuś spiorunował go spojrzeniem, które uśmiercićby mogło tura; widocznie grom chybił jednak, gdyż flecista ani drgnął.
— No, cóż, mała? — odezwał się Seweńczyk, całując córkę w oba policzki — zadowolona jesteś, przyprowadzili ci nareszcie twojego Daniela... Jak ci się podoba?... że tak słusznie powiedzieć można... wykap any portret panienki.
I poczciwy Pierrotte rozpoczyna znów tę samą scenę, co w sklepie; wyciąga mnie na środek pokoju, żeby wszyscy mogli zobaczyć oczy panienki... nos panienki... brodę z dołeczkiem panienki... Ten pokaz zawstydził mnie. Pani Lalouette i dama wielkich zalet przerwały grę w karty i rozsiadły się wygodnie w fotelach; oglądały mnie z zimną krwią, ganiąc lub chwaląc to lub owo w mojej osobie, jakgdybym był kurczęciem na targu. Mówiąc między nami, dama wielkich zalet znała się widocznie niezgorzej na młodych kogucikach.
Wreszcie Kubuś położył kres mojej udręce, proponując pannie Pierrotte, aby nam coś zagrała:
— O, doskonale, zagrajmy! — wmieszał się żywo flecista, wysuwając się naprzód ze swoim fletem. Kubuś krzyknął na to:
[ 207 ] — Nie, nie chcemy duetu, flet niepotrzebny!
Flecista przeszył go jasnoniebieskiem spojrzeniem, jadowitem, jak strzała Karaiba, ale Kubuś, jakby tego nie widział, wołał w dalszym ciągu:
— Bez fletu!... — Wkońcu odniósł zwycięstwo i panna Kamila zagrała bez jednej nutki fletowej znane tremolo „Rèweries de Rosellen”. Ona grała, a Pierrotte płakał z zachwytu; Kubuś tonął w ekstazie; milczący, ale z fletem w rękach, młody flecista wybijał takt ramionami i grał wewnętrznie na swoim instrumencie.
Skończywszy „Rèweries”, panna Pierotte zwróciła się do mnie:
— A pan, panie Danielu — rzekła, spuszczając oczy — czy nie usłyszymy pana? Pan jest poetą, wiem o tem.
— I to pierwszorzędnym poetą — odezwał się Kubuś, niedyskretny Kubuś...
Ja, zaś, jak się zapewne domyślacie, nie miałem wcale ochoty wypowiadać swoich utworów przed tymi filistrami. Gdybyż choć „czarne oczy“ były obecne, ale i to nie! od godziny zagasły i szukałem ich napróżno dokoła siebie. To też, szkoda, że nie słyszeliście, jakim niedbałym tonem odpowiedziałem pannie Pierrotte.
— Niech mi pani wybaczy, ale nie przyniosłem ze sobą mej lutni.
— Niechże pan jej nie zapomni na przyszły raz — wtrącił dobrodusznie Pierrotte, który moją przenośnię zrozumiał dosłownie. Poczciwiec uwierzył zupełnie szczerze, ze mam lutnię i grywam na niej, tak, jak [ 208 ]jego subiekt na flecie... Bytem wszak uprzedzony, że znajdę się w dziwnem towarzystwie.
Około jedenastej podano herbatę. Panna Pierrotte krążyła po sali, podając cukier, nalewając mleko z ciągłym uśmiechem i paluszkiem, podniesionym do góry. Wtedy to znów ujrzałem „czarne oczy.“ Ukazały mi się, nagle jaśniejące i tkliwe, lecz skryły się, zanim mogłem do nich przemówić!... Wówczas do konałem odkrycia, że w pannie Pierrotte są dwie zgoła różne osoby: najpierw panna Pierrotte, mała mieszczaneczka z gładko przyczesanemi włosami, doskonale nadająca się do królowania w firmie Lalouette, a po za tem — czarne oczy, te wielkie poetyczne oczy, które otwierały się, jak aksamitne kwiaty i którym dość się było ukazać, aby przeobrazić całkowicie ten kupiecki, pospolity salonik. Panny Pierrotte nie chciałbym za nic na świecie, ale „czarne oczy“... o to co innego!
Nadeszła chwila pożegnania. Hasło dała pani Lalouette; owinęła męża w wielki szal i uniosła go pod pachą, jak starą mumję, obleczoną w tkaniny. My obaj wyszliśmy z nimi, ale Pierrotte trzymał nas jeszcze długo na schodach, wygłaszając przydługie owacje.
— No, panie Danielu, teraz, kiedy pan zna już drogę, mam nadzieję, że będziemy pana często widywali. Nie przyjmujemy wiele, ale ci, co u nas bywają, ta dobrane towarzystwo... że tak słusznie powiedzieć można... Naprzód państwo Lalouette, moi starszy szefowie; potem pani Tribou, dama jak największych zalet, z którą można zawsze przyjemnie [ 209 ]porozmawiać, dalej — nasz subjekt, dobry chłopak, który grywa nam czasem na flecie... że tak słusznie powiedzieć można... Będziecie sobie grywali we dwóch, zobaczy pan, jak to będzie miło.
Wymawiałem się nieśmiało, że jestem bardzo zajęty i że nie będę pewnie mógł tak często zachodzić, jakbym sobie tego życzył.
Roześmiał się na to:
— Ale, zajęty... Znamy się na tych waszych zajęciach w dzielnicy Łacińskiej... że tak słusznie powiedzieć można... Już tam na pewno ma pan jaką gryzetkę.
— Istotnie — powiedział Kubuś, śmiejąc się — panna „Biała Kukułka”... nie pozbawiona jest uroku.
To imię „Biała Kukułka“ rozbawiło doreszty pana Pierrotte.
— Jak pan powiedział?... „Biała Kukułka”... Ona się nazywa „Biała Kukułka”?... Ho, ho, widzicie go, tego zucha... W jego wieku... — i przerwał nagle, widząc, że córka słucha; byliśmy już nadole, a wciąż jeszcze rozlegał się jego donośny śmiech, od którego aż poręcze drżały...
— Cóż, jakże ci się podobali? — zapytał Kubuś, gdyśmy się znaleźli na ulicy.
— Mój drogi, pan Lalouette jest mocno szpetny, ale panna Pierrotte zachwycająca.
— Nieprawdaż? — powiedział biedny wielbiciel z takim zapałem, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Kubusiu, zdradziłeś się! — powiedziałem, ściskając go za rękę.
[ 210 ] Tego wieczora błądziliśmy długo po wybrzeżu Sekwany. U stóp naszych rzeka, cicha i ciemna, toczyła, niby perły, miljardy drobnych gwiazdeczek. Łańcuchy wielkich statków skrzypiały. Było tak przyjemnie kroczyć w mroku i słuchać, jak Kubuś mówi o miłości...
Kochał całą duszą, ale nie był kochany; wie dobrze, że nie jest kochany...
— W takim razie, Kubusiu, ona musi kochać kogo innego.
— Nie, Danku, myślą, ze do dziś dnia nie kochała jeszcze nikogo.
— Do dziś dnia! Kubusiu, co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic, tylko, że wszyscy ciebie kochają, Dańku... i ona mogłaby również ciebie pokochać.
Biedny Kubuś, z jakim smutnym, zrezygnowanym wyrazem twarzy on to powiedział. Ja chciałem go uspokoić, zacząłem się śmiać wesoło, weselej nawet, niż mi się chciało.
— A toś sobie wyimaginował, do licha, mój drogi. Muszą być chyba bardzo czarujący albo panna Pierrotte — bardzo zapalna... Ależ nie, uspokój sią, ty Kubusiu-Matko. Panna Kamila jest mi równie daleka, jak i ja jej. Bądź pewien, że mnie się obawiać nie potrzebujesz.
[ 211 ]
Po tej pierwszej wizycie w firmie Lalouette jakiś czas nie bywałem tam wcale. Kubuś w dalszym ciągu odbywał wytrwale swoje pielgrzymki niedzielne i za każdym razem wymyślał nowy, nieodparcie uroczy sposób zawiązywania krawata. Krawat Kubuś a był to cały poemat miłości, tłumionej a żarliwej, coś w rodzaju selamu wschodniego, tej wiązanki symbolicznych kwiatów, którą baszowie ofiarowują wybranym serca, umiejętnie wyrażając mową kwiatów wszystkie odcienia uczuć.
Gdybym był kobietą, krawat Kubusia z jego nieskończoną rozmaitością wiązań wzruszyłby mnie więcej od wyznania. Ale, prawdę powiedziawszy, kobiety wcale się na tem nie znają. Co niedziela nieszczęsny wielbiciel mówił mi: — „Ja idę tam. Czy idziesz ze mną?“ — A ja odpowiadałem stale: — „Nie, Kubusiu, będę pracował...“ — Wówczas odchodził szybko, a ja pozostawałem sam, pochylony nad warsztatem rymów.
Postanowiłem sobie mocno nie chodzić więcej do Pierrotte’ów. Lękałem się „czarnych oczu“. Powiedziałem sobie: — „Zginiesz, jeśli zobaczysz je raz jeszcze!“ — Ale to też nie wychodziły mi z głowy te demony, wielkie czarne oczy. Widziałem je wszędzie. Myślałem o nich wciąż — przy pracy i we śnie. Na wszystkich moich zeszytach były wyrysowane te oczy z rzęsami — ot takiemi! Prześladowały mnie natrętnie.
A kiedy Kubuś z błyszczącemi radośnie oczami, [ 212 ]w podskokach biegł do pasażu Saumon w najnowszem wydaniu krawata, Bóg jeden wie, jaką szaloną miałem ochotę zbiec za nim ze schodów i zawołać. — „Poczekaj, idę z tobą! — Ale nie! Jakiś głos wewnętrzny przestrzegał mnie, że nie nalegało chodzić tam i znajdowałem w sobie dość hartu, aby pozostać przy moim warsztacie i powiedzieć: „Nie, dziękuję, Kubusiu, będę pracował“.
Trwało to tak czas jakiś. Wkońcu, zawdzięczając Muzie, byłbym może zdołał wygnać z duszy „czarne oczy“, na nieszczęście pozwoliłem sobie nieopatrznie ujrzeć je raz jeszcze. 1 wszystko zostało stracone. Głowa, zarówno jak serce... A było to tak.
Od czasu owych zwierzeń nad rzeką, Kubuś nie wspominał mi nigdy więcej o swojej miłości, ale z jego twarzy widziałem, że sprawy nie idą tak, jakby sobie życzył... Smutny był zawsze bardzo, gdy wracał od Pierrette’s. W nocy wzdychał i wzdychał bez końca. Gdy go pytałem: „Co ci jest, Kubusiu? odpowiadał mi szorstko: — „Nic mi nie jest“. — Ale z samego tonu miarkowałem, że nie mówi prawdy. On, taki dobry, taki cierpliwy, bywał teraz dla mnie chwilami przykry. Czasami tak patrzył na mnie, jakgdybyśmy się pogniewali. Domyślałem się naturalnie, że kryje się w tem jakiś ciężki zawód sercowy; ponieważ jednak Kubuś milczał uporczywie, nie śmiałem go zaczepić. Wszakże, gdy pewnej niedzieli wrócił mi bardziej jeszcze chmurny, niż zwykle, postanowiłem postawić sprawę jasno.
— Powiedz, Kubusiu, co ci jest? — odezwałem się, [ 213 ]biorąc go za rękę... — Więc twoje sprawy tam źle stoją?
— Tak, zgadłeś, źle stoją... — odpowiedział biedny chłopak ze zniechęceniem.
— Ależ, powiedz, co się dzieje? Czy może Pierrotte coś zauważył? Czy chce was rozdzielić?
— O nie, Danku, Pierrette wcale nam nie wchodzi w drogę... Tylko ona mnie nie kocha i nie pokocha nigdy.
— Co za szaleństwo, skąd możesz wiedzieć, że ona nie pokocha clą nigdy... Czyś jej przynajmniej powiedział, że ją kochasz?... Nie? prawda, że nie?... Więc...
— Ten, którego ona kocha, nic nie mówił, nic nie potrzebował mówić, a jest kochany...
— Myślisz naprawdę, że ta fletnia?...
Kubuś, jakgdyby nie słysząc mojego pytania, powtórzył po raz drugi:
— Ten, którego ona kocha, nic nie mówił...
I nic się więcej od niego dowiedzieć nie mogłem.
Tej nocy sen nie zawitał prawie do dzwonnicy St. Germain.
Kubuś siedział przez całą noc prawie pod oknem, patrząc w gwiazdy i wzdychając. Ja zaś rozmyślałem. ...Czyby nie pójść tam samem u i nie przyjrzeć się zbliska, jak się rzeczy mają?... Kubuś przecie może się mylić... Panna Pierrotte nie zrozumiała pewnie, ile miłości mieści się w węzłach tego krawata... Kubuś nie śmie wyjawić swoich uczuć, może więc ja przemówię za niego... Tak, właśnie: pójdę, pomówię z tą młodą filisterką i zobaczymy...
[ 214 ] Nazajutrz, nic nie mówiąc o tem Kubusiowi, przystąpiłem do wykonania mojego szlachetnego przedsięwzięcia, Bóg mi świadkiem, że idąc tam, nie miałem żadnej ubocznej myśli. Szedłem dla Kubusia, tylko dla Kubusia. Wszakże, gdym ujrzał na rogu pasażu Saumon dawną firmę Lalouette z jej zielonemi szyldami i napisem nad wystawą: „Kryształy i porcelana”, uczułem lekkie bicie serca, które powinno mi było dać do myślenia... Wszedłem, sklep był pusty; w głębi młody flecista posilał się i nawet przy jedzeniu trzymał swój instrument pod ręką na obrusie. ...Nigdy nie uwierzę, aby Kamila mogła się wahać między tym przenośnym fletem a Kubusiem... — mówiłem sobie, wchodząc na schody — ...wreszcie, zobaczymy!...
Zasiałem Pierrotte’a z córką i damą wielkich zalet przy stole. Na szczęście „czarne oczy“ były nieobecne! Na mój widok wszyscy troje wydali okrzyk zdziwienia. — „A, mamy go wkońcu! — zawołał Pierrotte tubalnym głosem — że tak słusznie powiedzieć można... Napije się pan z nami kawy“. — Przygotowano mi miejsce za stołem; dama wielkich zalet przyniosła mi ładną wyzłacaną filiżankę i usiadłem koło panny Pierrotte...
Ładnie wyglądała dnia tego panna Kamila. Zatknęła we włosy powyżej ucha — dziś już tak nie upinają kwiatów — ponsową różyczkę, małą, ale taką ponsową, ponsową! Mówiąc między nami, myślę, że ta różyczka musiała być chyba czarodziejką, tak bardzo upiększyła małą filisterkę.
— Cóż to, panie Danielu — odezwał się Pierrotte, [ 215 ]śmiejąc się dobrodusznie — pan wcale nas już znać nie chce...
Próbowałem się zasłonić mojemi pracami literackiemi..
— To to, znam ja tę waszą dzielnicę Łacińską... — żartował rubaszny Seweńczyk i zaczął się jeszcze głośniej śmiać, patrząc na damę wielkich zalet, która chrząknęła na to porozumiewawczo hm! hm! i trącała mnie nogą pod stołem. Dla tych poczciwców dzielnica Łacińska znaczyła tyle, co orgje, muzyka, maskarady, petardy, brzęk kielichów, szalona noce i tak dalej... Byliby się pewnie zdziwili, gdybym im odmalował moje pustelnicze życie w dzwonnicy St. Germain. Ale młodzi ludzie zazwyczaj nie mają nic przeciwko temu, gdy ich uważają za nicponiów. Wobec tych zarzutów stroiłem tylko skromne minki i broniłem się słabo;
— Ależ bynajmniej... zapewniam pana... Wcale nie to, co pan przypuszcza...
Dobrzeby się uśmiał Kubuś, gdyby mnie w tej chwili zobaczył.
Kończyliśmy właśnie kawę, gdy z podwórza doleciały nas dźwięki fletu. To Pierrotte’a wzywano do sklepu. Zaledwie znikł za drzwiami, gdy dama wielkich zalet wyniosła się do kredensu na partyjkę sześćdziesiąt sześć z kucharką. Mówiąc między nami, zdaje się, że największą zaletą owej damy była wprawa z jaką grała w karty.
Widząc, że pozostawiono mnie sam na sam z ponsową różyczką, powiedziałem sobie: — „Teraz [ 216 ]nadeszła chwila!...“ — i już miałem imię Kubusia na ustach, ale panna Pierrette nie dała mi mówić. Szeptem i nie patrząc na mnie, zapytała:
— Czy to panna „Biała Kukułka“ nie dozaala panu bywać u przyjaćiół?
W pierwszej chwili myślałem, że żartuje, ale nie, mówiła zupełnie poważnie i sądząc po szkarłacie lic i falowaniu staniczka, musiała być nawet bardzo wzrusona. Widocznie mówiono w jej obecności o „Białej Kukułce“ i wyobraziła sobie na pewno coś, czego wcale nie było. Mogłam jednem słowem wyprowadzić ją z błędu, ale nie wiem co za odruch bezsensownej próżności powstrzymał mnie... Wówczas, nie mogąc się doczekać mojej odpowiedzi, panna Pierrotte odwróciła się i podnosząc długie rzęsy, dotychczas opuszczone, spojrzała na mnie. Nie, co mówię! to nie ona na mnie spojrzała, lecz czarne oczy! zamglone łzami i pełne tkliwych wyrzutów. O, ukochane czarne oczy! radości mej duszy!
Trwało to tylko mgnienie oka; długie rzęsy opadły natychmiast, czarne oczy znikły i miałem znów przy sobie tylko pannę Pierrotte. Prędko, prędko, nie czekając na nowe objawienie, zacząłem mówić o Kubusiu. Powiedziałem przedewszystkiem, jaki on dobry, prawy, dzielny, szlachetny. Opowiadałem o jego niewyczerpanem poświęceniu dla mnie, o jego macierzyńskiej troskliwości, tak czujnej, że mogłaby jej pozazdrościć rodzona matka. To Kubuś żywił mnie i ubierał, jemu zawdzięczałem możność istnienia w Paryżu, kosztem Bóg wie jakiej pracy i wyrzeczeń z jego strony. Gdyby nie on — byłbym wciąż jeszcze [ 217 ]w owem mrocznsm wlezieniu, w Sarlance, gdzie tyle ucierpiałem.
Gdym doszedł do tego miejsca mojej przemowy, panna Pierrotte wzruszyła się bardzo i zobaczyłem wielkie łzy, spływające po jej policzkach. W prostocie ducha pomyślałem, że ona nad Kubusiem płacze i powiedziałem sobie: — „Wszystko idzie jak najlepiej!“ — Stałem się jeszcze wymowniejszy. Odmalowałem smutek Kubusia i tę głęboką miłość, która mu serce raniła. O, po trzykroć szczęśliwa kobieta, która...
Tu ponsowa różyczka wysunęła się, nie wiem jakim sposobem, z włosów panny Kamili i upadla u mych stóp. Namyślałem się, jak dać delikatnie do zrozumienia Kamili, że ona jest właśnie tą po trzykroć szczęśliwą kobietą, którą Kubuś umiłował. Mała ponsowa różyczka ułatwiła mi sytuację. Mówiłem wam przecie, że była to czarodziejka nielada! Podniosłem ją szybko, ale bynajmniej nie zwróciłem jej właścicielce.
— To będzie dla Kubusia od pani! — rzekłem z domyślnym uśmiechem.
— Dla Kubusia, jeśli pan już tak chce koniecznie odparła z westchnieniem panna Pierrotte.
Ale w tej samej chwili ukazały się czarne oczy i spojrzały na mnie czule, jakgdyby chciały powiedzieć: — „Nie, nie dla Kubusia, ale dla ciebie!“ i gdybyście mogli widzieć, jak one to mówiły, z jaką żarliwą prostotą, z jak wstydliwem a niepohamowanem uniesieniem! Ja jednak wahałem się jeszcze i czarne oczy musiały mi powtórzyć raz dru[ 218 ]gi i trzeci; — „Tak, dla ciebie!... dla ciebie!...“ — Wówczas ucałowałem ponsową różyczkę i ukryłem ją na piersiach.
Gdy Kubuś wrócił wieczorem do domu, znalazł mnie pochylonego nad warsztatem rymów. Nie dałem mu nawet poznać, że w ciągu dnia wychodziłem z domu. Na nieszczęście, gdy się rozbierałem, ponsowa różyczka, ukryta na piersiach, wypadła i legła na ziemi przy łóżku: wszystkie te czarodziejki są straszliwie przewrotne. Kubuś podniósł kwiat i przyglądał mu się długo. Nie wiem, kto z nas dwojga był bardziej czerwony, róża — czy ja.
— Poznałem ją — powiedział wreszcie Kubuś — to róża z krzewu, który kwitnie tam, na oknie salonu.
I dodał, oddając mi ją:
— Mnie ona nigdy nie dała róży...
Powiedział to z takim smutkiem, że mi się w oczach łzy zakręciły.
— Kubusiu, najdroższy Kubusiu, przysięgam, że do dnia dzisiejszego...
Przerwał mi łagodnie.
— Nie tłumacz się, jestem pewien, że niczego nie dokonałeś przeciwko mnie... Ja wiedziałem o tem, wiedziałem, że ona kocha ciebie. Przypomnij sobie, co ci mówiłem: — „Ten, którego ona kocha, nie mówił, nie potrzebował mówić, a jest kochany.“
I rzekłszy to, biedny chłopak zaczął chodzić po pokoju. Ja patrzyłem na niego, jak skamieniały z różą w ręku.
— Stało się to, co się stać musiało — przemówił po chwili. Przewidziałem to oddawna. Wie[ 219 ]działem, że jeśli ciebie zobaczy, nie będzie już mnie chciała... Dlatego to zwlekałem tak długo, zanim zaprowadziłem ciebie tam. Zgóry już byłem o ciebie zazdrosny. Wybacz mi, ale ja ją tak kochałem!... Wkońcu pewnego dnia chciałem dokonać próby i zabrałem cię z sobą. I tego samego dnia zrozumiałem, że dla mnie wszystko skończone. Po pięciu minutach już spojrzała na ciebie tak, jak dotychczas nie patrzyła na nikogo. I ty sam zdałeś sobie z tego sprawę. O, nie kłam! tak było... dlatego tylko przez cały miesiąc nie byłeś tam; ale na Boga, mnie się to na nic już nie zdało. Takie dusze, jak ona, nie zmieniają się pod wpływem rozłąki-przeciwnie, uczucie ich umacnia się... Ilekroć tam byłem, wciąż tylko o ciebie pytała i tak naiwnie, z taką tkliwością i ufnością... Cierpiałem istne tortury... Teraz wszystko skończone... Tak nawet jest lepiej...
Kubuś mówił w ten sposób jeszcze długo, wciąż z tą swoją słodyczą i z tym swoim zrezygnowanym uśmiechem. A mnie, gdym tego słuchał, przejmował smutek i radość zarazem, gdyż poprzez każde słowo Kubusia przebłyskiwały czarne oczy, pełne tylko mnie jednego. Gdy skończył, zbliżyłem się do niego nieco zawstydzony, ale nie puszczając czerwonej róży z ręki:
— Czy ty teraz nie przestaniesz mnie kochać, Kubusiu?
Uśmiechnął się i przycisnął mnie do piersi:
— Jakiś ty niemądry, tem więcej kochać cię będę za to.
I tak było rzeczywiście. Przygoda z czerwoną różą nie zmieniła wcale miłości mojej „Matki“ ani na[ 220 ]wet usposobienia. Przypuszczam, że Kubuś cierpiał bardzo, ale nigdy tego po sobie nie pokazywał. Ani jednego westchnienia, ani jednej skargi. Chodził tam zawsze po dawnemu w niedziele i był ze wszystkimi równy, pogodny. Nie zadawał już sobie tylko trudu misternego wiązania krawata. Dumny i spokojny, zabijał się pracą i szedł odważnie przez życie, z oczami, utkwionemi w jeden cel: odbudowanie ogniska domowego. O Kubusiu, o moja Matko!...
Co do mnie, to odkąd mogłem kochać czarne oczy swobodnie, bez wyrzutów sumienia, oddałem się niepodzielnie i bez pamięci mojemu uczuciu. Nie opuszczałem wprost dom u Pierrotte’ów. Zdobyłem tam sobie serca wszystkich, ale za cenę iluż to kompromisów, o Boże! Nic mnie nie kosztowało przynosić cukier staremu Lalouette, grywać w karty z damą wielkich zalet... Nazywano mnie Faworyś. Zazwyczaj Faworyś przychodził około południa; o tej porze Pierrotte był w sklepie, a panna Kamila na górze, w salonie, z damą wielkich zalet. Jak tylko wchodziłem, czarne oczy ukazywały się natychmiast, a dama wielkich zalet również natychmiast pozostawiała nas samych. Ta szlachetna niewiasta, którą Seweńczyk przydał córce do towarzystwa, uważała, że z chwilą mego przybycia wszelkie jej obowiązki ustawały. Śpieszyła, co tchu, do kredensu, do kucharki i rozkładała karty. Oczywiście ja nie miałem nic przeciwko temu; pomyślcie tylko — sam na sam z czarnemi oczami!
O Boże, ileż rozkosznych chwil przeżyłem w tym żółtym saloniku. Zwykle przynosiłem jakąś książkę, [ 221 ]któregokolwiek z moich ulubionych poetów czytywałem wybrane urywki czarnym oczom, które to zachodziły łzami, to rzucały błyskawice, zależnie od wzruszeń, które w nich nieciło czytanie. Przez ten czas panna Pierrotte haftowała przy nas pantofle d!a ojca lub grała nam wieczne swoje Reverie de Rosellen, ale my nie zwracaliśmy na nią najmniejszej uwagi, zapewniam was. Czasami jednak, ta mała mieszczaneczka w najwznioślejszych miejscach wtrącała jakieś niemądre uwagi, jak naprzykład: — „Muszą sprowadzić stroiciela fortepianu“ albo: — „Zrobiłam o dwa ściegi za dużo!” — Wówczas, zrażony, zamykałem książkę i nie chciałem czytać dalej, ale czarne oczy umiały tak spojrzeć na mnie, że natychmiast, udobruchany, brałem się znowu do poezji.
Była to wielka nieostrożność, że nas tak samych pozostawiano w żółtym saloniku. Pomyślcie tylko, czarne oczy i Faworyś we dwoje razem nie mieli trzydziestu czterech lat... Ma szczęście panna Pierrotte nie opuszczała nas ani na chwilę, a była to ochmistrzyni bardzo rozsądna, przewidująca i czujna, taka właśnie, jakiej potrzeba przy beczce prochu. Pewnego dnia, przypominam sobie, a było to w ciepłe, majowe popołudnie, siedzieliśmy — czarne oczy i ja na kanapce salonu. Okno było otwarte, długie zasłony spuszczone aż do ziemi. Czytaliśmy Fausta... Skończyłem, książka wysunęła mi się z rąk; trwaliśmy chwilę, nic nie mówiąc, przytuleni do siebie w ciszy i półmroku... Wsparła głowę na mojem ramieniu. Przez uchylone brzegi staniczka widziałem srebrne medaliki, połyskujące na piersiach... Nagle panna [ 222 ]Pierrotte stanęła między nami. Trzeba było widzieć jak w jednej chwili odepchnęła mnie na drugi koniec kanapy, a jakie kazanie usłyszeliśmy w dodatku!
— Bardzo brzydko zachowujecie się, moje dzieci... Nadużywacie zaufania, które wam okazuję... Trzeba pomówić z papą... No, Danku, kiedyż pomówisz z ojcem?
Obiecałem pomówić niezadługo, gdy tylko skończę mój wielki poemat. Ta obietnica ułagodziła nieco naszą ochmistrzynię. Pomimo to, od owego dnia srogo zakazano „czarnym oczom” siadać przy Faworysiu. Strasznie surowych zasad była ta panna Pierrotte! wyobraźcie sobie, że z początku nie pozwalała nawet „czarnym oczom“ pisywać do mnie! Wkońcu zgodziła się, ale pod warunkiem, że będzie przeglądała wszystkie listy. Na nieszczęście nie zadowalała się jedynie przeglądaniem tych uroczych, tchnących gorącą miłością, liścików, które pisywały do mnie „czarne oczy“; pozwalała sobie często wtrącać zdania w swoim stylu, jak naprzykład:
„Dziś jestem smutna. Znalazłam w szafie pająka. A to zła wróżba.“
Albo:
„Nie można zakładać domów z płótnem w kieszeni.“
I wciąż ta sama zwrotka:
„Trzeba pomówić z ojcem.“
Na co odpowiadałem niezmiennie:
[ 223 ]
Ukończyłem wreszcie ten osławiony poemat. Udało mi się go stworzyć po czterech miesiącach pracy i przypominam sobie, że gdy doszedłem do ostatniego wiersza, nie mogłem już wcale pisać, tak mi drżały ręce z podniecenia, dumy i zapału.
W dzwonnicy St. Germain było to wydarzenie nielada. Kubuś przy tej sposobności wrócił do swoich garnuszków z klejem. Oprawił mi ślicznie zeszyt i własnoręcznie przepisał mój poemat. Przy każdym wierszu wydawał okrzyki zachwytu, tupał z radości... Ja nie żywiłem takiej wiary w swoje dzieło. Kubuś kochał mnie za bardzo — nie mogłem więc całkowicie polegać na jego zdaniu. Pragnąłem odczytać mój poemat komuś, kto byłby bardziej bezstronny i miałby sąd wytrawniejszy. Ale, niestety, nie znałem nikogo takiego.
W kawiarence mogłem był z łatwością zawrzeć znajomości. Odkąd stanęliśmy lepiej materjalnie, jadałem w drugiej sali przy ogólnym stole. Gromadziło się tam ze dwudziestu młodych ludzi, wszystko literaci, malarze, architekci, a właściwie mówiąc, dopiero płonki artystów. Dziś płonki już wyrosły, kilku z pomiędzy tych młodych ludzi okryło się sławą i kiedy widzę ich nazwiska w pismach, serce mi się kraje — mnie, który jestem niczem! Gdy zasiadłem po raz pierwszy przy stole, cała kompanja przyjęła mnie z otwartemi rękami, ale że byłem nieśmiały i nie zabierałem głosu w dyskusjach, zapomniano o mnie [ 224 ]wkrótce i czułem się równie osamotniony wśród nich wszystkich, jak dawniej przy moim małym stoliku w sali ogólnej. Słuchałem, ale nie odzywałem się ani słowem.
Raz w tygodniu zasiadł przy naszym stole sławny poeta, którego nazwiska sobie nie przypominam; w naszem kółku nazywano go Baghawatą, od tytułu jednego z jego poematów. W te dni pijaliśmy bordeaux po szesnaście susów butelka, a przy deserze wielki poeta deklamował poezje indyjskie. Jeden z jego poematów nazywał się Laksamana, inny — Dasaratha, inny jeszcze — Kalaksala, dalej — Bhagi ratha Sudra, Kunosepa, Visvamitra, ale najpiękniejszym z nich wszystkich był Baghavata. Gdy poeta odczytywał Baghavatę, zdawało się, że słuchacze z zachwytu rozniosą całą salę. Wyli, tupali, wdzierali się na stół. Z prawej strony miałem małego budowniczego z czerwonym nosem, który zaczynał łkać od pierwszego zaraz wiersza i przez cały czas wycierał sobie oczy moją serwetką.
Ja przez naśladownictwo krzyczałem głośniej jeszcze od innych, ale w głębi nie umierałem wcale z zachwytu nad Baghavatą. Właściwie wszystkie te poematy indyjskie były do siebie podobne. Zawsze była w nich mowa o lotosie, o kondorze, o słoniu, o bawole; czasem dla rozmaitości lotos nazywał się lotusem, ale po za tem wszystkie te rapsodje były siebie warte — ani namiętności, ani prawdy, ani fantazji, tylko rymy i rymy. Naciąganie... Tak w głębi myślałem o wielkim Baghavacie; byłbym go też może sądził łagodniej, gdyby i mnie poproszono o jaki wiersz — [ 225 ]ale nikt mi tego nie proponował i dlatego bytem taki nieubłagany. Zresztą, był Jeszcze ktoś inny, kto tak samo, jak ja, zapatrywał się na poezję indyjską. Mój sąsiad z lewej strony również jej nie hołdował... Dziwna to była postać z tego mojego sąsiada: obdarty, brudny, wyszarzany, z dużem łysem czołem i długą brodą, w której pływały zawsze kawałki makaronu. Był on najstarszy z nas wszystkich i najinteligentniejszy. Jak wszystkie wielkie umysły mówił mało, nie udzielał się. Wszyscy go szanowali. Mówił o nim: — „O, to mocna głowa... to myśliciel“. — Widząc, jak mu się usta wykrzywiały ironicznie, gdy słuchał wierszy wielkiego Baghavaty, wyrobiłem sobie o nim bardzo wysoką opinję — myślałem: ...Ten człowiek zna się na literaturze... Gdybym mu tak przeczytał mój poemat?...
Pewnego razu, gdy wszyscy wstawali od stołu, kazałem podać butelkę wódki i poprosiłem myśliciela, by zechciał ją ze mną opróżnić. Zgodził się naturalnie — byłem świadomy jego nałogu. Przy kieliszku naprowadziłem rozmowę na wielkiego Baghawatę i zacząłem przedewszystkiem od tego, że zganiłem lotosy, kondory, słonie i bawoły. Była to śmiałość nielada! Słonie są takie zawzięte!... Ja mówiłem, a myśliciel dolewał sobie tymczasem wódki w milczeniu. Od czasu do czasu uśmiechał się i kiwał potakująco głową, mówiąc: — „Uah, uah“. — Ośmielony tem powodzeniem, przyznałem mu się, że i ja też ułożyłem wielki poemat i że pragnąłbym mu go odczytać. — „Uah, uah“ — mruknął znowu myśliciel, niewzruszony. Widząc, że mój towarzysz jest w tek dobrem usposobieniu, powie[ 226 ]działem sobie: — „Teraz albo nigdy“ — i wyciągnąłem poemat z kieszeni. Myśliciel wciąż z tym samym spokojem nalał sobie piąty kieliszek i przyglądał się jak rozkładam rękopis, ale w najważniejszym momencie położył swoją dłoń starego pijaka na moim rękawie:
— Jedno słowo, młodzieńcze, zanim zaczniemy... Jakie jest pańskie kryterjum?
Spojrzałem na niego niespokojnie.
— Pańskie kryterjum!... — powtórzył straszny myśliciel, podnosząc głos... — Jakie jest pańskie kryterjum?
Niestety! moje kryterjum!... ja go wcale nie posiadałem, nawet na myśl mi nie przychodziło, że należy je posiadać, co zresztą, łatwo odgadnąć było można po zdziwieniu, malującem się w moich oczach, po mojem zarumienieniu i kontuzji.
Myśliciel zerwał się, oburzony:
— Jakto, nieszczęsny młodzieńcze, nie posiadasz własnego kryterjum! W takim razie nie ma pan poco czytać mi swojego poematu... już zgóry powiedzieć mogę, co jest wart.
Mówiąc to, nalał sobie raz po razu dwa czy trzy kieliszki wódki, które pozostały jeszcze na dnie butelki, porwał kapelusz i wyszedł, tocząc rozbestwionemi oczami.
Gdy opowiedziałem wieczorem moją przygodę Kubusiowi, wpadł w wielki gniew.
— Twój myśliciel jest idjota — zakrzyknął. — Co tu ma do rzeczy kryterjum? czy mają go słowiki? Kryterjum! Co to jest takiego?... Gdzie to się wyra[ 227 ]bia? Widział to kto? Przekupień kryterjów!... Widzicie go!...
Drogi mój Kubuś, aż łzy mu stanęły w oczach z żalu, że mnie i mój poemat tak spostponowano.
— Wiesz co — powiedział po chwili — mam pewną myśl... Ponieważ zależy ci na tem, aby twój poemat został odczytany, nim pójdzie do druku, możebyś odczytał go którejkolwiek niedzieli u Pierrotte’ów!
— U Pierrotte’ow?... Ależ, Kubusiu?!...
— A czemużby nie? Tam do licha, Pierrotte nie jest orłem, ale też i nie kretem. Ma on zdrowy, jasny pogląd na rzeczy... Kamila byłaby doskonałym sędzią, gdyby nie to, że musi być stronna... Dama wielkich zalet dużo czytała... Nawet ten stary krogulec, Lalouette, nie jest taki tępy, jakby się zdawać mogło... Zresztą, Pierrotte zna wiele osób bardzo wykształconych, które możnaby zaprosić na ten wieczór... Cóż ty na to?... Czy chcesz, żebym z nim o tem pomówił?
Myśl dobierania sędziów w pasażu Saum on niebardzo mi się uśmiechała, ale pałałem taką chęcią przeczytania komukolwiek mojego poematu, że pogrymasiwszy trochę, przyjąłem projekt Kubusia. Już nazajutrz pomówił z Pierrotte’em. Wątpię bardzo, czy ten poczciwiec zrozumiał dokładnie o co chodzi, ale ponieważ nadarzała się sposobność dogodzenia dzieciom „Panienki“, zacny właściciel składu porcelany bez wahania powiedział: — „Tak!“ — i natychmiast rozesłano zaproszenia.
Nigdy jeszcze żółty salonik nie widział wśród swoich ścian takiej uroczystości. Pierrotte, chcąc mnie [ 228 ]uczcić godnie, zaprosił sam ą śmietankę kupiectwa. Na odczycie byli obecni państwo Passajon z synem, weterynarzem, jednym z wybitniejszych słuchaczy szkoły w Alfort; Ferouiilat młodszy, wolnomularz, świetny mówca, który tylko co był odniósł piekielny triumf w loży Wielkiego Wschodu; dalej państwo Fougeroux z sześcioma córkami, siedzącemi rzędem, jak piszczałki organowe, wreszcie Ferrouillat starszy, członek Paweau[16] najkompetentniejszy sędzia w tem gronie. Domyślacie się, jak byłem wzruszony, gdy mi przyszło stanąć wobec tak poważnego areopagu. Ponieważ uprzedzono tych poczciwców, że mają ocenić poemat, przybrali więc wszyscy uroczyste miny, zimne, zgaszone, bez cienia uśmiechu. Mówili do siebie! półgłosem, kiwając poważnie głowami, jak sędziowie. Pierrotte, który brał to wszystko daleko prościej, przypatrywał im się z wielkiem zdziwieniem. Wreszcie wszyscy się zebrali i zajęli miejsca. Siedziałem odwrócony plecami do fortepianu, audytorjum zaś — półkolem przede mną; jedynie pan Lalouette gryzł cukier na zwykłem swojem miejscu. Po chwili zamieszania zapanowało milczenie; wzruszonym głosem zacząłem czytać swój poemat...
Był to poemat dramatyczny, nazwany pompatycznie „Sielskim Dramatem“. W pierwszym okresie swojej niewoli w Sarlande Mały bawił się w opowiadanie uczniom fantastycznych powiastek, których bohaterami były: piewiki, motyle i inne zwierzątka. Z trzech takich powiastek, udramatyzowanych i napisanych wierszem, powstał mój „Sielski Dramat“.
[ 229 ]Poemat był podzielony na trzy części, ale tego wieczoru przeczytałem tylko jedną. Pozwalam sobie przytoczyć ten fragment w całości, nie jako przykład literatury klasycznej, ale poprostu, jako dokument do Dziejów Małego. Wyobraźcie sobie na chwilę, kochani czytelnicy, że siedzicie półkolem w żółtym saloniku, a Daniel Eyssette drżącym głosem odczytuje wam swój poemat.
PRZYGODY BŁĘKITNEGO MOTYLA[17]
Pola. Godzina szósta wieczorem; słońce zachodzi. W chwili, gdy się podnosi zasłona Błękitny Motyl i Biedronka, samczyk, rozmawiają, siedząc okrakiem no źdźble paproci. Spotkali się rano i przepędzili cały dzień razem. Biedronka chce odejść, ponieważ się ściemnia.
Motyl
— Co, już odchodzisz?
Biedronka
— Tak, muszę wracać do domu! Późno już! Trzeba!
Motyl
— Do djaska! zaczekaj chwilkę. Zawsze za wcześnie na powrót do domu...
Ja, przyznam ci się, nudzę się tam srodze, a ty.
Takie to nieciekawe, te drzwi, okna, ściany. A na polach słońce, rosa, maki, wolne przestrzenie...
[ 230 ]
Biedronka
— Ach, panie, ja je uwielbiam!
Motyl
— Więc, niedołęgo, nie odchodź jeszcze. Zostań ze mną. Widzisz, jak ciepło, jak ładnie.
Biedronka
— Tak, ale...
Motyl (spychając Biedronkę w trawę)
— Hejże, a wytarzaj się w trawie, wszak ona do nas należy.
Biedronka (broniąc się)
— Nie, niech mnie pan puści, proszę; słowo daję, muszę już iść koniecznie.
Motyl
— Cicho! Słyszysz?
Biedronka (przerażona)
— Co takiego?
Motyl
— Tę przepióreczkę, co w upojeniu nuci w sąsiedniej winnicy...
Hej, to mi piosenka na letnie przedwieczerze. Jak wdzięcznie ku nam płynie!
Biedronka
— Zapewne, ale...
Motyl
— Cicho bądź!
Biedronka
Motyl
— Idą ludzie.
(Przechodzą ludzie).
Biedronka (szeptem, po chwili milczenia)
— Człowiek-to bardzo złe stworzenie, prawda?
Motyl
— Bardzo złe.
Biedronka
— Boję się zawsze, aby który z nich nie nastąpił na mnie.
Ich nogi — niczem taran, a ciałko moje takie słbe...
Pan też niezbyt jest duży, ale zato ima skrzydła. Co za rozkosz takie skrzydła!
Motyl
— Do licha! jeśli się boisz tych prostaków, siadaj na mój grzbiet.
Jestem bardzo mocny! a skrzydła moje nie z cebulowej są łupinki, jak skrzydła ważek.
Poniosą, gdzie zechcesz i tak daleko, jak ci ssę spodoba.
Biedronka
— Och, dziękuję panu! Nie śmiałbym nigdy...
Motyl
— Czyż nie potrafisz w siąść na mój grzbiet?
Biedronka
— Nie, jednakże...
Motyl
Biedronka
— Ale pan mnie do domu zawiezie, prawda? Bo inaczej...
Motyl
— Tylko z miejsca ruszę, a zdrowo i cało przybędziesz do domu.
Biedronka (sadowiąc się na motylu)
— Bo, rozumie pan, u nas wieczorem odmawia się pacierze...
Motyl
— Rozumie się... Weź się trochę ku tyłowi. Tak... R teraz baczność! puszczam wodze!
(Wzlatują, dialog ciągnie się dalej w przestworzach)
— Mój drogi, to cudowne, jakiś ty leciutki...
Biedronka {przerażona)
— Och, panie...
Motyl
— A co tam?
Biedronka
— Nic nie widzę... W głowie mi się kręci; bardzo chciałbym już być na ziemi...
Motyl
— A to głupiec z ciebie! Jeśli ci się kręci w głowie, to zamknij oczy. Zamknąłeś już?
Biedronka{zamykając oczy)
— Tak...
Motyl
— Lepiej ci teraz?
Biedronka (z wysiłkiem)
Motyl (śmiejąc się na stronie)
— Stanowczo marnych lotników macie w waszym rodzie.
Biedronka
— O tak!...
Motyl
— Nie wasza to wina pewnie, że dotychczas sterowców nie wynaleziono.
Biedronka
— Naturalnie!
Motyl
— Ot, i na miejscu jesteśmy, mój panie!
(Siada na Konwalji)
Biedronka (otwierając oczy)
— Przepraszam, ale ja nie tutaj mieszkam.
Motyl
— Wiem o tem, ale dość wczesna jeszcze pora, zawiozłem cię tedy do Konwalji, to moja znajoma.
Przepłuczemy trochę gardło, wszak tyle wolno nam chyba.
Biedronka
— Ach, ja nie mam czasu!
Motyl
— Bagatelka, co tam jedna chwilka!
Biedronka
— A przytem mnie nie przyjmują w towarzystwie...
Motyl
Biedronka
— I późno już!
Motyl
— Wcale nie późno, słyszysz piewika?...
Biedronka (pocichu)
— Ale... ja nie mam pieniędzy,..
Motyl (ciągnąc go za sobą)
— Chodź, Konwalja ugości nas darmo.
(Wchodzą do Konwalji. Zasłona spada).
W drugim akcie noc już zapadła głęboka... Dwaj towarzysze wychodzą do Konwalji... Biedronka jest trocką podchmielona.
Motyl (nastawiając grzbietu)
— A teraz — w drogę!
Biedronka (wspina się odważnie)
— W drogę!
Motyl
— Jakże ci się moja Konwalja podobała?
Biedronka
— Ależ ona jest zachwycająca, mój drogi. Swoje piwnice i wszystko inne oddaje wspaniałomyślnie nieznanemu przybyszowi.
Motyl (spogląda w niebo)
— Ho, ho, już Febuś przez wrota nieba wyziera! Trzeba się śpieszyć.
Biedronka
— Spieszyć się, a poco?
Motyl
Biedronka
— O bylebym tylko zdążył na pacierz... Zresztą, to niedaleko... Zaraz za tym zakrętem...
Motyl
— Jeśli tobie nie śpieszno, to mnie — tem bardziej.
Biedronka (z zapałem)
— Jaki z ciebie dobry chłopiec! Niewiem, czemu tak mało masz przyjaciół.
Mówią o tobie: — „To cygan, bezbożnik, to poeta, lekkoduch!
Motyl
— No, no, i któż to mnie tak nazywa?
Biedronka
— Moj Boże! Poświętnik...
Motyl
— Ha, ha! ten tłuścioch lekkoduchem mnie nazywa, bo sam ma brzuch zbyt okazały.
Biedronka
— Ale nietylko on jeden ku tobie nienawiścią pała.
Motyl
— O, do licha!
Biedronka
— Tak, wśród Ślimaków niemasz ani jednego przyjaciela, ani też wśród Niedźwiadków, ani wśród Mrówek.
Motyl
Biedronka (poufnie)
— Nie zalecaj się do Pająka; twierdzi, żeś poczwara.
Motyl
— Eh, to tylko mnie tak przed nim spotwarzono.
Biedronka
— Ale kiedy i Liszki myślą mniej więcej tak samo...
Motyl
— Wierzę mocno! Ale powiedz mi, czy i wśród twych krewniaków — boć wszakże do Liszek nie należysz — równie źle o mnie mówią?...
Biedronka
—To zależy. Młodzież wszystka za tobą trzyma.Starzy zaś twierdzą naogół, żeś niemoralny.
Motyl (ze smutkiem)
— Ha, widzę, że mnie nie bardzo lubią... niema na to rady...
Biedronka
— O tak! mój biedaku. Pokrzywy mają do ciebie urazę. Ropucha cię nienawidzi.
Nawet Piewik, kiedy mówi o tobie, to aż zgrzyta — „O ten Mottyl!!“
Motyl
— Czy i ty mnie tak nienawidzisz, jak ta hołota?
Biedronka
— Ja? ja ciebie kocham, tak dobrze mi leżeć w twoich ramionach! A przytem, ty mnie wprowadzasz do Konwalji... Tam tak wesoło! Jeśliś zmęczony, [ 237 ]to powiedz, ale może moglibyśmy jeszcze gdzieś wstąpić po drodze? Wszak chyba nie zmęczyłeś się nadto?
Motyl
— Trochę jesteś za ciężki, ale mniejsza o to.
Biedronka (wskazując Konwalję)
— Chodźmy, odpoczniesz tam sobie.
Motyl
— O, dziękuję za Konwalję! — wciąż jedno i to samo.
(Pocichu, swawolnie)
— Wolałbym wstąpić tu, obok...
Biedronka (rumieniąc się)
— Do Róży?... Przenigdy...
Motyl (ciągnie ją za sobą)
— Chodźże, nikt nas nie zobaczy...
(Wchodzą chyłkiem do Róży. Zasłona spada.)
W trzecim akcie...
Ale nie chciałbym, kochani czytelnicy, nadużywać dłużej waszej cierpliwości. Wiersze w dzisiejszych czasach nie mają, wiem o tem, powodzenia. Więc skończę już czytać i opowiem w skróceniu treść pozostałych części poematu.
W trzecim akcie noc głęboka... Obaj towarzysze wychodzą od Róży... Motyl chce odprowadzić Biedronkę do rodziców, ale ona się opiera; jest zupełnie pijana; koziołkuję po trawie, wydając nieprzystojne okrzyki. Motyl odwozi ją wreszcie do domu... Żegnają się u drzwi i obiecują sobie widywać się czę[ 238 ]ściej... Motyl odchodzi sam w mrok nocy. I on także jest trochę pijany, ale pijany na smutno. Przypominają mu się zwierzenia Biedronki i zadaje sobie gorzkie pytanie, dlaczego go tak wszyscy nienawidzą, jego, który nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy... Niebo bezksiężycowe, wicher dmie; pola czarne i puste. Motylowi robi się zimno i straszno, ale pociesza się myślą, że jego towarzysz spoczywa sobie bezpiecznie na ciepłem, miękkiem posłaniu. Ukazują się wielkie ptaki nocne i krążą bez szelestu nad widownią. Błyska. Złośliwe stworzenia, zaczajone pod kamieniem, chichoczą, pokazując sobie Motyla: — „Mamy go!“ — wołają. Gdy tak nieszczęsny, przejęty trwogą, rzuca się to w tę to w ową stronę, Oset przydrożny przebija go szpadą. Niedźwiadek rozpruwa mu brzuch szczypcami; wielki złotawy Pająk odrywa mu część błękitnego, aksamitnego płaszcza. Wreszcie Nietoperz druzgocze go uderzeniem skrzydeł. Motyl pada, raniony śmiertelnie... Słysząc jego jęki, Pokrzywy wydają okrzyk radości, a Ropuchy rechoczą: — „Dobrze mu tak!... dobrze mu tak!“...
O świcie Mrówki, idące ze szpadlami na robotę, znajdują zwłoki na drodze. Zaledwie raczyły spojrzeć na nie — i idą dalej; ani im na myśl przyjdzie Motyla pochować. Mrówki nigdy nie zwykły trudzić się darmo. Na szczęście przechodzi też tam tędy Bractwo Grabarzy. Są to, jak wiecie, czarne żuki, które ślubowały grzebać umarłych... Nabożnie zaprzęgają się do zmarłego Motyla i ciągną go na cmentarz... Tłumy ciekawych cisną się na drodze i każdy robi głośno uwagi. Małe świerszcze w brunatnem ubraniu, [ 239 ]grzejące się na słońcu przed domem, mówią poważnie: — „On zanadto lubił kwiaty!“ — „Wciąż bujał po nocy!“ — dodają ślimaki, a otyłe Poświętniki, przewalając się w swoich złotych strojach, mruczą: — „Cyganem był i cyganem pozostał!“ — W całym tłumie ani jednego słowa żalu i tylko, na bezkresnych okoliczych równinach, lilje stuliły swoje kielichy a piewiki zapadły w żałobne milczenie.
Ostatnia scena rozgrywa się na cmentarzu motyli. Gdy już Grabarze dokonały swego dzieła, uroczysty Chrabąszcz, który towarzyszył konduktowi, staje nad grobem i wygłasza mowę pogrzebową. Na nieszczęście pamięć mu nie dopisuje. Godzinę całą składa i rozkłada łapki i plącze się w zawiłej oracji. Gdy mówca skończył, wszyscy odchodzą, a wówczas Biedronka wychyla się z za grobu. Tonąc we łzach, klęka nad mogiłą! odmawia serdeczną modlitwę za towarzysza, który w niej spoczywa.
Gdy przebrzmiał ostatni wiersz, rozentuzjazmowany Kubuś zrywa się, aby uderzyć w oklaski, ale kamienieje, widząc zalęknione twarze tych poczciwców.
Zaiste, myślę, że gdyby koń z Apokalipsy runął nagle na środek żółtego saloniku, nie wywołałby większego zdumienia, niż mój „Błękitny Motyl”. Państwo Passajon, państwo Fougeroux, najeżywszy# się, patrzyli na mnie szeroko rozwartemi oczami. Dwa bracia Ferouillat dawali sobie jakieś znaki. Nikt nie pisnął ani słowa. Możecie sobie wyobrazić, jak się czułem.
[ 240 ] Nagle w te] ciszy i konsternacji powszechnej dał się słyszeć z za fortepianu jakiś głos, ale jaki — bezbarwny, głuchy, zimny, bezdźwięczny — jak głos widma; drgnąłem... Po raz pierwszy od lat dziesięciu odezwał się człowiek o ptasiej głowie, czcigodny Lalouette:
— Bardzo się cieszą, że zamordowano tego motyla rzekł dziwny ten starzec, chrupiąc cukier z okrutnym wyrazem twarzy — nic lubią motyli!
Wszyscy się roześmiali i zaczęło się omawianie poematu.
Członek Paweau uważał, że utwór jest za długi i namawiał mnie gorąco, abym go skrócił do jednej lub dwóch piosenek, w literaturze francuskiej bowiem piosenki są najcharakterystyczniejszym rodzajem twórczości. Słuchacz z Alfort, uczony przyrodnik, zauważył, że biedronki mają skrzydła, co odejmowało wszelki cień prawdopodobieństwa fabule. Ferouillat młodszy twierdził, że już to gdzieś, kiedyś czytał.
— Nie zwracaj na nich uwagi — szepnął mi Kubuś — to jest arcydzieło! Pierrote nie mówił nic, był jakgdyby mocno czemś zająty. Być może, że poczciwiec, siedząc cały czas przy córce, poczuł drżenie jej ręki w swojej dłoni lub uchwycił zbyt ogniste spojrzenie czarnych oczu. Dość, że dnia tego Pierrotte miał, że tak słusznie powiedzieć można dziwny wyraz twarzy; nie odstępował ani na chwilą swojej panienki, wskutek czego nie mogłem zamienić ani jednego słowa z „czarnemi oczami“. Wyszedłem więc bardzo wcześnie, nie wysłuchawszy [ 241 ]nowej piosenki członka Paweau, czego mi tenże nigdy nie wybaczył.
W dwa dni po tym pamiętnym wieczorze otrzymałem od panny Pierrotte bilecik, równie krótki, jak wymowny: „Proszę przyjść zaraz, ojciec wie wszystko“. A poniżej drogie „czarne oczy“ dopisały: „Kocham!“
Trochę mnie, przyznaję, zaniepokoiła ta wielka nowina. Od dwóch dni biegałem ze swoim rękopisem po wydawcach i daleko mniej zajęty byłem „czarnemi oczami“, niż poematem. A oprócz tego, wcale mi się nie uśmiechała perspektywa rozmowy z grubym Seweńczykiem. To też, poim o serdecznych nawoływań „czarnych oczu“, przez dni kilka nie pokazywałem się tam wcale. Mówiłem sobie, chcąc usunąć wszelkie zwątpienia, co do szczerości moich zamiarów: — „Jak sprzedam mój poemat!...“ — Na nieszczęście nie sprzedałem go. W one czasy, nie wiem czy tak samo jest i dziś jeszcze, panowie wydawcy byli to ludzie bardzo łagodni, grzeczni, wspaniałomyślni, uprzejmi, ale mieli jedną wielką wadę: oto — nie można ich było nigdy zastać. Na podobieństwo tych zbyt małych gwiazd, dostrzegalnych tylko przez wielkie teleskopy obserwatorjum astronomicznego, panowie wydawcy byli niewidzialni dla tłumu. Przychodziłem o najróżniejszych porach dnia; zawsze mi odpowiadano, że należy przyjść kiedy indziej...
Boże, ileż ja się nalatałem po tych kięgarniach, ile drzwi oszklonych naotwierałem nadaremnie! Ileż to razy zatrzymywałem się przed wystawami, zadając sobie z bijącem sercem pytanie: — „Wejść czy nie wejść?“ — Tam, wewnątrz, było ciepło, unosił się za[ 242 ]pach nowych książek, krążyli mali, łysi, wiecznie zając! jegomościowie, którzy raczyli odpowiadać mi z za kontuaru albo ze szczytu drabinki. Wydawca zaś był zawsze niewidzialny! I tak co wieczów wracałem do domu, smutny, zniechęcony, zdenerwowany. — „Odwagi! — mówił Kubuś — jutro lepiej ci się poszczęści“. — Nazajutrz wychodziłem znowu na wyprawę, uzbrojony w rękopis, który z każdym dniem dolegał mi coraz bardziej, wydawał mi się coraz cięższy. Z początku dźwignąłem go dum nie pod pachę, jak nowy parasol; wkońcu jednak zacząłem się go wstydzić i chowałem go w zanadrze, zapinając starannie marynarkę, aby go nie było widać.
Na tem bieganiu zeszedł mi cały tydzień. Nadeszła niedziela. Kubuś, wedle zwyczaju, poszedł na obiad do Pierrotte’ow. Ja byłem tak zmęczony polowaniem na niewidzialne gwiazdy, że przeleżałem cały dzień... Po powrocie do domu, wieczorem, brat usiadł koło mnie na łóżku i zaczął mi łagodnie czynić wymówki:
— Słuchaj, Dańku, bardzo to źle z twojej strony, że wcale nie bywasz tam. „Czarne oczy“ płaczą i lamentują; konają z tęsknoty... Mówiliśmy o tobie cały wieczór... Ach, ty nicponiu, jak ona ciebie kocha!
Biedny Kubuś-Matka! Mówiąc to, miał łzy w oczach.
— A Pierrotte? — spytałem nieśmiało — co mówi Pierrotte?
— Nic... Był tylko bardzo zdziwiony, że nie przyszedłeś ze mną. Trzeba tam iść, Dańku... Pójdziesz, dobrze?
— Zaraz jutro, Kubuś, przyrzekam ci.
[ 243 ] W czasie naszej rozmowy „Biała Kukułka,” która tylko co wróciła, zaczęła śpiewać swoją rozwlekłą piosenkę: Tolokoiotinian! Tolokototinian!
— Wiesz — szepnął — „czarne oczy“ są zazdrosne o naszą sąsiadkę. Myślą, że mają w niej rywalkę... Nadaremnie mówiłem, kim ona jest — nie chciały mnie słuchać wcale... „Czarne oczy“ zazdrosne o „Białą Kukułkę“! — jakie to śmieszne, prawda?
Próbowałem się uśmiechać, ale w głębi byłem głęboko zawstydzony, bo jeśli „czarne oczy” były zazdrosne o „Białą Kukułkę”, to wszak tylko z mojej winy.
Nazajutrz po południu udałem się do pasażu Saumon. Chciałem pójść wprost na czwarte piętro i pomówić z „czarnemi oczami”, zanim zobaczę się z Pierrotte’em, ale czatował na mnie u progu i nie mogłem się wymknąć. Musiałem zajść z nim do sklepu i zasiąść za kontuarem. Od czasu do czasu w drugim pokoju rozbrzmiewały dyskretnie tony fletu.
— Panie Danielu — przemówił Seweńczyk tak płynnie i z taką swadą, jakiej się po nim nie spodziewałem — chcę pana o coś zapytać... Sprawa jest prosta i nie będę jej owijał w bawełnę, że tak słusznie powiedzieć można... mała kocha pana całem sercem... Czy pan kocha ją także naprawdę?
— Z całej duszy, panie Pierrette.
— Więc wszystko składa się jak najlepiej. Ot, co panu zaproponuję. I pan, i moja mała jesteście jeszcze za młodzi, aby się pobrać. Musicie poczekać ze trzy lata. Mą pan więc jeszcze dość czasu, aby wyrobić sobie jakieś stanowiska... Nie wiem, czy w dal[ 244 ]szym ciągu zechce pan pozostać przy handlu „błękitnemi motylami —, ale wiem, cobym zrobił, będąc na pańskiem miejscu... Że tak słusznie powiedzieć można, pożegnałbym się z temi wszystkiemi bajeczkami, wstąpiłbym do dawnej firmy Lalouette, obeznałbym się z handlem porcelaną i postarałbym się, aby od dziś za trzy lata Pierrotte, który się starzeje, pozyskał we mnie zarówno wspólnika jak zięcia... I cóż pan na to?
I Pierrotte, trącając mnie łokciem, zaczął się śmiać i śmiał się bez końca... Bezwątpienia sądził biedaczysko, że mnie wielce uszczęśliwia, proponując mi sprzedawanie porcelany w swoim sklepie.
Byłem tak zdruzgotany, że nie miałem sił ani się rozgniewać, ani nawet odpowiedzieć mu, co myślę o jego propozycji.
Talerze, klosze, złocone szklanki — wszystko tańczyło mi przed oczami. Ma półce, naprzeciwko kontuaru, pasterze i pasterki z kolorowej porcelany spoglądały na mnie ironicznie i zdawały się mówić, wygrażając pałeczkami: — „Będziesz sprzedawał porcelanę!“ — Nieco dalej chińskie figurynki w fioletowych szatach kiwały czcigodnemi głowami, jakgdyby potakując pasterzom i pasterkom: — „Tak!.. tak!.. będziesz sprzedawał porcelanę!..“ — A tam, w głębi, za sklepem, przewrotny, złośliwy flet pogwizdywał zcicha: — „Będziesz sprzedawał porcelan?!.. będziesz sprzedawał porcelanę!..“
Można było oszaleć...
Pierrotte myślał, że radość i wzruszenie odebrały mi mowę.
— Pomówimy o tem jeszcze dziś wieczór — powiedział, chcąc mi dać czas do oswojenia się z sy[ 245 ]tuacją. — A teraz niech pan pójdzie do małej... Ż tak słusznie powiedzieć można... czas musi się jej bardzo dłużyć.
Poszedłem do małej. Zastałem ją w żółtym saloniku, haftującą wciąż te same pantofle, w towarzystwie damy wielkich zalet... Niech mi moja droga Kamila wybaczy! ale nigdy jeszcze panna Pierrotte nie wydała mi się tak bardzo panną Pierrotte, jak tego dnia. Nigdy jeszcze spokój, z jakim wyciągała igłę, i zwyczaj rachowania ściegów nagłos nie drażniły mnie tak bardzo. Jej czerwone ręce, kwitnące policzki i zadowolona mina przypominały mi mocno jedną z tych pasterek, która tylko co powtarzała mi tak impertynencko: — „Będziesz sprzedawał porcelanę!..“ — Na szczęście i „czarne oczy” stawiły się także, trochę zamglone, trochę melancholijne, ale tak naiwnie uradowane z mojego przybycia, że mnie to wzruszyło. Nie dane mi było jednak nacieszyć się niemi, bo zaraz za mną zjawił się Pierrotte. Widocznie dama wielkich zalet nie wzbudzała już w nim całkowitego zaufania.
„Czarne oczy“ znikły natychmiast i porcelana zwyciężyła na całej linji. Pierrotte był bardzo wesoły, rozmowny i całkiem nieznośny. — „Że tak słusznie powiedzieć ożna... “ — rozlegało się co chwila, brzęcząc mi nad uszami, jak rój natrętnych os. Obiad długi, hałaśliwy... Gdy wstaliśmy od stołu, Pierrotte wziął mnie na stronę i powrócił do naszej rannej rozmowy. Zdążyłem już przyjść do siebie i odpowiedziałem mu z zimną krwią, że muszę się namyśleć gruntownie; prosiłem go więc o miesiąc zwłoki.
[ 246 ] Był prawdopodobnie bardzo zdziwiony, że się tak ściągam z przyjęciem jego propozycji, miał wszakże tyle taktu, że nie dał tego poznać po sobie.
— Dobrze więc, za miesiąc...
I więcej nie było o tem mowy. Nic to, cios już był zadany. Przez cały wieczór pogrzebowe, fatalne: — „Bodziesz sprzedawał porcelanę!..“ — brzmiało mi w uszach. Słyszałem je w chrupaniu ptasiej głowy, która nadeszła z panią Lalouette i usadowiła się u końca fortepianu, słyszałem je w ruladach flecisty i w Reveries de Rosellen, których panna Pierrotte nie omieszkała nam odegrać, czytałem ten wyrok we wszystkich poruszeniach tych mieszczańskich marjonetek, w kroju ich ubrania, w rysunku tapety, w alegorycznem malowidle na zegarze — Venus, zrywająca różę, z której ulatuje sczerniały amorek — w kształtach mebli, w najmniejszym szczególe tego okropnego żółtego saloniku, w którym co wieczór ci sami ludzie mówili wciąż jedno i to samo, gdzie ten sam fortepian wygrywał co wieczór te same Reveries i gdzie wszystkie wieczory były wzajem tak do siebie podobne, jak melodje pozytywki. Żółty saloniki... pozytywką!...
O gdzieście się skryły, piękne „czarne oczy”?!...
Gdy po powrocie z nudnego wieczoru powiedziałem Kubusiowi, jaką Pierrotte zrobił mi propozycję, był nią bardziej ode mnie oburzony.
— Daniel Eyssette, handlujący porcelaną!... To mi się podoba, chciałbym to zobaczyć! — mówił kochany chłopak, czerwony od gniewu. — To zupełnie tak, jakgdyby proponowano Lamartine’owi sprzedawanie zapałek albo Saint-Boeuve’owi uliczną sprzedaż szczo[ 247 ]tek włosianych... Stary safanduła!... Choć właściwie nie można mu nawet brać tego za złe. On się na tem nie zna, ale jak zobaczy, że twoja książka ma powodzenie, że piszą o tobie we wszystkich gazetach — zaraz zacznie śpiewać z innego tonu.
— Zapewne, ale na to, aby o mnie pisano w gazetach, trzeba, żeby wpierw ukazała się moja książka, a widzę, że jej nikt nie wyda... Dlaczego?... Ależ dlatego, że nie mogę nigdy schwytać żadnego z panów wydawców, bo dla poetów — są zawsze nieobecni. Nawet wielki Baghawata jest zmuszony drukować swoje poezje na koszt własny.
— Więc dobrze, zrobimy tak, jak on — powiedział Kubuś, uderzając pięścią w stół — wydrukujemy własnym kosztem.
Spojrzałem na niego, zdumiony.
— Własnym kosztem?
— Tak, mój Mały, własnym kosztem. Markiz drukuje właśnie pierwszy tom swoich pamiętników... Drukarza widuję codziennie. Jest to Alzatczyk, który ma czerwony nos i wygląda dobrodusznie. Ręczę, że nam to zrobi na kredyt. Spłacać go będziemy w miarę, jak się twoja książka będzie rozsprzedawała. Ot, i po zmartwieniu! Zaraz jutro z nim pomówię.
Rzeczywiście Kubuś nazajutrz poszedł do drukarni i wrócił zachwycony.
— Już załatwione! — wołał triumfująco — jutro twoja książka będzie już pod prasą. Koszt dziewięćset franków, bagatelka. Wystawię trzy weksle po trzysta franków, płatne co kwartał. A teraz, słuchaj uważnie. Będziemy sprzedawali egzemplarz po trzy fran[ 248 ]ki; bijemy tysiąc egzemplarzy; więc otrzymamy ogółem trzy tysiące franków, słyszysz?! trzy tysiące frankowi Z tego — dziewięćset franków zapłacimy drukarzowi, procent księgarski — frank od egzemplarza, po za tem jeszcze bezpłatne egzemplarze recenzyjne...
Zostanie nam jeszcze zysku czystego, jak łza — tysiąc sto franków. Co, czy nie pięknie na początek?... Że pięknię, to pięknie!... Skończy się polowanie na niewidzialne gwiazdy, skończą upokarzające postoje pode, drzwiami księgarni, a w dodatku zrobimy tysiąc sto franków, które można będzie odłożyć na odbudowę ogniska... Wesoło było dnia tego w dzwonnicy St. Germain! Tyle projektów, marzeń tyle! A potem codziennie ileż zakosztowałem kropla po kropli drobnych rozkoszy: wyprawy do drukarni, korekty, dyskusje nad barwą okładki, wilgotne jeszcze arkusze, wychodzące z pod prasy z wydrukowanemi na nich własnemi memi myślami, potem bieganie po dwa i trzy razy dziennie do introligatora i wreszcie — powrót do domu z pierwszym wykończonym egzemplarzem! Ledwo drżącemi palcami otworzyć się go ważyłem. Powiedzcie sami, czy może być coś równie rozkosznego na świecie?!
Naturalnie pierwszy egzemplarz „Sielskiego Dramatu ” słusznie należał „czarnym oczom“.
Poszedłem go zanieść tego samego wieczora w towarzystwie Kubusia, który chciał nacieszyć się moim triumfem. Wkroczyliśmy do żółtego saloniku, dumni i promieniejący. Wszyscy byli już tam zgromadzeni w komplecie.
[ 249 ] — Niech mi pan pozwoli — zwróciłem się do Pierrotte’a — ofiarować pierwsze me dzieło Kamili.
I złożyłem je w te ukochane, drżące z radości rączki.
O, żebyście wiedzieli, jak czarne oczy podziękowały mi ślicznie i jak rozbłysły, ujrzawszy moje nazwisko na okładce. Natomiast Pierrotte nie okazywał zbytniego zapału. Słyszałem, jak się pytał Kubusia, ile ja też mogę zarobić na takiej książce.
— Tysiąc sto franków — odparł Kubuś z wielką pewnością siebie.
Poczem mówili jeszcze gługo pocichu, ale ja ich nie słuchałem. Byłem całkowicie pochłonięty przyjemnością, jakiej doznawałem na widok „czarnych oczu“; długie jedwabiste rzęsy to zawisały nad stronicami mojej książki, to podnosiły się na mnie z zachwytem...
Moja książka!... „czarne oczy“!... i całe to Szczęście zawdzięczałem „Matce!...”
Tego wieczora, zamiast wprost wrócić do domu, przechadzaliśmy się po galerji Odeonu, aby zobaczyć, jak wygląda „Sielski Dramat“ na wystawach księgarskich.
— Poczekaj, dowiem się, ile egzemplarzy już sprzedano — powiedział Kubuś.
Czekałem na niego, chodząc wzdłuż i wszerz i przyglądając się z pod oka pewnym zielonym okładkom z czarną obwódką, które rzucały się w oczy na wystawie. Kubuś nadszedł za chwilę, był blady ze wzruszenia.
[ 250 ] — Mój drogi, już sprzedano jeden egzemplarz. To dobra wróżba.
Uścisnąłem mu ręką w milczeniu. Nie mogłem z radości przemówić ani słowa. W duchu myślałem sobie: ...Więc jest ktoś taki w Paryżu, kto wydał trzy franki, aby nabyć twoje dzieło; ktoś w tej chwili czyta je, czyta i ocenia... Kto to taki?... Tak bardzo chciałbym go poznać... Niestety, życzenie to miało się spełnić wkrótce na moje nieszczęście.
Nazajutrz po ukazaniu się mojej książki, w chwili, gdy siedziałem w kawiarence obok srogiego myśliciela, wpadł Kubuś, zziajany.
— Wielka nowina — powiedział, wyprowadzając mnie na ulicą — wyjeżdżam dziś o siódmej z markizem... Jedziemy do Nicei, do jego umierającej siostry... Zatrzymamy się tam być może dłużej... Nie troszcz się o swoje utrzymanie... Markiz podwoił mi pensją... Będę mógł ci przysyłać po sto franków miesięcznie... Ale co ci jest?! tak zbladłeś! No, Danku, nie bądźże dzieckiem. Wróć, skończ obiad, napij się trochą wina, to ci doda animuszu. Ja biegną pożegnać się z Pierrotte’ami, uprzedzić drukarza, polecić przesłanie egzemplarzy do redakcyj... Nie mam ani minuty wolnej. Spotkamy się w domu o piątej.
Patrzyłem za nim, gdy biegł wielkiemi krokami w stroną pasażu Saumon; potem wróciłem do restauracji, ale nie mogłem nic przełknąć i moją porcją wina wychylił myśliciel. Świadomość, że za parą godzin „Matka“ będzie tak daleko ode mnie, ściskała mi serce. Napróżno starałem się myśleć o mojej książce i o „czarnych oczach“; nic nie mogło zagłu[ 251 ]szyć tego zmartwienia, że Kubuś wyjeżdża i że zostanę sam, sam jeden w Paryżu, panem samego siebie, odpowiedzialnym za każdy swój czyn.
Wrócił o umówionej porze. Kubuś był równie wzruszony, jak ja, ale do ostatniej chwili udawał wesołość. Do ostatniej też chwili nie przestawał mi dawać dowodów swojej szlachetności i głębokiego przywiązania. Wciąż tylko myślał o mnie, o moich wygodach, o moim bycie. Pod pozorem, że pakuje rzeczy, przeglądał moją bieliznę, ubranie.
— Twoje koszule są z tej strony, widzisz... Koło nich chustki, pod krawatami.
Mówiłem mu:
— Jak widzę, to ty się wcale nie pakujesz, tylko porządkujesz mi szafę.
Gdy już kufer i szafa były gotowe, sprowadziliśmy dorożkę i pojechaliśmy na dworzec. Po drodze Kubuś dawał mi różne, najprzeróżniejsze przestrogi.
— Pisuj do mnie często... Przesyłaj mi natychmiast wszelkie recenzje o twojej książce, szczególniej nie zapomnij mi przesłać artykułu Gustawa Pianche’a. Przygotuję oprawny zeszyt i ponaklejam je tam wszystkie. Będzie to złota księga rodziny Eyssette... Pamiętaj też, że praczka przychodzi we wtorki... Tylko niech cię powodzenie nie olśni zanadto... Nie ulega wątpliwości, że czeka cię wielkie powodzenie, ale rzecz to bardzo niebezpieczna, szczególniej w Paryżu. Na szczęście masz Kamilę, która cię uchroni od pokus. Ale nadewszystko, proszę cię o jedno: bywaj tam często i niechaj „czarne oczy“, broń Boże, przez ciebie nie płaczą!...
[ 252 ] W tej chwili mijaliśmy ogród botaniczny. Kubuś roześmiał się:
— Pamiętasz, jak przechodziliśmy tędy nocą, cztery czy pięć miesięcy temu? Co za różnica między tamtym a dzisiejszym Danielem, nieprawdaż?... Zrobiłeś dobry szmat drogi przez te cztery miesiące, niema co mówić!
Ten dzielny Kubuś wierzył naprawdę, że ja zrobiłem szmat drogi, a i ja, nieszczęsny głupiec, byłem tego samego przekonania.
Zajechaliśmy przed dworzec. Markiz już czekał na nas. Przyglądałem się z-daleka temu małemu człowiekowi z siwą głową uczesaną na jeża. Biegał wzdłuż i wszerz po poczekalni.
— Prędko, prędko, żegnaj! — powiedział Kubuś i biorąc moją głowę w swoje szerokie ręce, ucałował mnie z całych sił i pobiegł do swojego dręczyciela.
Widząc, jak się oddala, doznawałem szczególnego wrażenia.
Było mi tak, jakgdybym naraz stał się mniejszy, słabszy, bardziej nieśmiały, bardziej dzieckiem; tak, jakgdyby brat uniósł ze sobą całą moją tężyznę, siłę, odwagę i połowę mego wzrostu. Otaczający tłum budził lęk we mnie. Odrazu stałem się zpowrotem dawnym Małym...
Noc zapadała. Mały powracał do swojej dzwonnicy najdłuższą drogą, wzdłuż bezludnych wybrzeży. Myśl, że za chwilę znajdzie się sam w pustym pokoju, przejmowała go smutkiem. Byłby wolał pozostać aż do rana na ulicy. Trzeba było jednak pójść do domu.
[ 253 ] Gdy przechodził przez bramę, portjer zawołał:
— Panie Eyssette, list do pana.
Był to bilecik lśniący, wytworny, wonny. Charakter pisma — kobiecy, delikatniejszy i okrutniejszy od pisma „czarnych oczu“... Od kogóż mógłby być ten liścik? Żywo przełamałem pieczątką i zacząłem czytać na schodach pod lampką gazową.
„ Panie sąsiedzie!
Od wczoraj „Sielski Dramat“ spoczywa na mojem biurku. Braknie mu wszakże dedykacji. Czy chciałby Pan łaskawie wpisać mi ją dziś wieczorem przy filiżance herbaty?... Tak, poprostu, jak między artystyczną bracią.
A w przypisku:
„Dama z pierwszego piętra.“
Dama z pierwszego piętra... Jakby iskra elektryczna wstrząsnęła jego ciałem. Ujrzał ją taką, jaką mu się ukazała owego ranka, gdy schodziła zgóry w obłokach aksamitów, piękna, zimna, imponująca, z tą swoją blizną w kąciku ust. Na myśl, że taka kobieta czytała jego dzieło, serce zabiło mu dumą.
Pozostał tak przez chwilę na schodach z listem w ręku, wahając się, czy ma pójść do siebie, czy zatrzymać się na pierwszem piętrze; wtem przypomniał sobie przestrogę Kubusia: „Przeaewszystkiem niechaj „czarne oczy“ nigdy przez ciebie nie płaczą. Tajemne jakieś przeczucie mówiło mu, że jeśli pójdzie do damy z pierwszego piętra, „czarne oczy” będą płakały, a Kubuś będzie się martwił. Mały włożył więc kopertę do kieszeni i powiedział sobie z mocą:
[ 254 ]
Otworzyła mu „Biała Kukułka“.
Bo czyż nie zgadliście sami, że w pięć minut po swojej uroczystej przysiędze, Mały, chciwy dymów kadzidlanych, dzwonił już do drzwi Irmy Borel. Ujrzawszy go, okropna murzynka wykrzywiła twarz, niby ludojad w dobrym humorze, i skinęła swoją lśniącą, czarną łapą: — „Proszę za mną“. — Minąwszy kilka wspaniałych salonów, zatrzymali się przed jakiemiś tajemniczemi drzwiami, z poza których dochodziły, stłumione obiciem, gardłowe okrzyki, łkania, wymówki, śmiech spazmatyczny. Murzynka zastukała i nie czekając odpowiedzi, wprowadziła Małego.
Irma była sama w zbytkownie urządzonym buduarze, obitym ciemnym jedwabiem i zalanym potokami światła. Chodziła po pokoju, deklamując coś głośno. Luźny niebieski penjuar, przybrany gipjurą, obejmował ją dokoła, jak obłok. Z odwiniętego aż po ramię rękawa wychylała się śnieżna ręka o niezrównanej czystości linij i potrząsała nożem z masy perłowej, który wyobrażać miał puginał. W drugiej ręce, tonącej w obłoku gipjury, trzymała otwartą książkę...
Mały zatrzymał się, olśniony. Nigdy jeszcze Irma Borel nie wydała mu się tak piękną. Nie była już tak blada, jak przy pierwszem spotkaniu. Przeciwnie, tchnęło od niej świeżością, twarz była lekko zaróżowioną, niby wdzięczny kwiat migdału, a mała blizna w kąciku warg wydawała się tem bielszą. Włosy, [ 255 ]których nie mógł dojrzeć za pierwszym razem, dodawały jej jeszcze uroku, łagodząc twardy, dumny wyraz twarzy. Były to włosy blond z popielatym odcieniem, delikatne, zwiewne, niby złocista mgła dokoła głowy.
Na widok Małego pani przerwała deklamację; rzuciła nóż i książkę poza siebie, spuściła wdzięcznym ruchem rękaw i podeszła do gościa, wyciągając doń rękę po męsku:
— Dzieńdobry, sąsiedzie! — rzekła z miłym uśmiechem — zastał mnie pan w przystępie furji tragicznej. Studjuję roię Klitemnestry... Prawda, że porywająca?
Usadowiła go przy sobie na kanapie i zaczęła się ożywiona rozmowa.
— Pani (nie śmiał jej tytułować „sąsiadką“) poświęca się sztuce dramatycznej?
— Oh, wie pan, taki sobie kaprys tylko, tak samo jak się poświęcałam rzeźbie i muzyce!... Zdaje się jednak, że tym razem wzięło mnie to naprawdę... Będę debjutowała w Teatrze Francuskim.
W tej chwili wielkie ptaszysko z głośnym furkotem skrzydeł usiadło na głowie Małego.
— Niech się pan nie obawia — powiedziała dama, śmiejąc się z jego przerażonej miny — to mój kakatoes, kochane stworzonko, które przywiozłam sobie z wysp Markizów.
Wzięła ptaka, przemówiła do niego po hiszpańsku, popieściła i zaniosła na złocony drążek w drugim końcu pokoju. Mały otwierał wielkie oczy... Murzynka... kakatoes... Teatr Francuski, wyspy Markizy...
...Co za dziwna kobieta!... myślał, zachwycony.
[ 256 ] Dama usiadła koło niego. Głównym punktem, około którego obracała się z początku rozmowa, był Sielski Dramat. Pani czytała go i odczytywała parokrotnie od wczoraj, niektóre ustępy umiała już napamięć i deklamowała je z zapałem. Nigdy jeszcze próżność Małego nie była tak mile połechtana. Irma Borel zdawała się bardzo interesować jego osobą, wypytywała, ile ma lat, jaki tryb życia prowadzi, czy dużo bywa w towarzystwach Paryża, czy jest zakochany?... Mały odpowiadał na wszystko zupełnie szczerze, tak, iż wkrótce pani wiedziała już o istnieniu Kubusia-Matki, znała dzieje domu Eyssette i owego utraconego ogniska domowego, które dzieci przysięgły sobie odbudować. Tylko o pannie Pierrotte nie wspomniano ani słowa. Zamiast niej, wystąpiła panna, wysokiego rodu, która zapłonęła miłością do Małego, oraz okrutny ojciec — biedny Pierrotte!— sprzeciwiający się ich szczęściu.
W ciągu tych zwierzeń ktoś wszedł do salonu. Był to stary rzeźbiarz o siwych długich włosach; udzielał on pani lekcyi w tym okresie, kiedy poświęcała się sztuce plastycznej:
— Założę się — powiedział, spoglądając figlarnie na Małego — założę się, że jest to ów neapolitański poławiacz korali.
— Zgadł pan — roześmiała się i zwracając się do mocno zdziwionego tem mianem poławiacza, rzekła:
— Czy pan nie przypomina sobie naszego spotkania pewnego pięknego poranku?... Szedł pan, potargany, z rozpiętą koszulą, obnażoną szyją i glinianym dzbanem w ręku... Zdawało mi się, że stanął przede[ 257 ]mną jeden z tych małych poławiaczy korali, których widują się w zatoce Neapolitańskiej... Wieczorem opowiadałam o tem moim znajomym; nie domyślaliśmy się jednak wcale, że mały poławiacz korali jest wielkim poetą i że na dnie owego glinianego dzbana spoczywa „Sielski Dramat“
Mały był w siódmem niebie. Czyż można było wyrazić umiejętniej zachwyt a zarazem szacunek?! Uśmiechnął się skromnie i pokłonił. W tej chwili „Biała Kukułka“ wprowadziła nowego gościa. Był nim nie kto inny, jak wielki poeta indyjski z kawiarenki, Baghawata. Podszedł do pani domu i podał jej książkę w zielonej okładce.
— Odnoszę pani jej motyle. Co za dziwaczny utwór!
Pani zatrzymała go ruchem ręki. Zrozumiał, ze autor jest obecny i spojrzał na niego z wymuszonym uśmiechem. Zapanowało kłopotliwe milczenie, które przerwał swojem wejściem trzeci gość. Był to profesor dykcji; obrzydliwy garbus w rudej peruce, o bladej twarzy; w uśmiechu ukazywał rząd spróchniałych zębów. Podobno, gdyby nie ów garb, profesor stałby się największym artystą dramatycznym naszych czasów. Nie mogąc z powodu kalectwa wstąpić na deski sceniczne, wynagradzał to sobie, przygotowując adeptów i rozsiewając plotki o wszystkich artystach współczesnych.
Jak tylko się ukazał, dam a zawołała:
— Czy widział pan izraelitkę? Jakże się popisała dziś wieczór?
[ 258 ] Izraelitka — to Rachel, wielka artystka, stojąca wówczas u szczytu sławy.
— Stacza się coraz niżej — odpowiedział profesor, wzruszając ramionami. — Odrobiny talentu nie ma ta kobieta... Istna dziewka, istna dziewka!...
— Istna dziewka... — powtórzyła uczennica, a za nią z głębokiem przekonaniem obaj pozostali panowie.
W chwilę potem zebrani poprosili panią domu, aby coś zadeklamowała.
Nie dała się długo prosić, wstała, wzięła do ręki nóż z masy perłowej i odwinąwszy rękaw penjuaru, poczęła deklamować.
Źle czy dobrze — Małemu trudno było o tem wyrokować. Olśniony tą cudną śnieżną ręką, zahypnotyzowany koroną złotych włosów, którą Irma potrząsała gwałtownie, pochłaniał ją wzrokiem, ale nie był w stanie słuchać. Gdy skończyła, oklaskiwał ją głośniej od innych i zkolei oświadczył, że Rachela — to istna dziewka, istna dziewka!...
A potem śnił całą noc o tem śnieżnem ramieniu i złotawej mgle, gdy zaś z nadejściem dnia zasiadł przy swoim warsztacie, czarowne ramię ciągnęło go za rękaw. Nie będąc w stanie pracować, a nie chcąc wychodzić z domu, napisał do Kubusia list, w którym sławił uroczą sąsiadkę.
„Ach, mój drogi, żebyś ty wiedział co to za kobieta! Umie wszystko, wie wszystko! Komponowała sonaty, malowała obrazy! Na kominku stoi posążek Colombiny — to jej dzieło. Od trzech miesięcy studjuje tragedje i grywa je już lepiej od owej sławnej Rachel, nawiasem mówiąc, okazuje się, że ta Rachel, to [ 259 ]tylko ordynarna dziewka. Jednem słowem, jest to kobieta, jakiej nie umiałbyś sobie nawet w marzeniu wyobrazić. Wszystko widziała, wszędzie była. Nagle rzucł w rozmowie: — „Kiedy byłam w Petersburgu...^ — a po chwili oświadcza, że woli przystań na Rio, niż w Neapolu. Na kakatoesa, którego przywiozła z wysp Markizów, murzynkę, którą zabrała po drodze z Poit au Prince. Ale prawda, ty ją znasz przecie, tę murzynkę. Jest to dziewczyna spokojna, dyskretna, wierna; przemawia zawsze tylko przysłowiami, na wzór poczciwego Sanszo. Gdy mieszkańcy kamienicy chcą ją pociągnąć za język, czy jej pani jest zamężna, czy istnieje na świecie pan Borel, czy jest tak bogaa, jak o niej mówią — „Biała Kukułka” odpowiada w swojem narzeczu: — Sprawy koźlęcia nie są sprawami — barana — albo — Tylko trzewikowi wiadomo, czy pończocha ma dziury. — Ma tych przysłowi cały zapas w zanadrzu i plotkarze odchodzą, jak niepyszni... Czy wiesz, kogo między innymi spotkałem u damy z pierwszego piętra? Poetę indyjskiego z kawiarenki, wielkiego Baghawatę, we własnej osobie. Zdaje się, że jest mocno zakochany i układa dla niej piękne poematy, w których porównywa ją kolejno to do kondora, to do lotosa, to do bawołu; ale dama niewiele sobie robi z jego hołdów. Zresztą, musi być do hołdów przyzwyczajona: wszyscy artyści, którzy u niej bywają — a zaręczam ci, że są między nimi prawdziwe wielkości — kochają się w niej nazabój.
Jest taka piękna, tak przedziwnie piękna!... Doprawdy, mógłbym się obawiać o swoje serce, gdyby już nie było zajęte. Mam na szczęście puklerz w [ 260 ]„czarnych oczach”. Drogie „czarne oczy”!spędzę z niemi cały wieczór dzisiejszy i będziemy wciąż mówili 0 tobie, Matko!...”
Mały kończył list, gdy lekko zastukano do drzwi. To dama z pierwszego piętra przysyłała mu przez „Białą Kukułkę” zaproszenie do loży Teatru Francuskiego na dzisiejszy wieczór. Występować miała „Dziewka“. Byłby przyjął z najwyższą chęcią, ale przypomniał sobie, że nie ma fraka, był tedy zmuszony odmówić, Wprawiło go to w zły humor....Kubuś powinien był pomyśleć o fraku dla mnie... To nieodzowne, gdy się pojawią recenzje, będę musiał przecież składać podziękowania krytykom... Jak się obejść bez fraka?!... Wieczorem poszedł do pasażu Saumon. Ale ta wizyta nie rozpogodziła go bynajmniej. Seweńczyk śmiał się za głośno, panna Pierrotte była za silną brunetką... Próżno „czarne oczy“ dawały mu znaki i prosiły słodko w mistycznym języku gwiazd: — „Kochaj mnie!” — niewdzięcznik udawał, że nie rozumie. Po obiedzie, gdy nadeszli państwo Lalouette, usiadł w kącie smutny i nachmurzony; pozytywka wygrywała swoje kawałki, jemu zaś stała przed oczami Irma Borel, królująca w loży: śnieżne ręce igrały wachlarzem, złocista mgła iskrzyła się w jarzących światłach sali....Jakbym ja się wstydził, gdyby mnie ona zobaczyła w podobnem otoczeniu! — myślał.
W ciągu kilku następnych dni nie zaszło nic nowego. Irma Borel nie dawała znaku życia. Stosunki między pierwszem a piątem piętrem były jakgdyby przerwane. Codziennie w nocy Mały, pochylony nad warsztatem rymów, słyszał zajeżdżającą przed dom [ 261 ]wiktorję; głuchy turkot powozu, okrzyk woźnicy; Bramę proszę!“ — wstrząsał całem jego ciałem. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale nie mógł bez wzruszenia słuchać nawet kroków powracające; do siebie murzynki; gdyby śmiał, poszedłby do niej zapytać jak się miewa jej pani. Mimo to wszystko, „czarne oczy” były jeszcze panami placu. Mały spędzał z niemi długie godziny. Resztę czasu przesiadywał nad warsztatem rymów, ku wielkiemu zdziwieniu wrobi, okolicznych, gdyż wróble w dzielnicy Łacińskiej, podobnie jak dama wielkich zalet, dziwne mają wyobrażenia o tem, co się dzieje w studenckich mansardach. Natomiast dzwony z St. Germain, biedne dzwony zamurowane na cale życie, niby karmelici, cieszyły się, widząc swojego przyjaciela, pochylonego wiecznie nad stołem, i chcąc mu dodać otuchy, grały mu pięknie, rozgłośnie.
Tymczasem nadeszły wieści od Kubusia. Był w Nicei i szczegółowo opisywał swój pobyt:
...Co to za cudny kraj! Jak to morze, które widzą przed oknami, nastrajałoby cię poetycznie! Ja nie mam nawet czasu nacieszyć się niem... nie wychodzę wcale z domu — Markiz dyktuje całemi dniami. To szatan nie człowiek! Niekiedy między dwoma zdaniami podnoszę głowę, widzę mały czerwony żagielek na horyzoncie i znowu biorę się do pisania... Panna d’Hacquevilie wciąż bardzo chora. Słyszę, jak kaszla i kaszla nad nami... Ja też zaraz po przyjeździe zaziębiłem się mocno i nie mogę przyjść do siebie...”
Trochę dalej Kubuś pisał o damie z pierwszego piętra w następujących słowach:
[ 262 ] „...Wierzaj mi, nie chodź więcej do tej kobiety, Zanadto skomplikowana dla ciebie, a nawet, wybacz, ale według mnie, to jakaś awanturnica. Ot, nie dalej, jak wczoraj, widziałem w porcie okręt holenderski, który tylko co odbył podróż naokoło świata i wrócił z masztami japońskiemi, ładunkiem drzewa z Chili i załogą różnobarwną, jak mapa geograficzna... Mój drogi, zdaje mi się, że twoja Irma Borel musi być podobna do owego statku. Takie włóczęgi przynoszą zaszczyt okrętowi, ale kobiecie — bynajmniej. Zazwyczaj te z pośród nich, które tyle świata widziały, umieją innym też trzy światy pokazać... Strzeż się, Danku, strzeż, a przedewszystkiem, błagam cię, niechaj „czarne oczy” przez ciebie nie płaczą!...“
Ostatnie ta słowa trafiły Małemu do serca. Podziwiał tkliwość, z jaką Kubuś czuwał nad szczęściem tej, która go kochać nie chciała. — „O nie, Kubusiu, nie obawiaj się, one nie będą płakały z mojej przyczyny!“ — powiedział sobie i powziął mocne postanowienie zaniechać nadal bywania u Irmy Borel... A wiecie już, jak można polegać na uczciwych postanowieniach Małego!...
Tego wieczoru nie słyszał prawie turkotu wiktorji, zajeżdżającej przed bramę. Pieśń murzynki nie oderwała go również od pracy. Była to noc wrześniowa, duszna i burzliwa. Drzwi pokoju były otwarte. Nagle zdało mu się, że usłyszał skrzyp schodów, wiodących na piąte piętro. Wkrótce uchwycił lekkie stąpanie i szelest sukni... Ktoś szedł na górę, ale kto to mógł być?.. „Biała Kukułka“ oddawna wróciła do sie[ 263 ]bie... Może dama z pierwszego piętra chciała się zobaczyć ze swoją murzynką...
— To ona — mówił sobie, jak przygwożdżony do miejsca.
Nagle jakaś wonna jasność wypełniła pokój.
Drzwi skrzypnęły... ktoś wszedł...
Mały, nie odwracając głowy, spytał drżącym głosem:
— Kto tam?
Kubuś wyjechał dwa miesiące temu i nieprędko powróci. Panna d’Hacqueville umarła. Markiz w towarzystwie sekretarza obwozi swoją żałobę po całych Włoszech i ani na dzień jeden nie przerywa pisania pamiętników. Kubuś, przepracowany, zaledwie zdąży kiedy niekiedy do brata wysłać krótki list to z Rzymu, to z Neapolu, to z Pizy, to z Palermo. Stempel tych listów jest coraz to inny, zato treść wciąż ta sama: ...Czy pracujesz?... Jak się miewają „czarne oczy”?... Czy już pojawiła się recenzja Gustawa Planche’a?... Czy bywasz u Irmy Barel?... Na te wciąż jednakowe pytania Mały odpowiada, że pracuje dużo, że książka rozchodzi się szybko, a „czarne oczy” miewają się doskonale, że nie widuje wcale Irmy Borsl i nie słyszał nic o Gustawie Planche.
[ 264 ]
Wielmożny Pan Jakób Eyssette w Pizie
„Kubusiu, ja nie przestawałem cię okłamywać... Od dwóch miesięcy wciąż pisałem nieprawdę. Pisałem, że pracuję, a od dwóch miesięcy atram ent zasechł w moim kałamarzu; pisałem, że książka rozchodzi się szybko, a od dwóch miesięcy nie sprzedano ani jednego egzemplarza; pisałem, że nie widuje Irmy Borel, a od dwóch miesięcy my się nie rozstajemy. A „czarne oczy”... O, Kubusiu, Kubusiu! czemu ja ciebie nie słuchałem, czemu poszedłem do tej kobiety?!
Miałeś słuszność, to tylko awanturnica i nic więcej. Z początku myślałem, że jest inteligentna — nieprawda!... powtarza tylko to, co słyszała od innych. Niema ani mózgu, ani serca. Jest przewrotna, cyniczna, zła. Widziałem, jak w napadzie wściekłości biła swoją murzynkę szpicrutą, rzucała ją na ziemię i kopała.
Mocna głowa, co to ani w Boga, ani w djabła nie wierzy, a ślepo uznaje przepowiednie wróżek i inne zabobony. Co do jej talentu scenicznego, to jestem przekonany, że choć bierze lekcje od garbatego jakiegoś potwora i całe dni trzyma elastyczną kulę w ustach, nie dostanie się do żadnego teatru. Jest zato wyrafinowaną komedjantką w życiu codziennem.
Jakim sposobem, ja, dla którego ma znaczenie jedynie dobroć i prostota, mogłem wpaść w szpony tej kreatury, tego zupełnie nie mogę zrozumieć. Ale przysięgam ci, Kubusiu, że od dziś dnia wszystko między nami skończone, skończone raz na zawsze...
Gdybyś wiedział, jaki ja byłem podły i co ona [ 265 ]że mną wyrabiała!... Opowiedziałem jej moje dzieje, mówiłem jej o tobie, o naszej matce, o „czarnych oczach“... Mało nie skonam ze wstydu na tę myśl... Oddałem jej się całem sercem, powierzyłem jej całe moje życie, a!e ona zato nic mi o swojem życiu powiedzieć nie chciała. Nie wiem, kto ona jest, ani skąd pochodzi. Raz spytałem jej, czy była zamęzna — roześmiała mi się w oczy. Wiesz, ta mała blizna, którą ma w kąciku ust, to od noża, którym ją zraniono na Kubie. Chciałem się dowiedzieć, kto jej to zrobił. Odpowiedziała mi poprostu: — „Hiszpan, zwał się Pachero...” — i ani słowa więcej. Co to ma znaczyć, prawda? Czy ja go znam, tego Pachero? Czy nie powinna była udzielić mi pewnych wyjaśnień? Pchnięcie nożem, to przecież nie bagatela, do licha...
Ale cóż, artyści, któremi się otacza, wyrobili jej sławę niezwykłej kobiety i jej na tej sławie zależy... O ci artyści! ja ich nienawidzę, mój drogi! Ci ludzie, żyjąc tylko rzeźbą i malarstwem, dochodzą do tego, że nie widzą nic po za tem na świecie. Wciąż tylko mówią o formie, o linji, o barwie, o płaszczyznach, o sztuce greckiej, o Partanonie; oglądają ci nos, ramiona, brodę, wypatrują czy masz „typ“, charakter; ale o to, co ci bije w piersiach, o twoje uczucia, twoje łzy, twoją rozpacz dbają tyle, co o zeszłoroczny śnieg. O mnie ci mili panowie orzekli, że wprawdzie twarz mam pełną charakteru, ale zato brak go zupełnie moim utworom. Dobra zachęta, niema co mowie!
Z początku zdawało się tej kobiecie, że trafiła na małego genjusza — wielkiego poetę poddaszy... a nanudziłaż mnie ona tem swojej poddaszem! Potem, [ 266 ]gdy jej areopag dowiódł jej, że jestem głupcem, zatrzymała mnie dia mojej charakterystycznej głowy. Charakter mojej głowy, trzeba ci wiedzieć, zmieniał się, zależnie od osób, które miałem wyobrażać. Jeden z jej malarzy, który twierdził, ze mam typ Włocha, zmusił mnie, abym mu pozował, jako włoski pifferaro; inny — jako algierski przekupień fiołków, inny... Czy ja już wiem, jako co? Najczęściej pozowałem u niej i dla jej przyjemności musiałem przez cały dzień chodzić w przebraniu i figurować w jej salonie obok kakatoesa. Spędzaliśmy w ten sposób wiele godzin, ja przebrany za Turka, paliłem długie fajki na szezlongu, ona na drugim końcu salonu ze swojemi kulami w ustach deklamowała; od czasu do czasu przerywała deklamację, aby mi powiedzieć: — „Oh, mój Dani-Danie, jaką ty masz charakterystyczną głową!“ — Gdy chodziłem po turecku — nazywała mnie Dani-Dan, gdy po włosku — Danielo, nigdy zaś nie mówiła mi poprostu „Danielu“. Będę miał zresztą zaszczyt figurować w tem przebraniu na nadchodzącej wystawie sztuk pięknych. W katalogu wydrukują: Młody pifferaro pani Irmy Borel... — Młody fellah pani Irmy Borel... I to będę ja! Co za hańba!...
Przerywam na chwilę, Kubusiu! Otworzę trochę okno i odetchnę świeżem powietrzem. Duszę się... W oczach mi ciemno!...“
„Powietrze orzeźwiło mnie trochę. Przy otwartem oknie będę mógł pisać dalej. Deszcz pada, ciem no dzwony biją. Jak smutno w tym pokoju... Kochany [ 267 ]pokoik! Tak go lubiłem dawniej, a teraz tak mi tu źle! Za często tu przychodziła ona. Rozumiesz, miała mnie pod ręką, w domu — to bardzo wygodnie. O, ms był to już pokój, w którym się pracuje...
Czy byłem w domu — czy byłem niobecny, wchodziła do mnie, szperała wszędzie. Raz zastałem ją przewracającą w szufladzie, w której przechowuję, co mam najdroższego na świecie: listy matki, twoje listy od „czarnych oczu “ — te ostatnie w złoconem pudełku, które znasz pewnie. W chwili, gdy wszedłem, Irma Borel miała je otworzyć; zaledwie zdążyłem rzucić się i wyrwać je z jej rąk.
— Co ty tu robisz?! — zawołałem, oburzony.
Przybrała najtragiczniejszą ze swoich póz:
— Uszanowałem listy twojej matki, ale te należą do mnie, ja je chcę... Oddaj mi! Oddaj mi pudełko!
— Co chcesz z niem zrobić?
— Chcę przeczytać listy, które się w niem znajdują.
— Nigdy — odrzekłem.
— Ja o twojem życiu nie wiem nic, ty zaś znasz moje całkowicie.
— O, Dani-Dan! — był to dzień turecki — O Dani-Dan, czyż możesz robić mi podobne wymówki? Czyż nie masz wstępu do mojego domu o każdej porze dnia? Czy nie znasz wszystkich tych, którzy u mnie bywają?...
Przymilała się tak do mnie, usiłując jednocześnie odebrać mi pudełko.
— Skoro tak, pozwalam ci je otworzyć pod jednym warunkiem...
— Mianowicie?
[ 268 ] — Powiesz mi, dokąd chodzisz codziennie między ósmą a dziesiątą rano?
Zbladła i popatrzyła mi prosto w oczy... Dotychczas nigdy z nią o tem nie mówiłem. Nie na chęciach zbywało mi wszakże. Te tajemnicze ranne wycieczki intrygowały mnie i niepokoiły narówni z białą blizną, z owym Pacheco i całym tym dziwnym trybem życia, jaki prowadziła. Pragnąłem dowiedzieć się prawdy, a zarazem zdejmowała mnie trwoga. Przeczuwałem, że w tem wszystkiem kryje się jakaś hańba, która zmusiłaby mnie do ucieczki. Tego dnia jednak, jak widzisz, zebrałem się na od wagę. Zdziwiło ją to bardzo. Zawahała się chwilkę, potem przemówiła z wysiłkiem głuchym głosem.
— Daj mi pudełko, a dowiesz się wszystkiego!
Wtedy dałem je... Kubusiu, prawda, że to była nikczemność z mojej strony? Otworzyła je, drżąc z radości, i zaczęła czytać wszystkie listy pokolei, było ich ze dwadzieścia. Czytała je powoli, półgłosem, nie opuszczając ani jednego wiersza. Te dzieje miłości, prostej i skromnej, zdawały się zajmować ją bardzo. Słyszała je już ode mnie uprzednio, ale przeinaczone. Przedstawiłem jej „czarne oczy“, jako pannę bardzo wysokiego rodu, której rodzice nie pozwalali poślubić małego plebejusza Daniela Eyssette. Znasz śmieszną moją próżność...
Niekiedy przerywała czytanie i mówiła: — „O, jak to ślicznie powiedziane!“ — albo: „Ho, ho, jak na pannę z arystokracji...” — Każdy list po przeczytaniu zbliżała do świecy i ze złym uśmiechem przyglądała się, jak się palił. Nie sprzeciwiałem się temu. Chcia[ 269 ]łem się dowiedzieć, gdzie przebywa codziennie od ósmej do dziesiątej rano.
Otóż, między temi listami był jeden, pisany na firmowym papierze z trzema talerzami u góry i nagłówkiem: „Porcelana i Kryształy. Pierrette, dawniej Lalouette”. — Biedne „czarne oczy”! Pewnie kiedyś w sklepie przyszła Kamili ochota napisać do mnie i wzięła pierwszy lepszy papier pod rękę... Pomyśl, co za odkrycie dla takiej kobiety! Dotychczas, wierzyła moim opowiadaniom o pannie wysokiego rodu i jaśnie wielmożnych rodzicach, a ten list wyjawił jej wszystko — i roześmiała się serdecznie.
— Ahh! więc to taka z tej panny patrycjuszka, perła arystokratycznego przedmieścia!... Nazywa się Pierrotte i sprzedaje porcelanę w pasażu Saumon. Ah, teraz rozumiem, dlaczego nie chciałeś mi dać pudełka...“ — i zanosiła się od śmiechu...
Mój drogi, nie wiem, co się ze mną stało. Czy dałem się unieść uczuciu wstydu upokorzenia, czy wściekłości, dość, że straciłem przytomność... Rzuciłem się na nią, by wyrwać skrzynkę. Zlękła się, cofnęła o krok i zaplątawszy się w swój tren, upadła z krzykiem na podłogę. Usłyszała to z sąsiedniego pokoju jej wstrętna murzynka i nadbiegła natychmiast, naga, czarna, potworna. Nie chciałem jej wpuścić, ale swoją czarną łapą przycisnęła mnie do ściany i stanęła między mną a swoją panią.
Tamta tymczasem podniosła się i zaczęła płakać, a może tylko udawała, że płacze, nie przestając jednocześnie szperać w skrzynce.
— Wiesz — mówiła do murzynki — wiesz, za co [ 270 ]chciał mnie bić?... Bo wykryłam, że jego panna nie należy do arystokracji, a sprzedaje talerze w pasażu Saumon.
— Nie każdy jest jeźdźcem, kto sobie przypina ostrogi — odparła sentencjonalnie stara.
— Patrz, czem go obdarzyła w dowód miłości ta sklepikarka... Parę kosmyków z warkocza, bukiecik fiołków. Przysuń lampę, „Biała Kukułko“!
Murzynka zbliżyła lampę. Włosy i kwiaty spłonęły, rozsiewając złote iskierki. Nie broniłem jej tego, byłem jak nieprzytomny.
— O, o, a cóż to takiego?! — zawołała tragiczka, odwijając bibułkę... — Ząb?!... nie, to wygląda jakgdyby było z cukru... Tak, naprawdę... to cukierek symboliczny... małe serduszko...
Istotnie kiedyś na jarmarku w Pres-Saint-Germain, „czarne oczy“ kupiły to małe serduszko z cukru i dały mi je, mówiąc:
— Daję panu moje serce.
Murzynka spoglądała na nie pożądliwie.
— Chcesz, „Kukułko“? — zapytała pani... — Na, masz, łap!...
I rzuciła jej serduszko do gęby, jak psu... Może to śmieszne, ale gdy usłyszałem jak trzeszczało w zębach murzynki, zadrżałem od stóp do głowy. Zdawało mi się, że ten potwór z radością pożera naprawdę serduszko „czarnych oczu“.
Jeśli myślisz, Kubusiu, że po tym wypadku wszystko między nami zostało zerwane, to się mylisz. Gdybyś był nazajutrz po tej scenie zaszedł do Irmy Borel, znalazłbyś ją powtarzającą rolę Hermiony ze [ 271 ]swoim garbusem, gdy tymczasem ja siedziałem z podwiniętemi nogami na macie koło kakatoesu, jako młody Turek, trzymający w zębach nargile, które mi trzykrotnie opasywało ciało... Jaką ty masz charakterystyczną głowę, mój Dani-Danie!
Ale może za cenę takiego upodlenia dowiedziałem się przynajmniej tego, czego chciałeś się dowiedzieć, mianowicie, gdzie ona bywa codziennie między ósmą a dziesiątą rano? Tak, dowiedziałem się tego, ale dopiero dziś po strasznej scenie, bądź co bądź, już ostatniej. Ale, cicho! ktoś idzie... Czyżby to miała być ona, czyżby jeszcze raz chciała mną owładnąć!?... O, ona jest zdolna do tego, nawet po tem, co zaszło między nam i dziś rano. Poczekaj!... Zamknę drzwi na klucz... Nie wejdzie, nie bój się...
Ona nie powinna tu wejść...“
„To nie ona — to jej murzynka. Dziwiło mnie to coprawda, nie słyszałem, aby jej powóz zajechał.... „Biała Kukułka“ położyła się. Przez ścianę słyszę bulgotanie wódki i obmierzły refren: kolokototinian... Teraz chrapie, jak wahadło olbrzymiego zegara.
Oto, jak się skończył ten nasz smutny romans...
Trzy tygodnie temu mniej więcej, garbus, który jej daje lekcje, oświadczył, że już jest przygotowana do wielkich występów na scenie i że chce urządzić dla niej i dla innych swoich uczniów popis publiczny.
Moja artystka jakby się dostała do siódmego nieba. Ponieważ nie rozporządzaliśmy żadną sceną, przeto postanowiono przekształcić pracownię jednego [ 272 ]z malarzy na salę teatralną i rozesłać zaproszenia wszystkim dyrektorom teatrów paryskich... Po długich wahaniach wybrano na ten debjut Athalie. Była to tragedja, którą uczniowie garbusa grali najlepiej z całego repertuaru. Opracowanie całości wymagało zaledwie kilku prób. Stanęło tedy na Athalie — Ponieważ Irma Borel jest za wielką damą, aby miała chodzić na próby, odbywały się one u niej. Codzień garbus przyprowadzał ze sobą cztery czy pięć panien, chudych, sztywnych, udrapowanych we francuskie tanie kaszmiry, i kilku nędzarzy w papierowych, oczernionych frakach o wyglądzie wykolejeńców. Próby odbywały się cały dzień, z wyjątkiem godzin od ósmej do dziesiątej rano, gdyż, pomimo przygotowań do popisu, tajemnicze wycieczki nie ulegały przerwie. Irma, garbus, adepci — wszyscy pracowali z pasją. Przez dwa dni zapomniano nakarmić kakatoesa i nikt też nie zwracał uwagi na małego Dani-Dana... Wreszcie wszyscy już byli zgrani, pracownia przystrojona, scena wybudowana, kostjumy gotowe, zaproszenia rozesłane. Tymczasem, na trzy czy cztery dni przed przedstawieniem, mały Eliacin — dziesięcioletnia siostrzeniczka garbusa — rozchorowała się... Co tu robić? Gdzie znaleźć drugiego Eliacin — dziecko, które mogłoby się nauczyć swojej roli w ciągu kilku dni. Rozpacz ogólna... Nagle Irma zwraca się do mnie:
— A gdyby tak pan zechciał się tego podjąć.
— Ja? pani chyba żartuje!... w moim wieku?...
— Myślałby kto, że to dorosły mężczyzna! Ależ nie, mój mały Dani-Dan, wygląda pan na piętnaście lat, na scenie, w kostjumie, gdy się pan ucharakte[ 273 ]ryzuje, będzie pan wyglądał na dwanaście... Zresztą, rola jest bardzo odpowiednia do pana głowy.
Mój drogi, daremnie się broniłem. Trzeba było ustąpić i tym razem, jak zawsze... Upadłem już tak nisko!...
Przedstawienie odbyło się... O, gdybym miał ochotę śmiać się w tej chwili, rozśmieszyłbym cię napewno samym jego opisem. Liczyli na dyrektora teatru Gymnase i teatru Francuskiego, ale oni byli podobno zajęci gdzie indziej i musieliśmy się zadowolnić jakimś dyrektorem z przedmieścia, którego sprowadzono nagwałt w ostatniej chwili. Nie można też powiedzieć, aby to małe przedstawienie w kółku najbliższych tak już zupełnie się nie udało... Irmę Borel oklaskiwano bardzo. Według mnie, ta kubańska Athalie była mocno przesadzona, jej grze zbywało na wyrazie, a po za tem mówiła po francusku, jak... hiszpańska makolągwa. Ale ba! jej przyjaciele, artyści nie zwracali uwagi na takie drobnostki. Kostjum był autentyczny, nóżka zgrabna, głowa ślicznie wymodelowana, cóż więcej trzeba? Ja też miałem powodzenie, dzięki charakterowi mojej głowy, ale oczywiście nie takie, jak „Biała Kukułka“ w niemej roli piastunki. Prawdę powiedziawszy, jej głowa miała jeszcze więcej charakteru, niż moja! To też, gdy w piątym akcie ukazała się, trzymając na dłoni kakatoesa — tragiczce zależało na tem, abyśmy wszyscy figurowali na scenie: jej Turek, jej murzynka, jej kakatoes — i potoczyła wielkiemi, dzikiemi białkami, na całej sali wybuchły rzęsiste brawa. — — „Co za triumf!“ — mówiła rozpromieniona Athalie...
[ 274 ] Kubusiu, Kubusiu!... Słyszą, jej powóz zajeżdża. O, nędznica! skąd ona tak późno powraca? Więc już zdążyła zapomnieć o rannej scenie, z powodu której ja jeszcze cały dygoczę.
Bramę zamknięto... Oh, żebyż tu nie przyszła! Wiesz, straszne jest takie sąsiedztwo kobiety, którą się nienawidzi!...
„Przedstawienie, o którem ci piszę, odbyło się trzy dni temu.
Przez te ostatnie trzy dni była wesoła, łagodna, serdeczna, czarująca. Ani razu nie pobiła swojej murzynki. Parokrotnie pytała się o ciebie, czy wciąż jeszcze kaszlasz; a wszak Bogu jednemu wiadomo, jak ona ciebie nie lubi... Powinienem był mieć się na baczności.
Dziś, punktualnie o dziewiątej rano, wchodzi do mnie. O dziewiątej! ani razu jeszcze nie widziałem jej o tej porze!... Zbliża się do mnie i mówi z uśmiechem:
— Dziewiąta.
Potem nagle zaczyna uroczystą przemowę:
— Mój drogi, oszukiwałam ciebie. Gdyśmy się spotkali, nie byłam wolna. Miałem już kogoś innego... kogoś, komu zawdzięczam cały mój zbytek... moją swobodę... moje utrzymanie...
Mówiłem ci, Kubusiu, odrazu, że jakaś hańba kryje się pod tą tajemnicą.
— Odkąd poznałam ciebie, związek ten był mi nieznośny... Jeśli ci nic o tem nie mówiłam, to dla[ 275 ]tego, że znałam twoją dumą... nie zgodziłbyś się na podział. Nie zerwałam zaś dlatego, że nie umiałam się wyrzec próżniaczego życia, do którego jestem zrodzona... Dziś już nie portafiłabym tak żyć dłużej... Ten fałsz ciąży mi, te codzienne zdrady doprowadzają mnie do obłędu... I jeśli nie gardzisz mną po tem wyznaniu, jestem gotowa rzucić wszystko i żyć z tobą w byle jakim zakątku... gdzie zechcesz...
Te ostatnie słowa: „gdzie zechcesz“ zostały wypowiedziane cicho, tuż przy mnie.
Jednakże znalazłem w sobie dość mocy, żeby jej odpowiedzieć i to bardzo oschle, że jestem biedny, że nie zarabiam na swoje utrzymanie i że nie mogę jej zwalać na barki brata.
Na to podniosła zwycięsko głowę:
— A co, jeśli ja dla nas obojga znalazłam uczciwy sposób zarobkowania, taki, abyśmy nie potrzebowali się rozstawać — cóż ty powiesz na to?
I wyciągnęła z kieszeni jakiś ostemplowany szpargał, który zaczęła mi odczytywać. Była to umowa dla nas obojga z jakimś teatrzykiem, ona miała pobierać sto franków, ja zaś — pięćdziesiąt miesięcznie. Wszystko było gotowe. Należało się tylko podpisać.
Patrzyłem na nią, przerażony. Czułem, że wciąga mnie w jakąś otchłań i obawiałem się, że nie potrafię jej się oprzeć... Gdy skończyła czytać ten szpargał, nie dając mi dojść do słowa, zaczęła gorączkowo przekonywać mnie, jak świetną jest karjera teatralna i jak szlachetne życie będziemy tam mogli prowadzić, wolni, dumni, nauboczu od świata, całkowicie oddani sztuce i miłości.
[ 276 ] Popełniła wszakże jeden błąd: mówiła za dużo. Zdążyłem się opamiętać, z głębi serca przywołałem ciebie, moja Matko! To też, gdy skończyła swoją tyradę, odparłem zimno:
— Nie chcę być aktorem.
Nie dała naturalnie za wygraną i zaczęła znowu swoje piękne deklamacje... Ale nadaremnie, na wszystko miałem tylko jedną odpowiedź:
— Nie chcę być aktorem.
Zaczynała tracić cierpliwość:
— Więc wolisz, żeby wszystko zostało po dawnemu rzekła, blednąc.
Na co odpowiedziałem już trochę mniej chłodno.
— Nie wolę nic. Uważam, że słusznie chcesz zarabiać uczciwie na życie i nie zawdzięczać utrzyrrzmnia cudzej wspaniałomyślności. Powtarzam ci tylko, że nie czuję w sobie najmniejszego powołania do teatru i że nie chcę być aktorem.
Na te słowa wybuchła:
— Ah, nie chcesz być aktorem?! Czemże więc będziesz?! Może wyobrażasz sobie przypadkiem, że jesteś poetą... On uważa siebie za poetę!... Ależ, nieszczęsny warjacie! nie masz ani krzty talentu... Widzicie go, że wydrukował marną książczynę, której nikt czytać nie chce, to już myśli, że jest poetą... Ależ twoja książka jest idjotyczna, każdy mi to sam o mówi. Od dwóch miesięcy sprzedano zaledwie jeden egzemplarz, ten, który ja kupiłam... Ty poetą, ależ co ci się zdaje!... Tylko twój brat może wierzyć w podobne głupstwa. Też naiwny!... mądre listy pisuje... Można się dobrze, uśmiać z tej recenzji Gustawa Planche’a,\... On się za[ 277 ]bija pracą, aby zarobić na ciebie, a tymczasem ty... ty... co ty robisz właściwie?! Czy sam masz o tem najlżejsze wyobrażenie. Twoja głowa posiada pewien charakter i zdaje się, że tego dosyć; przebierasz się za Turka i myślisz, że to wystarcza... Przedewszystkiem, oświadczam ci, że charakter twojej głowy zaczyna się szybko zacierać... jesteś brzydki, bardzo brzydki. Patrz, przejrzyj się... ręczę, że gdybyś wrócił do twojej donny Pierrotte, nawet i ona jużby cię nie zechciała... A przecież wybornie jesteście dobrani. Oboje powinniście sprzedawać porcelanę w pasażu Saumon. To daleko właściwsze dla ciebie, niż zostać artystą...
Dusiła się i pieniła. Na pewno nie zdarzyło ci się widzieć takiej furji. Patrzyłem na nią w milczeniu. Gdy skończyła, zbliżyłem się do niej; drżałem na całem ciele, ale powiedziałem z najzupełniejszym spokojem:
— Nie chcę być aktorem.
I mówiąc to, podszedłem do drzwi, otworzyłem je i pokazałem jej drogę.
— Mam wyjść?! — zarechotała — o nie! nie tak zaraz!... Mam ci jeszcze dużo do powiedzenia...
Straciłem cierpliwość. Fala krwi uderzyła mi do głowy. Schwyciłem z kominka żelazną podpórkę do drzewa i rzuciłem się ku niej... Zmykała, mówię ci, co sił... Mój drogi, w tej chwili zrozumiałem Hiszpana Pacheco!
Wziąłem kapelusz i wyszedłem. Biegałem cały dzień tam i sam, jak pijany... O, gdybyś ty tu był!... W pewnej chwili błysła mi myśl pójść do Pierrotte’a, rzucić mu się do nóg, błagać „czarne oczy“ o prze[ 278 ]baczenie. Podszedłem do samych drzwi sklepu, ale nie odważyłem się wejść... Nie byłem tam już od dwóch miesięcy. Pisywali do mnie — nie odpowiadałem; przychodzili — ukrywałem się. Jakżeby mogli mi to wszystko wybaczyć?! Pierrotte siedział za kontuarem.
Był smutny... Przyglądałem mu się przez chwilę z poza szyb i z płaczem uciekłem...
Gdy noc nadeszła, wróciłem do domu. Siedziałem długo przy oknie i płakałem, a potem zacząłem pisać do ciebie. Będę tak pisał całą noc. Zdaje mi się, że jesteś tu ze mną, że rozmawiam z tobą — i to przynosi mi ulgę.
Co za potwór z tej kobiety! Jak ona była pewna swojej władzy nade mną! Wyobrażała sobie, że jetem całkowicie jej niewolnikiem, jej igraszką! Chciała mnie wciągnąć do jakiegoś teatrzyku na przedmieściu, żebym tam razem z nią grywał komedje!... Poradź mi, Kubusiu, co mam ze sobą zrobić, tak mi źle, cierpię tak strasznie... Nie masz pojęcia, ile mi ona złego wyrządziła!... Straciłem zupełnie wiarę w siebie, zwątpiłem, lękam się życia... Co m am począć ze sobą?!... Pracować?... Niestety, ona ma słuszność! nie jestem poetą, mojej książki nikt nie kupuje... Z czego ty zapłacisz weksle?
Życie moje zmarnowane do gruntu. Nie widzę nic przed sobą, nie wiem, co mam robić... Ciemno mi przed oczami... Są imiona, brzmiące, jak przestroga. Ona się nazywa Irma Borel. Borel znaczy w naszych stronach — kat. Irma Kat — nie możnaby stosowniejszego wymyśleć dla niej nazwiska! Chciałbym się stąd wyprowadzić. Wstrętny jest dla mnie ten pokój... [ 279 ]A przytem wciąż jestem narażony na spotkania z nią... Możesz być jednak pewien, ze jeśliby kiedykolwiek jeszcze przyszła... Ale nie przyjdzie... Już zapomniała o mnie... Ma swoich artystów na pociechą...
Co słyszą?! O Boże! Kubusiu, braciszku, to ona!... Mówią ci, że to ona!... Idzie tutaj... poznają jej kroki... Jest już tutaj!... blisko!... Słyszą jej oddech!... Przypatruje mi się przez dziurką od klucza...“
List ten nie został wysłany.
Teraz następują najciemniejsze karty moich dziejów: dni nędzy i hańby, które Daniel Eyssette wiódł u boku tej kobiety, jako aktor teatrzyku na przedmieściu.
Rzecz dziwna, ten okres mojego życia, taki niespokojny, burzliwy, pełen przygód, zostawił mi po sobie raczej ciężkie wyrzuty sumienia, wspomnień zaś — bardzo mało.
Cały ten zakątek mojej pamięci jest dziwnie zamglony, nie widzą nic... nic...
Ale czekajcie!... Niech tylko zamkną oczy i zanucą parą razy ten melancholijny, dziwaczny refren: Tolokototinian! Tolokototinian! a natychmiast, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej budzą się drzemiące wspomnienia, zamarłe godziny powstają z grobu — i widzą Małego tamtych czasów... odnajdują go w owej wielkiej nowej kamienicy na Boulevard Montparnasse, gdzie pędził życie między Irmą Borel, uczącą się swoich ról, i murzynką, zawodzącą bez końca: — Tolokototinia! Tolokototinian!
[ 280 ] Brr! ohydna kamienica! Widzą ją, widzą jej setki okien; zielonkawe, lepkie poręcze schodów, beczki do śmieci, numerowane drzwi, długie, białe korytarze, w których unosił się jeszcze zapach farby — świeżo malowane, a już brudne!... Było tam sto osiem pokojów. W każdym pokoju — jedna rodzina. Ale co to były za rodziny!... Codziennie krzyki, sceny, hałasy, krwawe rozprawy, w nocy — pisk dzieci, tupot bosych nóg po kamiennej posadzce i jednostajny, głuchy łoskot kołysek. Od czasu do czasu zaś dla rozmaitości — odwiedziny policji.
Tam to, w jednej z tych umeblowanych siedmiopiętrowych kamienic, Irma Borel i Mały schronili swoją miłość... Nieponętne schronienie dla takiego gościa!... Wybrali je dlatego, że było blisko teatru, a po za tem, jak we wszystkich nowych domach, komorne było bardzo tanie. Za czterdzieści franków — cena w sam raz dla takich lokatorów — mieli dwa pokoje na drugiem piętrze z rąbkiem balkonu, wychodzącego na bulwar; był to najpiękniejszy apartament w całym hotelu... Wracali codziennie do dom u około dwunastej w nocy, po przedstawieniu. Było coś przejmującego w tym powrocie po wielkich pustych ulicach, po których snuły się jakieś nieme postacie w bluzach, dziewczęta z gołemi głowami i długie mundury patroli.
Szli prędko środkiem ulicy. W domu czekała na nich „Biała Kukułka” z zimną kolacją. Irma Borel zachowała murzynkę, kakatoesa, trochę biżuterji i wszystkie toalety. Oczywiście ubierała się w nie tylko na scenę; treny aksamitnych i jedwabnych sukien [ 281 ]nie są na to, by niemi zamiatać bulwary przedmieścia... Jeden cały pokój wypełniony byt tylko jej garderobą... Suknie wisiały dokoła ścian na stalowych wieszakach, a długie, ciężkie ich fałdy żywemi barwami odcinały się fantastycznie na tle wytartej kamiennej posadzki i zniszczonych mebli. W tym pokoju sypiała tez murzynka.
Umieściła tam swój siennik, podkowę i butelkę wódki; nie dawano jej światła z obawy, aby me zaprószyła ognia.
To też, gdy oboje wracali nocą, zastawali murzynkę, skuloną na sienniku w świetle księżyca, niby wielką czarownicę, którą Sinobrody pozostawił na straży swoich siedmiu powieszonych żon... Drugi, mniejszy pokój, zajmowała Irma Borel i Mały wraz z kakatoesem. Mieściło się tam zaledwie łóżko, stół, parę krzeseł i drążek dla ptaka.
Nie wydalali się nigdy ze swego smutnego, ciasnego mieszkania. Wszystkie wolne chwile poświęcali na powtarzanie ról, wskutek czego panowała w nich bezustannie piekielna wrzawa. W całym domu rozlegały się ich dramatyczne ryki: — „Moja córka! Oddajcie mi moją córkę!...“ — „Tędy droga, Gasparze!...” — „Imię, imię jego, nędzniku!...” — a wszystko to przy akompanjamencie rozdzierających wrzasków kakatoesa i donośnego śpiewu „Białej Kukułki“: — Tolokototinian! Tolokototinian!
Irma Borel czuła się zupełnie szczęśliwą. Jej to życie przypadało do smaku. Zachwycała się tą zabawą w ubogą parę artystów. — „Nie żałuję niczego!” — mawiała często. I dlaczegóż miałaby żałować?! Wie[ 282 ]działa przecież, że z chwilą, gdy jej się uprzykrzy nędza, gdy nie zechce nadal pijać lury, zamiast wina, i jadać tych wstrętnych porcyj w szarym sosie, które przynoszono nam z traktjerni, w każdej chwili powrócić będzie mogła do dawnego życia. Dosyć jej było palcem kiwnąć, aby odzyskać wszystko, co straciła.
Ta możliwość odwrotu w każdej chwili dodawała jej odwagi; łatwo jej więc było mówić: „Nie żałuję niczego!“ — Ona nie żałowała niczego, ale on?
Debiutowali oboje w „Rybaku Gaspardo“ — jednym z najpiękniejszych okazów lichoty melodramatycznej. Irma Borel zbierała frenetyczne oklaski, nie za grę, to pewna — miała śmieszne ruchy i złą wymowę — ale za swoje śnieżne ramiona i aksamitne toalety. Tamtejsza publiczność nie była przyzwyczajona do takich pokazów alabastrowego ciała i wspaniałych strojów. Na sali odzywały się głosy: — „Ależ to księżniczka!“ — i zachwycone drapichrusty wrzeszczały brawo, aż bębenki w uszach pękały...
Zato on nie miał wcale powodzenia. Był za mały, miał tremę, wstydził się; mówił tak cicho, jak na spowiedzi. — „Głośniej! głośniej!“ — wołano nań ze wszystkich stron. Ale jemu gardło coraz to bardziej się ściskało i wcale nie chciało przepuścić zdławionych słów! Wygwizdano go... Cóż robić! wbrew zapewnieniom Irmy Borel, nie miał powołania do sztuki dramatycznej. Wszak to, że się jest lichym poetą, nie dowodzi wcale, że się będzie dobrym aktorem.
Kreolka pocieszała go po swojemu; — „Nie poznali się na charakterze twojej głowy“. — Zato dyrektor po[ 283 ]znał się na nim odrazu. Po dwóch burzliwych przedstawieniach, zawołał go do gabinetu. — „Mój mały, widzę, że dramat — to nie dla ciebie. Wpadliśmy. Sprobójmy wodewilu. Zdaje mi się, że będzie z ciebie dobry komik“. — I zaraz nazajutrz wypróbowano go w wodewilu. Grywał, jako pierwszy amant, głupowatych frantów, którym dają do picia, zamiast sza m pana — limonjadę czyszczącą i biegał po scenie, trzymając się za brzuch; prostaków w rudej peruce, beczących, jak barany: — „Ojojoj! ojojoj!” — zakochanych Bartków, którzy przewracają bezmyśinemi oczami i deklamują: — „Dzieucho, dzieucho, a dyć ja cię kocham, la Boga, kocham siarczyście!” — Grywał różnych Jaśków, Błażków, wszelkie role, szpetne i śmieszne, i — co najdziwniejsze — wywiązywał się z nich wcale nieźle. Biedak miał powodzenie. Śmiano się z niego do rozpuku.
Tłumaczcie to sobie, jak chcecie, ale gdy Mały był na scenie, uszminkowany, ucharakteryzowany cudacznie, wówczas właśnie myślał najwięcej o Kubusiu, o „czarnych oczach”. W chwili, gdy najpocieszniej się wykrzywiał, mówił najgłupsze dowcipy, stawały mu nagle przed oczami postacie tych ukochanych, których zawiódł tak nikczemnie.
Co wieczór prawie, jak zaświadczyć mogą łobuzy przedmieścia, urywał nagle piękną tyradę i spoglądał po sali w milczeniu, otwarłszy szeroko usta, jakby ze zdziwienia. W chwilach tych dusza ulatywała z niego, odbijała się o rampę, przebijała strop teatru śmiałem uderzeniem skrzydeł i dążyła wdał — złożyć pocałunek na skroniach Kubusia i pani Eyssette, bła[ 284 ]gać o przebaczenie „czarne oczy“ i żalić się gorzko na smutne życie, które mu prowadzić kazano.
— A dyć ja cię kocham, la Boga, kocham siarczyście!... — odzywał się nagle głos suflera, a wtedy nieszczęsny Mały, wyrwany ze snu, strącony z nieba, wodził dokoła wielkiemi oczyma, w których malował się tak naturalny lęk, tak komiczne zdziwienie, że cała sala wybuchała rzęsistym śmiechem. W języku aktorskim nazywa się to „efekt“.
Niechcący — znalazł „efekt“.
Trupa, do której należał, obsługiwała kilka przedmieści, było to coś w rodzaju trupy wędrownej. Raz grała w Grenelie, to znów w Montparnasse, w Sèwre, w Sceaut, w St. Cloud. Podczas przenosin wszyscy cisnęli się do starego teatralnego omnibusu, kawowej barwy, zaprzężonego w suchotniczą szkapę. W drodze trupa śpiewała, grała w karty. Ci, którzy jeszcze nie umieli swoich ról, wciskali się w głąb i przeglądali rękopisy. Tam też zasiadał Mały.
Siedział, tak, jak zwykle wielcy komicy, milczący i smutny, starając się nie słyszeć trywjalnych dowcipów, które krążyły dokoła. Jakkolwiek upadł już bardzo nisko, jednakże był jeszcze o całe niebo wyżej od wszystkich tych kabotynów wędrownych. Wstyd mu było takiego towarzystwa. Kobiety — stare, pretensjonalne, zwiędłe, wyszminkowane, zmanjerowane i sentencjonalne. Mężczyźni — gbury, bez żadnych ideałów, nie umiejący nawet pisać ortograficznie, synowie fryzjerów lub sklepikarzy, którzy wstąpili na scenę z lenistwa, zamiłowania do szychu, strojów, dlatego, aby móc się pokazać w jasnych obcisłych inekspry[ 285 ]mablach i marynarce à la Suworow; lowelasy przedmieść, wciąż zajęci swoim wyglądem, wydający całą gażę na fryzjera. — „Dziś dobrze pracowałem“ — mówił z przekonaniem taki frant, gdy stracił z pięć godzin na sklejenie z tektury pary butów w stylu Ludwika XIV... Zaiste, warto było natrząsać się z muzykalnego salonu Pierrotte’a na to, aby wpaść do takiej budy!
Koledzy nie lubili Małego za ten jego ponury wygląd i milczącą wyniosłość. — „To mruki“ — mawiano o nim. Zato Kreolka umiała sobie pozyskać względy wszystkich. Panoszyła się w omnibusie, jak zbiegła z królewskiego dworu księżniczka, śmiała się rozkosznie, odchylała wtył głowę, by pokazać łabędzią szyję; mówiła wszystkim „ty“; mężczyzn nazywała: — „Mój stary!“ — kobiety: — „Moja mała!“ — Nawet najzgryźliwsi mówili o niej. — „To dobra dziewczyna!“ — Dobra dziewczyna!... co za ironja!...
Omnibus toczył się leniwie; rubaszne żarty tryskały, jak race, wreszcie przybywaliśmy na miejsce. Po skończonem przedstawieniu przebierano się w mgnieniu oka i ładowano prędko do omnibusu, który odwoził nas zpowrotem do Paryża. Było już ciemno, rozmawiano półgłosem, szukając się wzajem kolanami. Od czasu do czasu stłumiony śmiech... Przy rogatce na przedmieściu Maine omnibus zatrzymywał się i odjeżdżał do remizy. Wszyscy gromadą odprowadzali Irmę Borel do wielkiej kamienicy, gdzie napółpijana „Biała Kukułka” czekała na nich ze swoją smutną piosenką: Tolokototinian! Tolokototinian!
Widząc ich tak związanych ze sobą, możnaby by[ 286 ]ło przypuszczać, że się kochają. Nie, miłości tam nie było. Za dobrze się znaii wzajemnie. On wiedział o niej, że jest fałszywa, zimna, bez serca; ona o nim — że jest słaby, aż do podłości, i bez charakteru. Mówiła sobie: — „Któregokolwiek dnia zabierze mi go brat i odda tej porcelanie“. — On zaś myślał: ...Któregokolwiek dnia, sprzykrzywszy sobie to życie — odleci, a ja zostanę sam w tem bagnie... Ta ciągła wzajemna obawa utraty była najistotniejszym czynnikiem ich miłości. Nie kochali się, a jednak byli zazdrośni o siebie.
Pozornie wydaje się niezrozumiałe to, żeby mogła istnieć zazdrość tam, gdzie niema miłości? A jednak tak było właśnie... Gdy ona zwracała się poufałej do kogokolwiek z teatru — on bladł. Kiedy przychodził list do niego, chwytała go i rozrywała kopertę drżącemi rękami... Najczęściej bywały to listy od Kubusia. Czytała je do samego końca, nie szczędząc drwinek i rzucała byle gdzie. — „Wciąż jedno i to samo...” — mówiła pogardliwie. Tak, niestety, wciąż jedno i to samo poświęcenie, szlachetność, oddanie całego siebie miłości. Dlatego to brat mój był dla niej tak nienawistny.
Zacny Kubuś nie domyślał się niczego. Pisano mu, że wszystko idzie jak najlepiej, że „Sielski Dramat“ w trzech czwartych już rozsprzedany i że we właściwym terminie znajdą się u księgarza pieniądze na zapłacenie weksli. Dobry i ufny, jak zawsze, przesyłał więc nadal po sto franków miesięcznie na ulicę Bonaparte, skąd odbierała je „Biała Kukułka”.
Owe pieniądze od Kubusia i gaża teatralna mogły [ 287 ]im były naturalnie wystarczyć na życie w tej dzielnicy nędzarzy. Ale, na nieszczęście, ani jedno, ani drugie nie miało pojęcia, co to są pieniądze. On, dlatego, że ich nigdy nie posiadał, a ona — dlatego, — ze miała ich dotychczas za dużo. To też marnotrawili je oboje bez miłosierdzia. Już piątego każdego miesiąca ich kasa — mały jawajski pantofelek ze słomy kukurydzanej — była zawsze pusta. Pieniądze szły najpierw na kakatoesa, który jadł tyle, co dorosły człowiek. Po za tem: szminki, puder, pasta, pendzelki, wszystkie przybory do charakteryzacji scenicznej. Dalej — odbitki ról, których dostarczała dyrekcja, były za brudne, za zniszczone; dla pani musiały być zawsze nowe, musiała też zawsze mieć kwiaty... dużo kwiatów. Wolałaby nie jeść, niż mieć puste żardinjerki.
Po dwóch miesiącach utonęli już w długach. Zadłużyli się w restauracji, w hotelu, u portjera teatru. Co pewien czas jakiś dostawca, zniecierpliwiony, przychodził od rana urządzać sceny. Wówczas, chwytając się ostatniej deski ratunku, Mały biegł do drukarza i pożyczał od niego parę luidorów na rachunek Kubusia. Drukarz, który miał w ręku drugi tom znakomitych pamiętników i wiedział, że Kubuś w dalszym ciągu pełni obowiązki sekretarza u markiza, otwierał mu sakiewkę bez zastrzeżeń. Tak pożyczając luidora po luidorze, wybrali od niego czterysta franków, co razem z kwotą, należną za „Sielski Dramat“, ochiążało Kubusia długiem w wysokości tysiąca trzystu franków.
Biedna Matka! Ileż ciosów czekało na nią po powrocie! Ucieczka Danka, łzy „czarnych oczu”, cały nie[ 288 ]sprzedany nakład książki, a do tego wszystkiego — tysiąc trzysta franków długu... Jak on z tego wybrnie?!.. Kreolka nie troszczyła się o to bynajmniej. Ale Małemu myśl ta nie dawała ani chwili spokoju. Stała nad nim, jak nieodstępna zmora. Daremnie starał się ją odegnać. Pracował, jak galernik — i to w jaki sposób, miły Boże! — uczył się nowych fars, studjował przed lustrem pocieszne grymasy, wciąż jednak lustro odbijało mu obraz nie jego własny, lecz Kubusia. Między wierszami swoich ról czytał, zamiast Wicka, czy Wacka, wciąż tylko jedno imię — Kubuś! Kubuś! — zawsze i wszędzie.
Codzień z trwogą spoglądał na kalendarz; liczył dni, pozostałe do pierwszego terminu płatności weksli, i powtarzał sobie z dreszczem trwogi: — Już tylko miesiąc!.. już tylko trzy tygodnie!...” — Wiedział bowiem, że przy pierwszym proteście wekslu, wszystko się wykryje i że od dnia tego rozpocznie się męczeństwo brata. Myśl ta prześladowała go nawet we śnie. Czasami budził się nagle z bijącem sercem, twarzą, zalaną łzami, i mętnem wspomnieniem jakiegoś potwornego snu.
Sen ten powracał wciąż, każdej nocy... Działo się to w jakimś nieznanym pokoju, w którym stała wielka szafa ze staremi okuciami. Na kanapie leżał Kubuś, blady, strasznie blady, tylko co umarł... Kamila była tam także; stała przed szafą, starając się ją otworzyć, by wydostać z niej całun[18], nie mogła jednak [ 289 ]trafić kluczem do zamku i mówiła żałosnym głosem: — „Nie mogę otworzyć... za wiele płakałam... nie widzę...”
Daremnie starał się otrząsnąć z tego snu; przejmował go niewysłowioną trwogą. Gdy tylko zamykał oczy, widział Kubusia, leżącego na kanapie, i ociemniałą Kamilę, stojącą u drzwi szafy... Wyrzuty sumienia i lęk robiły go coraz bardziej ponurym i zgryźliwym. Kreolka ze swojej strony nie należała też do łagodnych; zresztą, czuła, że on jej się wymyka niewiadomo którędy — i to doprowadzało ją do szalu. Co chwila wybuchały straszne sceny, podnosiły się krzyki, grzmiały wymysły, godne przekupek z miejskiej hali.
Ona mówiła mu:
— Wracaj sobie do swojej panny Pierrotte, niech cię obdarza serduszkami z cukru!
A on jej odpowiadał:
— Wracaj do swojego Pacheco, niech ci nożem rozcina wargi!
Ona przezywała go „Burżujem”. On ją — „Łotrzycą“.
[ 290 ]
Działo się to któregoś wieczora o godzinie dziewiątej w teatrzyku Montparnasse. Mały, który występował w pierwszej sztuce, skończył swoją rolę i wracał za kulisy. W przejściu spotkał Irmę Borei, schodzącą na scenę. Była promieniejąca, cała w aksamitach i koronkach; w ręku trzymała wachlarz, jako Celimenèa.
— Przyjdź na salę! — odezwała się do mnie — jestem w nastroju... Będę przepiękna!
Przyśpieszył kroku, wszedł do swojej kabiny i począł się prędko rozbierać. Kabina, którą dzielił z dwoma kolegami, był to wąski pokoik bez okien, niski, oświetlony kinkietami. Kilka wyplatanych słomą krzeseł stanowiło całe umeblowanie. Na ścianach wisiały poobtłukiwane lusterka, potargane peruki, wypłowiałe aksamity, sczerniałe galony. Na podłodze w kącie stały słoiki różu bez pokrywek, walały się powycierane puszki do pudru.
Mały bawił już tam chwilę, starając się doprowadzić twarz do porządku, gdy usłyszał, że zdołu woła nań maszynista:
— Panie Danielu! panie Danielu!
Wyszedł z kabiny i przechylając się przez poręcz, spytał:
— A co tam?
Nie mogąc się doczekać odpowiedzi, zeszedł, tak, jak był napółubrany, umazany szminką i różem, w wielkiej żółtej peruce, która mu spadała na oczy.
[ 291 ] Nadole potrącił kogoś.
— Kubuś! — krzyknął, cofając sią.
Byt to Kubuś... Patrzyli na siebie przez chwilą bez stówa. Wkońcu Kubuś załamał ręce i odezwał się łagodnie, nabrzmiałym od łez głosem:
— O Dańku!
Tego było dość... Mały, do głębi wzruszony, obejrzał się dokoła, jak trwożliwe dziecko, i powiedział cicho, tak cicho, że brat zaledwie dosłyszeć mógł jego słowa:
— Zabierz mnie stąd, Kubusiu!
Kubuś drgnął i chwytając go za rękę, pociągnął na ulicą. Przy drzwiach czekała dorożka, wsiedli do niej:
Ulica des Dame w Batignollest — zawoła! Matka.
— O, to właśnie moja dzielnica — odpowiedział woźnica i powóz ruszył.
Kubuś od dwóch dni był w Paryżu. Przyjechał z Palermo, gdzie go zastał list Pierrotte’a po trzymesięcznem błądzeniu. Krótki, związły list donosił mu o ucieczce Daniela.
Czytając go, Kubuś odrazu domyślił się wszystkiego. Powiedział sobie: — Dzieciak narobił jakichś głupstw... Muszą jechać!” — I bez straty czasu poprosił markiza o urlop!
— Urlop! — zawołał stary pan, podskakując na krześle. — Czy pan zmysły postradał?... A mój pamiętnik!
— Tylko tydzień, tyle, ile potrzeba na podróż tam i zpowrotem, chodzi tu o życie mojego brata.
— Kpię sobie z pańskiego bratał Czy ja pana nie [ 292 ]uprzedzałem, zanim pan objął obowiązki u mnie?l Czy pan zapomniał o naszej umowie?!
— Nie, panie markizie, ale...
— Żadnego ale. Zrobią z panem to samo, co i z innymi. Jeśli pan pojedzie na tydzień, niemasz pan poco wracać. Proszą niech się pan nad tem dobrze namyśli... i ot, póki pan się namyśla, niech pan siada, będę dyktował.
— Ja już się namyśliłem, panie markizie, odchodzę.
— A idź pan do djabła!
I z temi słowami uparty staruszek wziął kapelusz i udał się do konsulatu francuskiego z prośbą o wyszukanie innego sekretarza.
Kubuś odjechał tego samego wieczora.
Po przybyciu do Paryża pobiegł natychmiast na ulicą Bonaparte.
— Czy brat mój jest na górze? — zawołał do portjera, który palił fajką na podwórzu, siedząc okrakiem na pompie.
Portjer roześmiał sią:
— Ho, ho, dobry to już kawał czasu, jak stąd wyfrunął — odpowiedział złośliwie.
Chciał udawać bardzo dyskretnego, ale piąciofrankówka rozwiązała mu prędko język. Opowiedział tedy, że mały z piątego piętra i dama z pierwszego dawno już gdzieś znikli i ukrywają się niewiadomo gdzie, w jakimś odległym zakątku Paryża, ale na pewno razem, gdyż „Biała Kukułka“ co miesiąc przychodzi po listy. Dodał, że pan Daniel zapomniał mu wymówić mieszkanie, że wiec jest mu winien komorne za [ 293 ]cztery miesiące, nie mówiąc już o innych drobnych należnościach.
— Dobrze. Zapłacą wszystko.
I nie tracąc ani chwili czasu, nie strzepnąwszy nawet pyłu podróżnego z ubrania, udał się na poszukiwanie swojego dziecka.
Udał się najpierw do drukarza, rozumiejąc słusznie, że Daniel musiał tam pewnie zachodzić często, jako do głównego składu Sielskiego Dramatu.
— Miałem właśnie pisać do pana — odezwał się drukarz, gdy go zobaczył. — Pan wie, że termin płatności pierwszego wekslu przypada za cztery dni.
Kubuś odparł spokojnie:
— Myślałem lo tem... Od jutra zaczną chodzić po księgarniach. Mam tam pieniądze...
Sprzedaż poszła doskonale.
Drukarz otworzył szeroko niebieskie oczy Alzatczyka:
— Jakto?! Sprzedaż poszła doskonale! Kto to panu powiedział?
Kubuś zbladł, przeczuwając jakąś katastrofą.
— Niechno pan spojrzy na ten stos książek w kącie. To „Sielski Dramat”. Od pięciu miesięcy, odkąd jest w handlu, sprzedano tylko jeden egzemplarz. Wkońcu sprzykrzyło się to księgarzom i zwrócili mi cały nakład. W tej chwili to już tylko makulatura, a szkoda, ładny to był druk!
Każde słowo drukarza spadało, jak głaz, na głową Kubusia. Dobiła go ostatecznie wiadomość, że Mały pożyczał na jego rachunek pieniądze od drukarza.
— Nie dalej, jak wczoraj — ciągnął nielitościwy [ 294 ]Alzatczyk przysłał mi tu jakąś okropną murzynką z prośbą, bym mu pożyczył dwa luidory. Ale odmówiłem. Najperw dlatego, że ten tajemniczy wysłaniec z głową kominiarza nie wzbudzał we mnie zaufania, a po za tem, pan przecież rozumie, ja nie mam za dużo pieniędzy, a i tak już dałem bratu czterysta franków.
— Wiem o tem — odparł z godnością Kubuś — ale niech pan będzie spokojny, te pieniądze zostaną panu zwrócone wkrótce.
I powiedziawszy to, wyszedł szybko, chcąc ukryć wzruszenie. Na ulicy jednak siły go opuściły. Musiał usiąść na pobliskiej barjerze. Nogi się pod nim uginały. Ucieczka dzieciaka, utrata posady, dług u drukarza, komorne, długi u portjera, termin płatności weksla pojutrze — wszystko to wirowało w jego głowie. Nagle porwał się na nogi: — „Najpierw długi, to najpilniejsze!“ — Pomimo nikczemnego postępowania brata z Pierrotte’ami postanowił bez wahania udać się do nich o pomoc.
Wchodząc do składu dawnej firmy Lalouette, Kubuś dostrzegł za kontuarem jakąś nabrzękłą i pożółkłą twarz, której nie poznał. Ale na odgłos zamykanych drzwi, wielka głowa uniosła się z ponad stołu i zobaczywszy go krzyknęła:
— Że tak słusznie powiedzieć można!...
Nie ulegało wątpliwości, był to pan Pierrotte we własnej osobie, ale jaki wynędzniały! Nieukojony smutek jedynaczki przeobraził go zupełnie. Znikł jowialny, kwitnący Seweńczyk. Łzy, które od tylu miesięcy wylewała jego córka, zaczerwieniły mu powieki, [ 295 ]wyżarły policzki. Na miejsce tubalnego śmiechu pojawił mu się na zwiędłych ustach uśmiech zimny, bezgłośny, jaki widujemy u wdowców lub zawiedzionych kochanków. To nie był Pierrotte, to była Ariana lub Nina.
Po za tem w składzie dawnej firmy Lalouette nic się nie zmieniło. Różowe pasterki i fioletowi, opaśli Chińczycy w dalszym ciągu uśmiechali się błogo na wysokich półkach w sąsiedztwie czeskich kryształów i kwiaciastych talerzy. Pękate wazy i porcelanowe lampy połyskiwały wciąż z za oszklonych witryn, a w pokoju przylegającym do sklepu, flet gruchał równie słodko, jak niegdyś.
— To ja, Pierrotte — odezwał się Kubuś, siląc się na spokój — przychodzę prosić pana o wielką przysługę. Niech mi pan pożyczy tysiąc pięćset franków.
Pierrotte, nic nie mówiąc, otworzył kasę, poszperał w pieniądzach, potem, zamykając szufladę wstał spokojnie.
— Nie mam tyle w kasie. Niech pan zaczeka chwilę, pójdę po nie na górę.
Wychodząc, dodał, zakłopotany:
— Nie proszę pana ze sobą; byłoby jej zbyt przykro zobaczyć pana.
Po chwili wrócił z dwoma tysiącfrankowemi banknotami, które wcisnął mu w rękę.
Kubuś wahał się wziąć:
— Potrzeba mi tylko tysiąc pięćset.
Ale Pierrotte nie ustępował.
— Weź pan wszystko, proszę. Tyle pożyczyła mi panienka na opłacenie zastępcy. Gdybyś mi pan od[ 296 ]mówił, panie Jakubie, że tak słusznie powiedzieć można — obraziłbym się śmiertelnie.
Kubuś odmówić nie śmiał. Włożył pieniądze do kieszeni i ściskając przyjacielowi ręką, powiedział tylko:
— Dowidzenia, Pierrotte, i... dziękuję.
Pierrette nie puścił jego dłoni.
Chwilę tak stali, milczący i wzruszeni. Obaj mieli na ustach imię Daniela, ale żaden przez delikatność go nie wymówił... Ten ojciec i ta „Matka“ zrozumieli się wzajemnie... Kubuś pierwszy łagodnie usunął swoją rękę. Zbierało mu się na płacz, pilno mu było tedy odejść. Seweńczyk wyprowadził go aż na ulicą. Tam nie mógł już biedaczysko stłumić rozgoryczenia, które napełniało mu serce po brzegi, i zaczął z wyrzutem:
— Ach, panie Jakubie, panie Jakubie!... że tak słusznie powiedzieć można...
Ale wzruszenie nie pozwoliło mu przetłumaczyć dalszego ciągu, powtórzył więc tylko dwukrotnie:
— Że tak słusznie powiedzieć można... że tak słusznie powiedzieć można...
O, tak, zaiste, słusznie powiedzieć było można!...
Rozstawszy się z Pierrote‘em, Kubuś wrócił do drukarni. Pomimo protestów Alzatczyka, oddał mu natychmiast czterysta franków, pożyczone Danielowi. Nadto, żeby zbyć kłopot z głowy, pozostawił mu kwotę na zapłacenie wszystkich trzech weksli. Wtedy dopiero, czując, że mu nieco ulżyło na sercu, powiedział sobie: — „A teraz — dalej! na poszukiwanie dzieciaka”. — Na nieszczęście było już za późno, aby te[ 297 ]go samego dnia rozpoczynać łowy. Po za tem, trudy podróży, wzruszenia i ten suchy, nieustający kaszel, który podkopywał mu siły oddawna, tak go zdruzgotały, że musiał pójść odpocząć trochę na ulicę Bonaparte.
Wszedł do pokoiku; w ostatnich blaskach sędziwego, październikowego słońca ujrzał wszystkie te rzeczy, które tak żywo mówiły mu o dziecku: warsztat rymów, szklankę, kałamarz, króciutkie fajeczki, takie, jakich używał ksiądz Germane... usłyszał bicie miłych, zahrypniętych trochę od mgły jesiennej, dzwonów z St. Germain. Potem o wilgotne szyby załopotał skrzydłami Anioł Pański; ten Anioł wieczorny, pełen melancholji, którego tak lubił Denko... Co cierpiał wówczas Kubuś, to zrozumieć mogłaby jedynie matka...
Kilka razy obszedł cały pokój, zaglądając we wszystkie kąty, do stołu, do szaf, w nadziei, że uda mu się znaleźć coś, co go łatwiej naprowadzi na ślad zbiega. Ale! niestety, szafy były puste; została tam tylko jakaś zniszczona bielizna, stare ubrania. Ruina i opuszczenie, widniejące w każdym szczególe, wskazywały, że Dańko nie odjechał, a uciekł. W kącie pokoju na podłodze stał lichtarz, a w kominku, pod stosem popiołów, Kubuś znalazł złocone pudełko, w którem przechowywane były listy „czarnych oczu“. A teraz spoczywało ono w popiołach, co za świętokradztwo!
Prowadząc dalej poszukiwania, w jednej z szuflad warsztatu znalazł kilka arkuszy, pokrytych nierównem [ 298 ]gorąćzkowem pismem — tak pisał Dańko w chwilach natchnienia.
— To pewnie jakiś poemat powiedział sobie Kubuś, zbliżając się do okna, by go odczytać. Był to istotnie poemat, hymn rozpaczy, zaczynający się od słów: „Kubusiu, od dwóch miesięcy okłamywałem cię bezustanku...“ List ten nie został wysłany, a jednak wkońcu dotarł do rąk, dla których był przeznaczony. Opatrzność tym razem wyręczyła pocztę.
Kubuś przeczytał list od początku do końca. Gdy doszedł do miejsca, w którem była mowa o kontrakcie z dyrektorem teatrzyku w Montparnasse, kontrakcie tak natarczywie narzucanym, a któremu Mały tak stanowczo się opierał, Kubuś podskoczył z radości.
— Już wiem, gdzie on się znajduje! zawołał i wsunąwszy list do kieszeni, położył się nieco u spokojony do łóżka, pomimo zmęczenia jednak sen nie skleił mu powiek. Wciąż ten obrzydły kaszel!... Na pierwsze skinienie jutrzenki jesiennej, leniwej i chłodnej, zerwał się żywo na nogi. Miał już plan gotowy.
Zebrał drobiazgi, opróżnił szafy, spakował wszystko do kufra, nie zapominając o złoconem pudełku, pożegnał po raz ostatni dzwonnicę w St. Germain i wyszedł, pootwierawszy drzwi, okna, szafy, aby z ich dawnego życia nie pozostało nic w tym pokoju, który miał być wkrótce zamieszkany przez obcych ludzi. Nadole wymówił pokój i zapłacił zaległe komorne. Potem, puszczając mimo uszu natrętne pytania portjera, sprowadził dorożkę i podał adres hotelu Pilois przy ulicy des Dames w Batignolles.
[ 299 ] Właścicielem tego hotelu był brat starego kucharza, służącego u markiza. Wynajmowano tam pokoje kwartalnie i to z rekomendacji. To też hotel cieszył się w dzielnicy wyjątkową reputacją. Przyjęcie do hotelu Pilois stanowiło świadectwo dobrych obyczajów i przyzwoitego trybu. Kubuś który zdobył był sobie zaufanie hotela domu d’Hacquewllle przywoził właścicielowi kosz win marsalskich od brata.
Rekomendacja ta okazała się wystarczającą. To też, gdy nieśmiało poprosił o przyjęcie go w poczet lokatorów ofiarowano mu natychmiast piękny pokój na parterze, z oknami na ogród hotelowy o mało nie powiedziałem klasztorny. Był to ogródek niewielki, trzy czy cztery akacje, trochę zieleni, takiej, jaką się widuje w Batignolles; drzewo figowe bez fig, schorzały winokrzew i kilka krzaczków złocieni — oto wszystko; w każdym razie wirydarz ten rozweselał nieco pokój, sam przez się smutny i trochę wilgotny.
Kubuś, nie tracąc chwili czasu, rozgościł się w nowej siedzibie; powbijał gwoździe, pochował bieliznę, ustawił postument do fajek Daniela, zawiesił nad łóżkiem portret pani Eyssette jednem słowem, zrobił, co tylko mógł, by zatrzeć ten nastrój pospolitości, który zatruwa atmosferę pokojów hotelowych. Potem spożył śniadanie i wyszedł. Po drodze uprzedził pana Pilois, że dziś wieczorem wyjątkowo wróci trochę później i prosił go o przygotowanie w pokoju wykwintnej kolacji na dwie osoby z butelką dobrego wina. Pan Pilois, zamiast uradować się perspektywą dodatkowego rachunku, zarumienił się po uszy, jak początkujący wikary.
[ 300 ] — Ale, bo to, proszą pana, ja nie wiem... to sprzeciwia się regulaminowi hotelu... mamy tu osoby duchowne, które...
Kubuś uśmiechął się:
„A, doskonale! już rozumiem, to te dwa nakrycia tak pana stropiły... Niech się pan uspokoi... to nie kobieta...
Ale w duchu, mówił sobie, kierując się w stronę Montparnasse:
„A jednak tak, to kobieta bez krzty charakteru, nierozumne dziecko, którego na przyszłość nie można będzie nigdy pozostawić bez opieki... A teraz, powiedzcie mi, skąd Kubuś-Matka wiedział, że mnie zastanie na Montparnasse? Mogłem wszak od czasu owego okropnego listu oddawna porzucić teatr; mogłem był wcale do teatru nie wstąpić... A jednak — instynkt macierzyński dobrze go natchnął. Był pewien, że mnie tam zastanie i sprowadzi tego sam ego jeszcze wieczora do siebie. Słusznie tylko rozumował: ...muszę go porwać wtedy, kiedy będzie sam, tak, aby ta kobieta nie podejrzewała niczego... Dlatego to nie udał się wprost do teatru po informacje. Kulisy są gadatliwe. Można było niebacznie obudzić jej czujność. Wolał zwrócić się do ogłoszeń i zabrał się do dokładnego ich przeglądu.
Ogłoszenia teatrzyków podmiejskich umieszczane są zazwyczaj na drzwiach miejscowych handlów win, podobnie jak zapowiedzi ślubne we wsiach alzackich. Po chwili Kubuś wydał okrzyk radości.
W teatrze Mont parnasse grano dnia tego Marie-Joannę, dramat w pięciu aktach. Artyści: Irma Borel, [ 301 ]Desirée, Levrault, Guigne i t. d.„. i t. d.... Dramat miał być poprzedzony wodewilem: Amour et Pruneaux. Artyści: P. p. Daniel, Antonin i pani Léontine.
— Doskonale! Nie występuję w jednej sztuce. Teraz jestem pewien, że mi się mój zamach uda.
Zaszedł do kawiarni w parku Luksemburskim i czekał aż zmrok zapadnie. Wieczorem udał się do teatru. Przedstawienie już się rozpoczęło. Przez całą godzinę przechadzał się tam i zpowrotem u podjazdu na wzór dyżurnych policjantów.
Od czasu do czasu, niby burza gradowa, rozlegał się odgłos oklasków, i serce ściskało mu się od bólu na myśl, że to może pocieszne pantominy jego dziecka wywołują te brawa... Około godziny dziewiątej publiczność zaczęła potokiem spływać na ulicę. Pierwsza część widowiska była skończona. Gawiedź śmiała się jeszcze na samo wspomnienie niewybrednych dowcipów. Słychać było gwizdki, nawoływania: — „Ohe, ohe!...” „Tsst! psst!...” „Lala, i tu... ” — zwykłe wrzaski menażerji paryskiej.
Ha! cóż chcecie?! — nie była to wszak publiczność Teatru Włoskiego[19]!...
Zaczekał jeszcze chwilę, ukryty w tłumie; potem pod koniec antraktu, gdy wszyscy rzucili się, by zająć zpowrotem miejsca, zakradł się do bocznej, ciemnej i lepkiej od brudu, sieni; było to wejście d!a artystów; oświadczył pierwszemu człowiekowi, który mu się nawinął, że chciałby się widzieć z Irmą Borel.
[ 302 ] — To niemożliwe! jest w tej chwili na scenie.
Kubuś-Matka chytszejszy był od najchytrzejszego z czerwonoskórych! Odpowiedział z całym spokojem:
— Skoro nie mogę się zobaczyć z panią Irmą Borel, to proszą mi tu poprosić pana Daniela — on jej powtórzy, z czem tu przyszedłem.
W chwile potem Matka odzyskała już swoje dziecko I uwoziła je na drugi koniec Paryża.
— Widzisz, Danku — powiedział Kubuś, gdyśmy weszli do naszego numeru w hotelu Pilois — wszystko jest zupełnie tak samo, jak w ową noc, gdyś przejechał do Paryża.
Istotnie, tak, jak owej nocy, czekała nas wyszukana kolacja na biało nakrytym stole: pasztet roztaczał nęcącą woń, wino miało wygląd szacowny, Jasne płomyki świec igrały na dnie kielichów... A jednak, było inaczej... inaczej... Bywają szczęśliwe godziny, których nic wskrzesić nie zdoła! Uczta była taka sama, ale w duszach współbiesiadników nie zakwitły już kwiaty zapału, nadziei i cudnych snów o sławie, nie zasiadł miedzy nimi ten gość, któremu na imię: zaufanie, a w którego towarzystwie dźwięczy szczery śmiech i budzi się zdrowy głód. Ani jeden, niestety, ani jeden z tych dawnych towarzyszy nie stawił się do stołu pana Pilois. Pozostali oni wszyscy w dzwonnicy St. Germain. W ostatniej chwili, nawet zwierzenia, które [ 303 ]miały przybyć na nasze przyjęcie, zawiadomiły, że się nie stawią.
O nie, nie było już tak, jak dawnej!... Zdawałem sobie aż nadto z tego sprawę i odezwanie Kubusia, zamiast mnie rozweselić, wycisnęło mi tylko potoki łez z oczu. Jestem pewien, że w głębi i jemu chciało się też płakać, ale miał tyle mocy nad sobą, że się opanował. Powiedział tylko, siląc się na wesołość:
— No, dość już tych łez, Danku, od godziny nic innego nie widzę. (W dorożce, gdy mówił do mnie, nie przestawałem ani na chwilę szlochać). To mi dopiero powitanie! przywodzisz mi na pamięć najgorsze chwile mojego życia — garnuszki z klajstrem i urągania ojca: — „Osioł jeden z ciebie, mój Kubo!” — Osuszże łzy, mój ty skruszony grzeszniku, i przejrzyj się w lustrze, a uśmiejesz się sam z siebie.
Przejrzałem się w lustrze, ale bynajmniej nie przyszła mi ochota śmiać się. Zrobił mi się tylko okropny wstyd. Na głowie miałem gładko przyczesaną żółtą perukę, policzki grubo uszminkowane i uróżowane, po których spływały łzy i pot... Było to ohydne! Z obrzydzeniem zerwałem perukę! W chwili jednak, kiedy miałem ją wyrzucić, rozmyśliłem się i zawiesiłem ją na samym środku ściany.
Kubuś przypatrywał mi się, zdumiony:
— Pocóż ją tam wieszasz, Danku! Takie wstrętne trofeum wojenne czerwonoskórych... Zupełnie, jakgdybyśmy oskalpowali Poliszynela!
Na co odrzekłem mu poważnie
— Nie, Kubusiu, to nie trofeum, to mój wyrzut [ 304 ]sumienia, mój wyrzut, widzialny i namacalny, który chcę mieć wciąż przed oczami.
Cień gorzkiego uśmiechu przemknął po wargach Kubusia, natychmiast jednak przybrał znowu swój wesoły wyraz twarzy:
— Eh, nie mówmy już o tem, umyłeś się i odzyskałeś swoją ładną czupryną... siadajmy więc, mój nadobny Kędziorku, do stołu, bo umieram z głodu.
Były to tylko słowa, bo ani jemu, ani mnie, Bóg świadkiem, wcale się jeść nie chciało. Starałem się godnie uczcić biesiadę, ale każdy kęs stawał mi w gardle i pomimo wszelkich wysiłków, zraszałem pasztet gorzkiemi łzami. Kubuś, który przyglądał mi się z pod oka, rzekł wkońcu:
— Czemu plączesz? Czy żałujesz tego, że tu jesteś, czy może masz żal do mnie, że cię porwałem?...
Odpowiedziałem mu ze smutkiem:
— Ciężkie to słowa, Kubusiu, ale mniejsza z tem, dałem ci prawo do takich i gorszych jeszcze podejrzeń.
Czas jakiś jedliśmy kolację, a właściwie — udawaliśmy, że jemy. Wkońcu Kubuś, zniecierpliwiony tą całą komedją, odsunął talerz i wstał:
— Uczta nie udała nam się stanowczo, idźmy lepiej spać.
Istnieje w naszych stronach przysłowie: „Udręka i sen nie mają zwyczaju kłaść się do jednego łoża“. Sprawdziłem to na sobie. Dręczyłem się rozważaniami nad tem, ile dobrego doznałem od mojej Matki, a ile złego wyrządziłem jej wzamian; porównywałem moje życie z życiem Kubusia, mój egoizm — z jego [ 305 ]poświęceniem, moją duszę nieobliczalnego dziecka — z tem sercem bohatera, którego hasłem było: „Niemasz szczęścia na świecie ponad szczęście innych”. Mówiłem też sobie: ...Zmarnowałem życie, straciłem zaufanie Kubusia, miłość „czarnych oczu”, szacunek dla samego siebie... Co ze mną teraz będzie?...
Te okropne myśli dręczyły mnie do samego rana... Kubuś też nie spał. Czułem, jak się przewraca w łóżku, słyszałem, jak go męczy suchy kaszel, i oczy zachodziły mi łzami. W pewnej chwili zapytałem go łagodnie:
— Kaszlasz, Kubusiu, czyś chory?...
Odpowiedział mi:
— To nic... śpij!...
I poznałem z jego głosu, że bardziej jest na mnie zagniewany, niżby chciał okazać po sobie. Myśl ta przygnębiła mnie doreszty i dopóty płakałem samotnie pod kołdrą, aż sen skleił mi powieki. Bo jeśli cierpienie usnąć nie daje, to łzy zato są narkotykiem.
Gdy się obudziłem, był już dzień biały. Kubusia nie było koło mnie. Myślałem, że wyszedł, ale rozsunąwszy firanki łóżka, ujrzałem go na drugim końcu pokoju — leżał wyciągnięty na kanapie i taki strasznie blady... Nie wiem, co za potworna myśl zaświtała mi w głowie...
— Kubusiu! — krzyknąłem, rzucając się do niego.
Spał... mój krzyk nie zbudził go... Rzecz dziwna! Twarz jego we śnie miała wyraz głębokiego cierpienia, którego nigdy na niej nie widziałem, a mimo to, wyraz ten był mi dziwnie znany. Te zaostrzone [ 306 ]rysy, wychudzona twarz, bladość policzków, chorobliwa przejrzystość rąk, wszystko to przeszywało mnie bólem, ale bólem, którego już gdzieś, kiedyś doświadczałem.
Wszak Kubuś nigdy dotąd nie chorował. Nigdy przed tem nie miał tych sinych kręgów pod oczami i tak wynędzniałej twarzy!... W jakimże to bycie uprzednim dane mi było oglądać to wszystko?... Nagle przypomniał mi się mój sen. Tak, to Kubuś moich snów, wyciągnięty na kanapie, blady, przeraźliwie blady... Zmarły przed chwilą... Kubuś zmarł... a mordercą jego jesteś ty!... W tej chwili szarawy promień słońca wśliznął sie nieśmiało przez okno i zaczął biegać, jak jaszczurka, po tej bladej, martwej twarzy... O radości! zmarły budzi się... przeciera oczy... i widząc mnie, pochylonego nad sobą, przemawia z wesołym uśmiechem:
— Dzieńdobry, Danielu! Czyś dobrze spał? ja kaszlałem tak, że wołałem położyć się na kanapie, żeby ciebie nie budzić.
A gdy on tak rozmawia spokojnie ze mną, nogi, mi jeszcze drżą na wspomnienie tej strasznej zjawy i w najtajemniejszym zakątku serca szepczę błagalnie:
— Boże miłosierny, zachowaj mi „Matkę“!...
Pomimo tak smutnego przebudzenia, ranek zeszedł nam dość wesoło. Odezwało się nawet echo naszego dobrego śmiechu z dawnych czasów, gdy ubierając się, spostrzegłem, że za cały strój posiadam krótkie drelichowe majtki i długą czerwoną kamizelę — moje sceniczne przebranie, które miałem na sobie w chwili porwania.
[ 307 ] — Bagatela — powiedział Kubuś — nie mogłem przecież pomyśleć o wszystkiem. To tylko gruboskórny donżuan potrafi pamiętać o wyprawie, gdy porywa swą bogdankę... Ale nie martw się, wystroimy cię na nowo od stóp do głowy... I znowu będzie to tak, jak po twoim przyjeździe do Paryża.
Mówił to dlatego, żeby mi zrobić przyjemność, bo sam równie dobrze, jak ja, wiedział, że to już zupełnie co innego.
— A teraz, Danku — powiedział Kubuś, widząc, iż popadam w zadumę — nie trzeba już myśleć o przeszłości. Otwiera się przed nami nowe życie, powinniśmy wstąpić w nie bez wyrzutów sumienia, bez podejrzeń i starać się tylko o to, aby nam nie płatało takich figlów, jak dawniejsze. Nie wiem, co myślisz robić, mój drogi, ale gdybyś chciał się zabrać do pisania, to pokój wydaje mi się zupełnie o dpowiedni. Jest cichy... ptaki świegoczą w ogrodzie... Postawisz warsztat rymów przy oknie...
Przerwałem mu porywczo:
— Nie, Kubusiu, żadnych poematów ani rymów. To są fantazje, które cię już za drogo kosztowały. Teraz chcę robić tylko to, co i ty: pracować, zarabiać na życie i pomagać ci wszelkiemi siłami do odbudowania ogniska.
A on odparł mi, uśmiechając się spokojnie:
— Bardzo to chwalebne zamiary, mój „błękitny motylu“, ale tego od ciebie nikt nie wymaga. Nie chodzi wcale o to, abyś zarabiał na życie, wystarczy, jeśli przyrzekniesz... Ale basta, pomówimy o tem później, a teraz chodźmy kupić ubranie.
[ 308 ] Chcąc wyjść na miasto, musiałem włożyć jedną z jego marynarek, której poły biły mnie po piętach; wyglądałem w niej, jak piemoncki muzykant, brakowało mi tylko harfy! Gdyby mi kto kazał przed paru miesiącami pokazać się w takim kostjumie na ulicach Paryża, byłbym skonał ze wstydu; ale teraz dość miałem innych upokorzeń, które mnie wciąż policzkowały; oczy kobiet mogły się dowoli uśmiechać na mój widok, nie było to już to samo, co wtedy, gdym się tak wstydził moich kaloszy!
— A teraz, gdy już wyglądasz, jak Bóg przykazał — powiedział Kubuś, gdyśmy wychodzili ze składu ubrań — odprowadzę cię do hotela, a sam zajdę zobaczyć, czy ów właściciel sklepu z żelazem, któremu prowadziłem księgi przed wyjazdem, ma jeszcze dla mnie robotę. Pieniądze Pierrotte’a nie są wieczne, trzeba myśleć o chlebie powszednim!
Miałem ochotę powiedzieć mu: — „Więc idź sobie do swojego kupca, a ja sam doskonale trafię do hotelu“. — Ale wiedziałem, że chce się w ten sposób upewnić, że mu nie ucieknę na Montparnasse. Oh, gdyby mógł czytać w mojej duszy!
Dla uspokojenia go dałem się odprowadzić do hotelu, ale gdy tylko znikł za bramę — i ja zkolei puściłem się na ulicę. Miałem pewne sprawy do załatwienia... Wróciłem późno. W ogrodzie, wśród mgły przechadzała się niespokojnie jakaś ciemna, wysoka postać. To był Kubuś-Matka.
— Dobrze, że wróciłeś — powiedział mi, drżąc od zimna na całem ciele — chwila jeszcze, a byłbym pojechał na Montparnasse...
[ 309 ] Porwał mnie gniew:
— Za bardzo już wątpisz o mnie, Kubusiu, to nieszlachetnie... Czy to tak już zawsze będzie? Czy nigdy nie wrócisz mi swojego zaufania? Przysięgam ci na to, co mam najdroższego na świecie, że nie z Montparnasse wracam, jak mylnie przypuszczasz; przysięgam, że ta kobieta dla mnie nie istnieje, że nie zobaczę jej nigdy więcej, że odzyskałeś mnie całkowicie i że ta okropna przeszłość, z której wyrwało mnie twoje przywiązanie, pozostawiła mi tylko wyrzuty sumienia, ale ani jednego przebłysku żalu. Czegóż ci jeszcze potrzeba, żebym cię przekonał?! O, jesteś niegodziwy, chciałbym ci otworzyć moją pierś, abyś wiedział, że nie kłamię.
Nie pamiętam, co mi na to odpowiedział, ale widziałem w półmroku, jak smutnie potrząsał głową, jakgdyby mówił: — „Niestety, chciałbym ci wierzyć“. — A jednak ja mówiłem szczerą prawdę. Zapewne, sam nie byłbym miał sił oderwać się od tej kobiety, ale teraz, gdy okowy były już zerwane, czułem niewypowiedzianą ulgę! Zupełnie jak ci ludzie, którzy próbują odebrać sobie życie przez zaczadzenie, a w ostatniej chwili zaczynają żałować swego kroku, wtedy, gdy już jest za późno, gdy czad ściska ich za gardło, paraliżuje ciało; nagle nadbiegają sąsiedzi, wybijają drzwi, zbawcze powietrze zaczyna krążyć po pokoju, a nieszczęśni samobójcy wchłaniają je z rozkoszą, uszczęśliwieni, że żyją jeszcze i przysięgają sobie nigdy podobnych doświadczeń nie ponawiać. Tak i ja, po pięciu miesiącach zatrucia moralnego, wciągałem głąbokiem tchnieniem czyste powietrze [ 310 ]uczciwego życia, napełniałem niem płuca i przysięgam przed Bogiem, że nie czułem w sobie najmniejszej chęci nawrotu do przeszłości. Temu właśnie Kubuś nie dawał wiary i żadne przysięgi nie mogły go przekonać o szczerości mojego postanowienia. I nic dziwnego — tyle krzywd mu wyrządziłem!...
Spędziliśmy ten pierwszy wieczór przy kominku, jakgdyby to była zima, gdyż pokój był wilgotny i mgła z ogrodu przenikała nas do szpiku kości. Zresztą, gdy na sercu smutno, przyjemnie jest spoglądać w żywe płomyki ognia... Kubuś pracował — robił rachunki. W czasie jego nieobecności kupiec próbował sam prowadzić swoje księgi; wynikły z tego niesłychane powikłania, takie pomieszanie przychodu z rozchodem, że trzeba było conajmniej z miesiąc gruntownie popracować nad doprowadzeniem tych bazgrot do porządku. Byłbym bardzo chętnie dopomógł Kubusiowi. Ale „błękitne motyle“ niebardzo się znają na rachunkowości. Ślęczałem z godzinę nad grubą księgą z czerwonemi rubrykami, starając się nadaremnie rozwikłać dziwaczne te hieroglify, ale żadną miarą nie mogłem dać rady i wkońcu musiałem rzucić pióro do licha.
Kubuś zato doskonale dawał sobie radę z tą żmudną robotą. Śmiało rzucał się na najgęstsze roje cyfr, a najdłuższe ich kolumny nie przerażały go bynajmniej. Od czasu do czasu zwracał się do mnie zaniepokojony moją cichą zadumą.
— Dobrze nam tak razem, prawda? — pytał. — Nie — przykrzy ci się, powiedz?
Nie przykrzyło mi się wcale, ale smutno mi się [ 311 ]robiło, gdy patrzyłem, że on tak ciężko musi pracować; myślałem z goryczą: ...Naco ja żyją na tym świecie?... Nie umiem do niczego przyłożyć ręki... Nic nie daję wzamian za słońce, które mi przyświeca. Jedno tylko potrafię — dręczyć wszystkich koło siebie i wyciskać łzy z „czarnych oczu“, które mnie tak miłowały... Myślałem o „czarnych oczach“ i z bólem spoglądałem na złocone pudełko, które Kubuś, być może rozmyślnie, ustawił na czworograniastym kopule zegara. Ile wspomnień wiązało się z tem pudełkiem! Jak wymownie przemawiało ono do mnie z wysokości swojego bronzowego cokołu! — „Czarne oczy” oddały ci swoja serce, coś ty z niem zrobił?... oddałeś ja na pastwę zwierzętom... Pożarła je „Biała Kukułka“!..“
Żywiąc jeszcze w głębi duszy cień nadziei, starałem się przywołać do życia, ogrzać własnam tchnieniem wszystkie te echa minionego szczęścia, które zamordowałem był własnoręcznie. Powtarzałem sobie: Biała Kukułka“ pożarła je! „Biała Kukułka“ pożarła je!...
Ten dość długi melancholijny wieczór u kominka, spędzony przy pracy i marzeniach, maluje dość ściśle tryb życia, który mieliśmy prowadzić i nadal. Wszystkie następne dni podobne były do owego wieczora... Oczywista, że marzeniom oddawałem się ja, nie Kubuś. On przesiadywał po dziesięć godzin dziennie nad grubemi księgami, pogrążony po szyję w rachunkach. Ja tymczasem podtrzymywałem ogień w kominku i dokładając drzewek, mówiłem do złoconego pudełeczka: — „Pomówmy trochę o „czarnych [ 312 ]oczach“, dobrze?.. — bo z Kubusiem tego tematu poruszać nawet nie śmiałem. Dla takiej czy też inne] przyczyny unikał starannie wszelkiej wzmianki o „czarnych oczach“. Nawet Pierrotte’a nie wspomniał ani razu... uic! ani słowa. Brałem więc odwet na pudełeczku i prowadziliśmy nieskończenie długie pogawędki.
Około południa, kiedy Kubuś zagłębił się już całkowicie w swoich księgach, zbliżałem się kocim krokiem do drzwi i wysuwałem cichutko z pokoju, mówiąc od progu:
— Dowidzenia, Kubusiu!
— Nigdy nie badał, dokąd idę, ale poznawałem z jego nieszczęśliwej miny i głosu, którym zapytywał niespokojnie: — „Wychodzisz?“ — że mi jeszcze nie dowierzał. Wciąż prześladowała go myśl o tej kobiecie. Mówił sobie: ...Jeśli on ją zobaczy — jesteśmy zgubieni...
I kto wie, może i miał słuszność. Być może, że gdybym zobaczył tę czarodziejkę, opętałaby mnie znowu urokiem swoich bladozłocistych włosów i tej blizny w kąciku warg... Ale, Bogu dzięki, nie spotkałem jej nigdy. Pewnie jakiś pan między ósmą a dziesiątą wymazał z jej pamięci Dani-Dana i nigdy, nigdy już nic o niej ani o jej murzynce nie słyszałem.
Pewnego wieczora, wróciwszy z jednej z moich tajemniczych wycieczek, wpadłem do pokoju z okrzykiem radości:
— Kubusiu, Kubusiu, mam dobrą nowinę — znalazłem posadę!... Już od dziesięciu dni, nic ci o tem nie mówiąc, biegałem w tym celu po mieście... Wkoń[ 313 ]cu udało mi się... Mam posadą... Od jutra wstępują, jako główny wychowawca, do instytutu Ouly w Montmartre, tuż koło nas... Będę zajęty od siódmej rano, do siódmej wieczorem... Oderwie mnie to na cały dzień od ciebie, ale przynajmniej zarobię na życie i pomogę ci trochę...
Kubuś podniósł głowę z nad księgi i odpowiedział dość chłodno:
— Co prawda, to dobrze robisz, że starasz mi się ulżyć... Za ciężko byłoby mi samemu myśleć o wszystkiem... Nie wiem, co mi jest, ale od jakiegoś czasu jestem zupełnie rozklekotany.
Gwałtowny atak kaszlu przerwał mu mowę; ze zniechęceniem wypuścił pióro z ręki i rzucił się na kanapę. I znowu, widząc, jak leży strasznie blady na kanapie, ujrzałem okropną moją senną zjawę, ale trwało to tylko mgnienie oka. Prawie natychmiast Kubuś podniósł się i wybuchł śmiechem, dostrzegłszy mój błędny wyraz twarzy.
— Ależ to nic, gapo, tylko trochę zmęczenia... Za dużo pracowałem w ostatnich czasach. Teraz, skoro i ty masz zajęcie, będę sobie mógł trochę pofolgować. Za tydzień będę zdrów.
Mówił to tak prosto, z taką wesołą twarzą, że moje smutne przeczucia rozwiały się i w ciągu całego miesiąca nie usłyszałem ani razu w duszy szelestu żałobnych skrzydeł.
Nazajutrz poszedłem do instytutu Ouly.
Pomimo swojej szumnej nazwy, była to tylko taka sobie szkółka na żarty. Prowadziła ją pani podeszłych lat, w loczkach; dzieci nazywały ją „Kochasią“. [ 314 ]Było tam ze dwadzieścia malców, a!e wiecie, takich zupełnie maleńkich, co to przychodzą do szkoły z podwieczorkiem w koszyczku i białą chorągiewką, wyglądającą z majteczek.
Takich to mieliśmy uczniów. Pani Ouly uczyła ich kantyczek, ja zaś wtajemniczałem ich w arkana sylabizowania. Nadto obowiązany byłem dozorować malców w czasie rekreacji na dziedzińcu; spacerowały tam trzy kury i jeden kogut indyjski, którego się ci panowie mocno obawiali.
Czasami, gdy „Kochasia“ miała atak podagry, musiałem zamiatać klasę — czynność zaiste niegodna głównego wychowawcy, a jednak pełniłem ją bez obrzydzenia, byłem taki szczęśliwy, że mogę zarobić na swoje utrzymanie... Wieczorem, gdy powracałem do domu, zastawałem już obiad na stole i oczekującego na mnie Kubusia... Po obiedzie krótka przechadzka po ogrodzie i długi wieczór u kominka... To stanowiło treść całego naszego żyda. Jedynie ważnemi wydarzeniami były listy od pana albo pani Eyssette. Pani Eyssette mieszkała wciąż przy wuju; pan Eyssette wciąż rozjeżdżał po kraju, jako ajent Towarzystwa wyrobu i sprzedaży win. Interesy szły nieźle. Ojciec zdołał już spłacić trzy czwarte liońskich długów. Za rok lub dwa wszystkie rachunki zostaną uregulowane i można będzie pomyśleć o zjednoczeniu rodziny.
Według mnie, należałoby tymczasem sprowadzić panią Eyssette do hotelu Pilois, ale Kubuś opiera! się temu:
— Nie, jeszcze nie teraz — mawiał z dziwnym ja[ 315 ]kimś wyrazem twarzy — jeszcze nie teraz... Poczekajmy trochę!
Wciąż ta sama odpowiedź sprawiała mi dotkliwy ból. Mówiłem sobie: ...On nie ma do mnie zaufania... Obawia się, że znowu popełnią jakieś szaleństwo przy pani Eyssette... Dlatego to jeszcze zwleka... Myliłem się, Kubuś z zupełnie innych powodów mówił: — „Zaczekajmy!...“
Czytelniku, jeśli jesteś racjonalistą, jeśli śmiejesz się ze snów, jeśli ci nigdy serca nie kąsało nie kąsało tak, abyś krzyczał z bólu — przeczucie rzeczy przyszłych, jeśli jesteś pozytywistą, jedną z tych stalowych głów, które czują na sobie tylko dotkniecie rzeczywistości, jednym z tych ludzi, co to wymiatają skrzątnie z umysłu wszelkie ślady wierzeń, jeśli nie uznajesz zupełnie istnienia tajników nadprzyrodzonych i nierozwiązanych zagadek — nie kończ tego pamiętnika. To, co mi pozostało do powiedzenia, jest taką prawdą, jak prawda odwieczna, ale ty nie dasz jej wiary.
Było to 4 listopada...
Wracałem z instytutu Ouiy, śpiesząc bardziej jeszcze, niż zwykle. Rano Kubuś skarżył się na wielkie wyczerpanie i pilno mi było dowiedzieć sią, czy mu nie lepiej. Przechodząc przez ogród, natknąłem się na pana Pilois, stał pod figowcem, rozmawiając pocichu z jakimś poważnym panem; pan, krępy [ 316 ]i tłusty, był całkowicie pochłonięty zapinaniem rękawiczek.
Chciałem przeprosić i wyminąć ich, ale pan Pilois zatrzymał mnie:
— Jedno słowo, panie Danielu!
I zwracając się do otyłego pana, dodał:
— To ten pan, o którym mowa. Myślę, że należałoby go uprzedzić...
Zatrzymałem się, mocno zaciekawiony. Co ten gruby pan mógł mi mieć do powiedzenia? Że jego rękawiczki są za ciasne na jego łapy?! Ależ sam to spostrzegłem odrazu...
Nastąpiła chwila przykrego milczenia. Pan Pilois, zadarłszy głowę do góry, zdawał się szukać na drzewie fig, których tam wcale nie było. Pan w rękawiczkach w dalszym ciągu usiłował przyciągnąć dziurki do guzików... Wkońcu przemówił, ale guzika nie puścił, broń Boże!
— Proszę pana, od lat dwudziestu jestem lekarzem hotelu Pilois i śmiem twierdzić...
Nie pozwoliłem mu dokończyć, to słowo „lekarz“ wyjaśniło mi wszystko:
— Pan był u mojego brata? — zapytałem go drżącym głosem. — On jest ciężko chory, prawda?
Myślę, że ten doktór nie był wcale złym człowiekiem, ale w tej chwili był przedewszystkiem bardzo zajęty swoją rękawiczką i nie uświadamiał sobie, że mówi do dziecka Kubusia-Matki; nie starając się więc wcale złagodzić ciosu, odpowiedział mi brutalnie:
— Ciężko chory... spodziewam się, że nocy nie przetrzyma!...
144 [ 317 ] Cios był wymierzony, jak należy, Dom, figowiec, pan Pilois i doktór — wszystko w jednej chwili zawirowało mi przed oczami. Musiałem się oprzeć o drzewo... Ciężką miał rękę ten lekarz hotelu Pilois! Zresztą, nie zauważył nawet, co się ze mną działo i ciągnął z całym spokojem, nie przestając zapinać rękawiczki:
— To piorunujący przebieg suchot galopujących... Nic na to poradzić nie można... przynajmniej nic istotnego... Zresztą, wezwano mnie za późno, jak zawsze!...
— To nie moja wina — odezwał się poczciwy pan Pilois, szukając w dalszym ciągu bardzo uważnie fig w konarach drzewa — taki dobry sposób, jak każdy inny, by ukryć łzy — to nie moja wina. Oddawna wiedziałem, że ten biedny pan Eyssette jest chory i nieraz mu radziłem, by zawezwał lekarza, ale nie chciał. Obawiał się zaniepokoić brata... Bo też kochali się ci dwaj chłopcy, jak rzadko, proszę pana!...
Rozpaczliwe łkanie wydarło się z najgłębszej głębi mego jestestwa.
— Odwagi, mój chłopcze, odwagi — powiedział serdecznie pan w rękawiczkach... — Kto wie? Nauka wypowiedziała swoje ostatnie słowo, ale przyroda jeszcze nie... Wrócę jutro rano.
Wykręcił się na pięści i odszedł z westchnieniem ulgi: nareszcie udało mu się zapiąć jeden guzik! Zostałem jeszcze chwilę w ogrodzie, by obetrzeć łzy i uspokoić się trochę, potem, zebrawszy całą odwagę, wszedłem krokiem stanowczym do Kubusia.
Widok, który przedstawił się moim oczom, przejął mnie zgrozą. Kubuś, chcąc zawczasu pozostawić łóżko [ 318 ]dla mnie, kazał położyć sobie materac na kanapie i tam go zastałem, bladego, okropnie bladego. Kubusia moich snów!...
Pierwszym moim odruchem było rzucić się do niego, wziąć go na ramiona i przenieść na łóżko czy gdziekolwiek, byle go wziąć stamtąd... o Boże! byle stamtąd... Ale natychmiast przyszło mi na myśl: ...Nie zdołasz, on jest za duży!... Gdy zobaczyłem, że moja „Matka“, mój ukochany Kubuś leży nieodwołalnie tam, gdzie według mojego snu, miał skonać, odwaga opuściła mnie całkowicie, maska wymuszonej wesołości, którą się przywdziewa, by dodać otuchy umierającym, nie chciała się utrzymać na mojej twarzy; upadłem na kolana przy kanapie, wylewając strumienie łez. Kubuś z trudem odwrócił się do mnie:
— To ty, Danku?... Spotkałeś się z doktorem, prawda? A przecież tyle się tego grubasa naprosiłem, by cię nie przestraszył. Widzę po tobie, że postąpił inaczej i że wiesz już wszystko. Daj mi rękę, braciszku... Kto, u licha, mógł przewidzieć coś podobnego? Ludzie jadą do Nicei leczyć się na płuca — a ja tam pojechałem po chorobę. To bardzo oryginalne... O, ale, jeśli będziesz tak rozpaczał, to odejmiesz mi całą odwagę, a i tak już nie jestem bardzo dzielny... Dziś rano po twojem wyjściu poczułem, że ze mną źle. Posłałem po proboszcza z St. Pierre. Był u mnie i przyjdzie jeszcze za chwilę przynieść mi Sakramenty... Mama będzie rada, rozumiesz... Dobry człowiek z tego proboszcza... Nazywa się tak, jak twój przyjaciel z kolegjum w Sarlande.
Nie mógł mówić dalej i osunął się na poduszki, [ 319 ]zamykając oczy. Myślałem, że umiera i zacząłem krzyczeć na cały głos:
— Kubusiu, Kubusiu, mój ukochany!
Ręką, w milczeniu dał mi kilkakrotnie znak: „Cicho, cicho!
W tej chwili otworzyły się drzwi i pan Pilois wprowadził jakiegoś otyłego mężczyznę, który potoczył się, jak kula, ku kanapie, wołając:
— Panie Jakóbie, czego to ja się dowiaduję... że tak słusznie powiedzieć można...
— Dzieńdobry, Pierrotte — rzekł Kubuś, otwierając oczy — dzieńdobry, stary przyjacielu! Byłem pewien, że przyjdziesz natychmiast... Niech on tu siądzie, Danku, mamy do pomówienia ze sobą.
Pierrotte pochylił wielką głowę aż do bladych warg umierającego i długo tak rozmawiali szeptem. Ja przypatrywałem im się, stojąc pośrodku pokoju; wciąż jeszcze trzymałem swoje książki pod pachą. Pan Pilois wyjął mi je delikatnie i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Potem poszedł zapalić świece, położył na stole duży biały obrus, a ja, widząc to, myślałem:
...Poco on nakrywa... czy podadzą obiad... ależ ja nie jestem wcale głodny!...
Noc zapadła. Jacyś ludzie w ogrodzie dawali sobie znaki, wskazując na nasze okna. Kubuś i Pierrotte wciąż jeszcze rozmawiali. Od czasu do czasu słyszałem, jak Sevenczyk mówił swoim grubym, nabrzmiałym od łez głosem:
— Tak, panie Jakóbie... Tak, panie Jakóbie...
Nie śmiałem się do nich zbliżyć... Wkońcu [ 320 ]jednak Kubuś zawołał mnie i kazał mi stanąć u wezgłowia, koło Pierrotte’a.
— Danielu — powiedział po długiem milczeniu — bardzo mi ciężko opuścić ciebie. Pociesza mnie tylko to, że nie zostawiam ciebie samego... Pozostanie ci Pierrotte, dobry Pierrotte, który ci przebacza i zobowiązuje się zastąpić mnie przy tobie...
— O taki panie Jakóbie, zobowiązuję się... że tak słusznie powiedzieć można... zobowiązuję się...
— Widzisz, mój Mały — ciągnął Kubuś — ty sam jeden nie potrafisz nigdy odbudować ogniska... nie mówię tego, żeby ci zrobić przykrość... ale ty nie nadajesz się na budowniczego ogniska... Myślę jednak, że o ile ci Pierrotte dopomoże, to będziesz mógł urzeczywistnić nasze marzenia... Nie żądam od ciebie, abyś się starał zostać dojrzałym człowiekiem; myślę tak, jak ksiądz Germane, że będziesz całe życie dzieckiem. Ale błagam cię, bądź zawsze dobrem dzieckiem, dzielnem dzieckiem, a szczególnie... zbliżno się trochę, żebym ci to powiedział do ucha... szczególniej niech „czarne oczy“ przez ciebie nie płaczą nigdy...
Tu mój ukochany spoczął chwilę, poczem mówił dalej:
— Gdy już będzie po wszystkiem — napiszesz do ojca i matki. Tylko trzeba będzie ich przygotować powoli... bo tak odrazu, to byłoby dla nich zbyt straszne... Rozumiesz teraz dlaczego nie sprowadzałem pani Eyssette. Nie chciałem, żeby przy tem była... To są za ciężkie chwile dla matek...
Przerwał i spojrzał ku drzwiom:
[ 321 ] — Oto Bóg do mnie przychodzi — powiedział z uśmiechem i dał nam znak, abyśmy się usunęli.
Wszedł ksiądz z Sakramentami. Na białym obrusie pośród świec ustawiono hostje i oleje święte. Potem kapłan zbliżył się do łóżka.
Po skończonej ceremonji — ach, jakże to wszystko długo trwało! — Kubuś przywołał mnie do siebie.
— Ucałuj mnie — powiedział, a głos jego był tak cichy, jakgdyby mówił zoddali... Tak, w istocie, musiał on już być daleko ode mnie, gdy od dwunastu godzin blisko te straszne suchoty powaliły jego wynędzniałe ciało i unosiły je ku śmierci w potrójnym galopie.
Gdy się pochyliłem, by go ucałować, ręka moja dotknęła jego ręki, którą zrosiły już poty konania. Ująłem ją w swoją dłoń i nie puszczałem... Nie wiem, jak długo tak trwaliśmy, może godzinę, a może wieczność... Nie widział mnie już, nie mówił już do mnie. Tylko chwilami ręka jego poruszała się w mojej, jakgdyby chciał mi powiedzieć: — „Czuję, że jesteś koło mnie“. — Nagle długi spazm wstrząsnął jego ciałem od stóp do głowy. Widziałem, jak otworzył oczy, niby szukając kogoś koło siebie; pochyliłem się nad nim; ledwo dosłyszalnym głosem powtórzył dwa razy. „Osioł z ciebie, Kuba... osioł z ciebie, Kuba... i umilkł... Nie żył już...
Oh, ten mój sen!...
Tej nocy zerwał się silny wicher. Listopad miotał igiełkami lodu o szyby. Na stole, w rogu pokoju, srebrny Chrystus płonął między dwiema świecami. Przed krucyfiksem klęczał jakiś ksiądz, którego nie [ 322 ]znałem i modlił się głośno; donośny jego głos rozbrzmiewał wśród wycia wichru. Ja nie modliłem się, nie płakałem nawet. W głowie mojej utkwiła jedna jedyna uporczywa myśl: rozgrzać rękę mojego ukochanego. Z całych sił ściskałem ją w mojej dłoni. Ale im bardziej zbliżał się ranek, tem ręka ta, niestety, stawała się coraz cięższą, coraz bardziej lodowatą...
Nagle ksiądz, który tam, przed krucyfiksem, odmawiał łacińskie pacierze, wstał, podszedł do mnie i lekko uderzył mnie po ramieniu.
— Spróbuj się modlić, to ci przyniesie ulgę... — powiedział.
Wówczas dopiero poznałem go. Ta piękna, pokiereszowana twarz i postawa dragona w sutannie... To mój stary przyjaciel z kolegjum w Sarlande, ksiądz Germane. Byłem tak zdruzgotany cierpieniem, że jego obecność tutaj wcale mnie nie zdziwiła. Wydało mi się to zupełnie proste...
A oto jakim sposobem on się znalazł u nas:
Gdy Mały opuszczał kolegjum, ksiądz Germane powiedział mu:
— Mam ja tam wprawdzie brata w Paryżu, zacnego księdza... ale basta, nie warto ci dawać jago adresu... Jestem pewien, że i tak nie pójdziesz...
Widzicie, co to jest jednak przeznaczenie! Brat ten proboszczem w kościele Św. Piotra w Monmartre i jego to moja biedna „Matka“ wezwała przed śmiercią. A zdarzyło się tak, że ksiądz Germane był dnia tego na plebanji w przejeździć przez Paryż. [ 323 ]Wieczorem czwartego listopada brat powiedział mu, powróciwszy do domu:
— Tylko co nosiłem oleje święte jakiemuś nieszczęśliwemu chłopczynie, który kona tu w sąsiedztwie. Trzeba się będzie pomodlić za niego, bracie.
— Zajdę tam jutro — odparł ksiądz — gdy będę szedł na mszę. Jak on się nazywa?
— Czekaj, to jakieś trudne do spamiętania nazwisko, takie z południa... Jakub Eyssette... Tak właśnie... Jakub Eyssette...
Nazwisko to przypomniało księdzu Germane pewnego młodziutkiego wychowawcę z kolegjum. Nie tracąc tedy ani chwili czasu, pobiegł do hotelu Pilois... Gdy wszedł, ujrzał mnie, kurczowo ściskającego rękę brata. Nie chciał mi przeszkadzać; kazał wszystkim wyjść z pokoju, mówiąc, że będzie sam ze mną czuwał, potem ukląkł i dopiero późną nocą, przerażony mojem odrętwieniem, uderzył mnie po ramieniu i dał mi się poznać.
Od tej chwili nic już nie wiem, co się dalej działo. Koniec tej okropnej nocy, następny dzień i wiele innych następnych dni pozostawiły mi tylko mętne i splątane wspomnienia. Otworzyła się jakby wielka, czarna przepaść w mojej pamięci. Wszakże przypominam sobie, ale jako coś, co się działo przed wiekami, jakiś nieskończony pochód po błocie Paryża wślad za czarnym wozem. Widzę siebie samego jak z trudem kroczę między Pierrotte’em a księdzem Germane. Chłodny deszcz ze śniegiem siecze nas po twarzy. Pierrotte ma duży parasol, ale trzyma go tak niezręcznie i deszcz pada taki ulewny, że sutan[ 324 ]na księdza lśni od ociekającej wody... Pada... Pada... Ach, jak strasznie ten deszcz pada!
Koło nas przy karawanie kroczy wysoki pan z hebanową pałeczką w ręku. To mistrz ceremonji, coś w rodzaju szambelana śmierci. Tak, jak szambelanowie, ma na sobie jedwabny płaszcz, krótkie spodnie, szpadę u boku i cylinder. Czy to halucynacja?!...
Zdaje mi się, że ten szambelan jest podobny do pana Viot, inspektora koiegjum w Sarlande. Jest tak samo wysoki, jak on, tak samo, jak on, pochyla głowę nabok, a za każdym razem, gdy na mnie spojrzy, na twarzy jego ukazuje się ten sam fałszywy, lodowaty uśmiech, który widywałem na wargach tamtego wstrętnego klucznika. To nie pan Viot, ale być może — jego cień...
Karawan posuwa się, ale tak powolnie... tak powolnie... Zdaje mi się, że już nigdy chyba nie przybędziemy na miejsce... Wkońcu jesteśmy oto w jakimś smutnym, wielkim ogrodzie, gdzie pełno błota, nogi toną w niem aż po kostki. Zatrzymujemy się nad jakimś welkim dołem. Jacyś ludzie w krótkich płaszczach niosą wielkie, czarne, strasznie ciężkie pudło, które trzeba spuścić do tego dołu. Z trudem im to przychodzi. Liny, zesztywniałe od deszczu, nie chcą się zsunąć. Słyszę, jak jeden z ludzi krzyczy: — „Nogami naprzód! nogami naprzód!..“ — Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie dołu — cień pana Viot z pochyloną głową wciąż uśmiecha się słodko. Cień ten, długi, szczupły, obciśnięty w strój żałobny, odcina się na ołowianem niebie, jak wielki, czarny skoczek polny, premokły od deszczu...
[ 325 ] A teraz jesteśmy już sami we dwóch tylko z Pierrotie’em... Idziemy bulwarem Monmartre... Pierrette szuka dorożki, ale nie może jej znaleźć. Idę koło niego, trzymając kapelusz w ręku, zdaje mi się, że wciąż jeszcze kroczę za karawanem. Ludzie oglądają się za tym tłustym panem, który, płacząc, wola dorożki, i za tem dzieckiem, idącem z gołą głową pod taką ulewą...
A my idziemy... idziemy bez końca... Jestem znużony, głowa mi ciąży... Wreszcie dochodzimy do pasażu Saumon — dawniej firma Lalouette z malowanemi okiennicami, z których ścieka zielonkawa woda... Nie przechodzimy przez skład, idziemy wprost na górę. Na pierwszem piętrze siły upuszczają mnie zupełnie. Siadam na schodach. Nie mogę zrobić ani kroku dalej. Głowa mi zanadto... Wówczas Pierrotte bierze mnie na ręce i gdy mnie tak dźwiga napółmartwego, drżącego z zimna i gorączki, słyszę, jak grad bębni po szybach pasażu Saumon, a woda z rynien z szumem bulgocze na podwórzu... Pada, pada... Ach, jak okropnie ten deszcz pada!...
Mały jest chory... Mały umiera... Ulica przed pasażem Saumon szeroko zasłana słomą, którą zmieniają co drugi dzień. Przechodnie mówią sobie: — „Musi to być stary bogacz, ten, co tam kona na górze!“ To nie stary bogacz, to tylko Mały umiera... Wszyscy lekarze orzekli, że niema ratunku. Dwukrotnie tyfus [ 326 ]w ciągu dwóch lat — siła złego na te małą głowinę kolibra!... Dalejże, prędko, zaprzęgajcie czarny wóz! A ty, wielki skoczku polny, trzymaj swą buławę i swój uśmiech posępny wpogotowiu.
Mały jest chory... Mały umiera...
Co za przygnębienie w dawnej firmie Lalouette. Pierrotte nie sypia wcale, „czarne oczy“ toną we łzach Dama wielkich zalet gorączkowo przegląda swojego Raspaila, zanosząc modły do światłego świętego Kamfora o spełnienie jeszcze jednego cudu nad ukochanym chorym... Żółty salonik stoi pustkami, fortepian zamarł, flet zagwożdżony. Ale najżałośniejsza ze wszystkiego, to ta czarna sukienka, siedząca w kąciku; od rana do nocy drobniutka postać w żałobie w milczeniu porusza szybko drutami, a wielkie łzy spływają jej po twarzy.
A gdy tak cały dom dzień i noc tonie w desperacji, Mały tymczasem spoczywa sobie spokojnie na puchowem łożu, nie podejrzewając nawet, ilu łez jest przyczyną. Ma oczy otwarte, ale nie widzi nic; przedmioty nie przenikają do jego duszy. I nic też nie słyszy, oprócz głuchego szmeru, skłóconego szumu, jakgdyby, zamiast uszu, miał dwie morskie konchy, wielkie konchy o wargach różowych, w których dźwięczy szum fal. Nie mówi i nie myśli — rzekłbyś chory kwiatek: Byleby tylko czuł na głowią zimny kompres i kawałek lodu w ustach — nic mu więcej nie trzeba. Gdy lód stopnieje, gdy kompres wyschnie od rozpalonej czaszki, wydaje cichy pomruk... tyle tylko powiedzieć potrafi.
Mija w ten sposób wiele dni, dni bezczasowych, dni chaosu... aż nagle, pewnego ranka Mały doznaje [ 327 ]dziwnego wrażenia. Tak, jakgdyby go wyłowiono z dna morza. Oczy widzą, uszy słyszą. Oddycha, zaczyna powracać do rzeczywistości...
Maszyna myślowa, której mechanizm, delikatny, jak włosy wieszczki, spoczywał gdzieś w zakątku mózgu, budzi się i samorzutnie zaczyna się obracać; z początku powoli, potem coraz prędzej, wreszcie z zawrotną szybkością: — Tik! tik! tik! — aż zachodzi obawa, żeby nie pękła. Znać odrazu, że ten szlachetny przyrząd nie dla drzemki został stworzony i że chciałby odzyskać stracone chwile. — Tik! tik! tik! — myśli krzyżują się i splatają, jak jedwabne niteczki.
...Gdzież to ja jestem, na Boga! co znaczy to wielkie łoże? A co tam robią te trzy panie pod oknem? Czy ja nie znam tej czarnej sukienki, odwróconej do mnie plecami?... Zdaje się, że...
I Mały, chcąc się lepiej przyjrzeć czarnej sukience, którą zdaje się poznawał, unosi się z trudem na łokciu i wychyla się z łóżka, w tem rzuca się wtył, przerażony... Tuż przed sobą na środku pokoju ujrzał orzechową szafę, ze staremi okuciami, pnącemi się ku górze. Poznaje tę szafę; widział ją już we śnie, w strasznym jakimś śnie... — Tik! tik! tik! — maszyna myślowa pędzi, jak wicher... O, teraz Mały przypomina sobie! Hotel Pilois... śmierć Kubusia... pogrzeb... swoje przybycie do dom u Pierrotte’a w ulewę... wszystko staje mu przed oczami, wszystko odżywa w pamięci. Niestety, budząc się do życia, biedak budzi się do cierpienia i pierwszym jego wyrazem jest jęk bólu...
Na ten jęk drgnęły wszystkie trzy kobiety, siedzące pod oknem. Jedna z nich, najmłodsza, wstaje [ 328 ]z okrzykiem: — „Lodu! Lodu!“ — i prędko biegnie do kominka, chwyta lód i podaje Małemu, ale on się broni... Łagodnie odpycha rękę, która zbliża się do jego warg — dziwnie delikatną rękę jak na pielęgniarkę! — i mówi drżącym głosem:
— Dzieńdobry, Kamilo!
Konający przemówił!... Kamila Pierrotte stoi, zdumiona z wyciągniętą ręką, z otwartą dłonią i kawałkiem lśniącego lodu, który drży na końcu zaróżowionych, od zimna paluszków.
— Dzieńdobry, Kamilo — mówi znowu Mały. — Poznaję panią doskonale... Jestem już zupełnie przytomny. A pani, czy mnie pani widzi? — Czy pani może m nie widzieć?
Kamila Pierrotte szeroko otwiera oczy:
— Czy ja pana widzę, panie Danielu? naturalnie, że widzę.
Wówczas na myśl, że szafa skłamała, że Kamila Pierrotte nie jest niewidomą, że straszny sen choć w części się nie sprawdził, Mały odzyskuje odwagę i zdobywa się na dalsze pytania:
— Byłem bardzo chory, prawda, Kamilo?
— O tak, Danielu, bardzo chory.
— Ile czasu ja już leżę?
— Jutro będzie trzy tygodnie.
— O nieba! trzy tygodnie!... Już trzy tygodnie, jak mój biedny Kubuś...
Nie kończy... i łkając, kryje twarz w poduszki...
W tej chwili wchodzi do pokoju Pierrotte; wprowadza nowego doktora. (Niechby choroba dłużej potrwała, a wezwanoby pokolei wszystkich lekarzy [ 329 ]z Akademji). Ten — to słynny doktór Brum-Brum, wielki zuch, który szybko zabiera się do dzieła, nie bawiąc się w zapinanie rękawiczek u wezgłowia chorego. Zbliża się do Małego, bada mu puls, oczy, język i zwracając się do Pierrotte’a, mówi:
— Co mi też pan naopowiadał!? Ależ ten chłopak zdrów, jak ryba!
— Zdrów?!... — powtarza poczciwy Pierrotte, składając ręce.
— Zdrów! i proszę mi zaraz wyrzucić ten lód za okno, a choremu dać kawałek kuraka z winem. Panienka niech się już przestanie martwić, ten figlarz za tydzień będzie już na nogach, ręczę pani za to... Tymczasem trzymajcie go w łóżku, chrońcie od wszelkich wzruszeń, wszelkich wstrząsów to najważniejsze... A resztę pozostawić musimy przyrodzie — lepsza z niej pielęgniarka ode mnie i od państwa.
To rzekłszy, znakomity doktór Brum-Brum uszczypnął młodego figlarza w policzek, uśmiechnął się do panny Kamili i oddalił się pośpiesznie, a za nim — poczciwy Pierrotte, który płacze z radości i powtarza bez końca:
— Ach, panie doktorze, że tak słusznie powiedzieć można...że tak słusznie powiedzieć można!...
Gdy wyszli, Kamila chce uśpić chorego, ale on broni się zawzięcie:
— Niech pani nie odchodzi, bardzo proszę... Niech mnie pani nie zostawia samego... Jakże pani chce, żebym ja spał w takiem ciężkiem zmartwieniu?
— A jednak trzeba, Danielu. Trzeba, żeby pan spał. Potrzebuje pan wypoczynku — tak powiedział [ 330 ]dokrór... Niechże pan będzie rozsądny... niech pan zamknie oczy i o niczem nie myśli... Niedługo znów przyjdę do pana i jeśli pan teraz — będzie spał, zostanę z panem długo, długo.
— Już śpię... już śpię... — mówi Mały, zamykając oczy. Ale znów sobie coś przypomina. — Jeszcze jedno słowo, Kamilo!... Co to za czarna sukienka, którą tylko co widziałem tutaj?...
— Czarna sukienka?...
— Ależ tak, pani wie dobrze, ta czarna sukienka, która robiła z panią robótkę u okna... Niema jej teraz... Ale przed chwilą widziałem ją, jestem tego pewny...
— Ależ nie, Danielu. Pan się myli... Pracowałam tu całe rano z panią Tribou, starą pana znajomą, wie pan o kim mówię, pani Tribou, ta, którą pan nazywał damą wielkich zalet. Ale pani Tribou nie nosi czarnej sukni, chodzi wciąż w tej sam ej zielonej... Nie, na pewno w całym domu niema żadnej czarnej sukni... To się tylko panu śniło. Ale już idę sobie... Niechże pan śpi...
I Kamila ucieka, zmieszana, spłoniona, jakgdyby skłamała.
Mały zostaje sam, ale nie może zasnąć. Delikatna maszynerja rozhulała się na dobre. Jedwabne niteczki krzyżują się i splatają... Myśli o swoim ukochanym, który śpi pod darnią na cmentarzu Monmartre; myśli też o „czarnych oczach“, tych przepastnych gwiazdach, które Opatrzność, jakby naumyślnie, dla niego zapaliła, a które teraz...
Wtem drzwi się uchylają cichutko, cichutko, jak [ 331 ]gdyby ktoś chciał wejść, ale natychmiast odzywa się przyciszony głos Kamili:
— Niech pani nie wchodzi... Wzruszenie może go zabić, jeżeli się zbudzi...
I drzwi zamykają się cichutko, tak, jak się otwarły. Na nieszczęście jedna fałda sukni zatrzasnęła się we drzwiach i Mały ze swego łóżka dostrzega tę fałdę.
Serce zaczyna mu bić gwałtownie, oczy mu płoną i podnosząc się na łokciu, woła z całych sił:
— Mamo! mamo! dlaczego nie przychodzisz mnie uścisnąć!?...
Drzwi otwierają się natychmiast. Czarna sukienka nie może już nad sobą zapanować, rzuca się do pokoju, ale zamiast iść do łóżka, kieruje się wprost w przeciwną stronę, otwiera ramiona i woła:
— Danku! Danku!
— Tędy, tędy, mamo!... — woła Mały, wyciągając do niej ręce z uśmiechem. — Tędy, czyż mnie nie widzisz, mamo?
Pani Eyssette, do połowy zwrócona ku niemu, szuka drżącemi rękami w powietrzu i odpowiada przejmującym głosem:
— Niestety, nie! mój skarbie, ja cię nie widzę... i nie zobaczę cię nigdy więcej... Jestem niewidoma!...
Słysząc to, Mały wydaje rozdzierający krzyk i opada na łóżko.
To pewna, że po dwudziestu latach nędzy i cierpienia, utraciwszy dwóch synów, dach nad głową i żyjąc w oddaleniu od męża, pani Eyssette mogła utracić swoje niebiańskie oczy, wypalone od nigdy nie osychających łez. Czyż jest w tem coś nadzwy[ 332 ]czajnego? Ale Mały wije się z bólu, wlekąc ten koniec strasznego snu... Czy go to nie dobije?
A jednak — nie... Mały żyć będzie... On nie może umrzeć! Coby się stało z biedną niewidomą matką, gdyby jego zabrakło. Czy starczyłoby jej łez na opłakanie tego ostatniego syna? Co stałoby się z panem Eyssette — tą ofiarą czci kupieckiej, tym żydem — wiecznym tułaczem, który nie ma nawet czasu wpaść uścisnąć dziecka chorego ani zanieść kwiatów na grób dziecka, które odeszło! Kto odbuduje to miłe ognisko domowe, przy którem staruszkowie przyjdą kiedyś rozgrzać swoje zziębnięte członki?... Nie, nie!.. Mały nie chce umierać. Przeciwnie, czepia się życia i to z całych sił! Powiedziano mu, że jeśli chce prędko odzyskać zdrowie, to musi nie myśleć, więc nie myśli; że nie trzeba mówić — więc nie mówi; że nie trzeba płakać — więc nie płaczę... Aż przyjemnie patrzeć na niego, gdy tak leży spokojnie w łóżku, z otwartemi oczami, grając z nudów frendzlą u kołdry... Używa, niczem kanonik!
Dokoła niego cały dom chodzi na palcach. Pani Eyssette spędza z robótką całe dni w nogach łóżka, biedactwo, tak przywykła do drutów, że choć niewidoma, robi robótki, równie wprawnie, jak dawniej. Dama wielkich zalet przesiaduje też w pokoju Małego. Co chwila we drzwiach pojawia się poczciwa twarz Pierrotte’a. Nawet flecista przychodzi po pięć i sześć razy na dzień dowiadywać się o jego zdrowie. Tylko, prawdę powiedziawszy, jemu nie o Małego chodzi, pociąga go nieprzeparcie dama wielkich zalet... Od czasu, gdy Kamila oświadczyła mu kate[ 333 ]gorycznie, że nie chce ani jego samego, ani jego fletu, płomienny muzykant zwrócił swoje afekty do wdowy, która, choć nie tak bogata ani ładna, jak Kamila, nie była wszakże zupełnie pozbawiona wdzięków i pieniędzy. Z tą romansową matroną flecista prędko doszedł do ładu. Już przy trzeciem posiedzeniu czuć było hymen w powietrzu i napomykano o możliwości założenia z kapitałów wdowy składu aptecznego przy ulicy Lombard. Młody flecista, nie chcąc zasypać gruszek w popiele, przychodzi tedy raz po raz dowiadywać się o zdrowie Małego.
A panna Pierrotte? Nikt o niej ani wspomni Czyżby jej nie było w domu? Owszem, ale odkąd minęło niebezpieczeństwo, nie wchodzi nigdy do pokoju chorego. A jeśli i zajdzie, to tylko przelotnie, by odprowadzić niewidomą. Do Małego nie odzywa się ani słówkiem. O, jakże dalekie są czasy ponsowej róży, czasy gdy „czarne oczy“ mówiły: — „Kocham! — rozchylając się, jak aksamitne kielichy kwiatów. Mały w swojem łóżku wzdycha żałośnie za owem minionem szczęściem. Widzi doskonale, że Kamila go już nie kocha, że go unika, że on w niej budzi obrzydzenie. Ale sam sobie winien. Nie ma prawa uskarżać się na to. A jednak, jakby to dobrze było, gdyby wśród tych smutków i ciężkiej żałoby zakwitło mu trochę miłości, gdyby mógł się wypłakać na ramieniu przyjaciela... — „Trudno!... stało się!... — mówi sobie biedny chłopak — nie trzeba już o tem wspominać, precz z bezpłodnemi marzeniami! Teraz nie o szczęściu mi myśleć należy, a o wypełnieniu obowiązku... Jutro pomówię z Pierrotte’em.“
[ 334 ] W istocie nazajutrz, gdy Seweńczyk przechodzi na palcach przez pokój, idąc do swojego składu, Mały, który czatował nań już od świtu, woła cichutko:
— Panie Pierrotte! Panie Pierrotte!
Pierrotte podchodzi do łóżka. Chory zaczyna z wielkiem wzruszeniem, spuszczając oczy:
— Jestem już na wyzdrowieniu i muszą poważnie pomówić z panem. Nie będę panu dziękował za to, co pan robi dla mnie i dla mojej matki...
Seweńczyk przerywa żywo:
— Ani słowa o tem, panie Danielu! robię tylko to, co do mnie należy. Taka umowa stanęła między panem Jakubem a mną.
— Tak, wiem, panie Pierrotte, wiem, że ma pan w tej sprawie zawsze tę samą odpowiedź... To też nie o tem chciałem z panem mówić. Przeciwnie, chcę pana jeszcze poprosić o nową przysługę. Pański subjekt ma wkrótce porzucić swoją posadę; czy zechce mnie pan przyjąć na jego miejsce? O, niech mnie pan wysłucha do końca... Sam czuję, że po tych wszystkich nikczemnościach, jakie względem państwa popełniłem, nie mam już prawa przebywać w tym domu. Jest tu ktoś, komu obecność moja sprawia cierpienie, komu mój widok jest nienawistny... i słusznie! Ale ja starać się będę, aby mnie nigdy nie widziano, jeśli zobowiążę się nigdy nie zachodzić na górę, jeśli będę stale przebywał w sklepie, jeśli należeć będę do pańskiego domu, nie należąc doń jednak, jak te wielkie psy podwórzowe, które nie wchodzą nigdy na pokoje — czy w tych warunkach nie mógłby mnie pan przyjąć?
[ 335 ] Pierrette ma wielką ochotą ująć w swoje wielkie dłonie kędzierzawą główką Małego i ucałować ją serdecznie, ale opanowuje się i odpowiada spokojnie:
— Ba, zanim będę mógł dać panu odpowiedz, muszę przedewszystkiem naradzić się z małą... Co do mnie, to pańska propozycja dość mi dogadza, ale, rozumie pan, mała... Zresztą, zobaczymy, ona pewnie już nie śpi... Kamilo! Kamilo!
Kamila, ranny ptaszek, podlewa już swój krzew pensowych różyczek na kominku w salonie. Wbiega do nas w penjuarze, z włosami, upiętemi wysoko, jak Chinka. Tchnie od niej wiosną, radością, wonią kwiatów.
— Moja mała — mówi Seweńczyk — pan Dames chce zostać subjektem w naszym składzie... Obawia się jednak, że jego obecność mogłaby ci być przykrą.
— Przykrą?! — przerywa Kamila, blednąc.
Nie zdołała powiedzieć nic więcej, ale „czarne oczy“ za nią dokończyły. Tak! „czarne oczy” ukazują się Małemu, głębokie, jak noc, jaśniejące, jak gwiazdy, i wołają. —
„Miłości! miłości!“ — tak płomiennie, z taką mocą, że serce chorego obejmuje pożoga.
Pierrotte uśmiecha się pod wąsem:
Dalibóg, widzę, że musi tu być jakieś nieporozumienie... Godźcież się sami ze sobą!
I odchodzi do okna, gdzie zawzięcie wybębnia palcami jakieś góralskie tańce; potem, gdy już uważa że dzieci musiały sobie wyjaśnić wszystko, jak należy — a one, miły Boże! zdążyły sobie powiedzieć tylko trzy słowa! — powraca do nich i przygląda im się bacznie:
— No i cóż?
[ 336 ] — O, ona jest równie dobra, jak pan! — mówi Mały, wyciągając doń ręką. — Przebaczyła mi!
Od tej pory zdrowie powraca Małemu z błyskawiczną szybkością... Spodziewam się! „Czarne oczy” nie opuszczają go ani na chwilę. Całe dni schodzą młodym na układaniu planów przyszłego życia; mówi się o małżeństwie, o odbudowaniu ogniska, o Kubusiu-Matce; a wówczas płaczą jeszcze wielkiemi łzami. Ale nic to! W dawnym domu Lalouette zakwitła miłość, a woń jej unosi się w powietrzu. Kogokolwiek zaś dziwi, że mogła zawitać w cieniu żałoby i wśród tylu łez, temu powiem tylko, niechaj pójdzie na cmentarz i zobaczy wszystkie te śliczne kwiatuszki, które na grobach wyrastają.
Nie myślcie jednak, że Mały, upojony miłością, zapomina o swoich obowiązkach. Choć mu nic do szczęścia nie brakuje, gdy ma panią Eyssette i „czarne oczy“ przy sobie, śpieszno mu wszakże wyzdrowieć zupełnie i zejść do sklepu. Nie dlatego, aby porcelana nęciła go za bardzo, ale dlatego, że pała chęcią rozpoczęcia tego życia, pełnego poświęceń i pracy, jakiego przykład dał mu Kubuś. Lepiej, bądź co bądź, sprzedawać talerze w pasażu, jak mawiała Irma-tragiczka, niż zamiatać podwórze w instytucie Ouly lub narażać się na gwizdki gawiedzi w teatrze Montparnasse. Co do Muzy, to nikt już o niej nie wspomina. Daniel Eyssette nadal hołduje poezji, ale nie swojej, i w dniu, w którym drukarz, nie chcąc już trzymać u siebie dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu egzemplarzy Sielskiego Dramatu, ode[ 337 ]słał je do pasażu Saumon, nieszczęsny eks-poeta zdobywa się na bohaterskie powiedzenie:
— Trzeba to wszystko spalić!
Na co rozważniejszy Pierrotte odpowiada:
— Spalić! co to, to nie!... Daleko lepiej znieść te książki do sklepu. Już ja będę wiedział, co mam z niemi zrobić... Że tak słusznie powiedzieć można... Mam właśnie wkrótce wysiać transport jajeczników na Madagaskar. Podobno, odkąd mieszkańcy tamtejsi zauważyli, że żona jednego z angielskich misjonarzy jada jaja na miękko, nikt już nie chce spożywać ich pod inną postacią... Z pańskiem pozwoleniem, panie Danielu, książki posłużą mi do opakowania jajeczników.
I rzeczywiście, we dwa tygodnie później Sielski Dramat wyrusza w drogę do ojczyzny słynnej Ranu — Volo[20]. Obyż doznała tam lepszego przyjęcia, niż w Paryżu.
A teraz, czytelniku, zanim zakończę te dzieje Małego, niech mi wolno będzie po raz ostatni wprowadzić cię jeszcze do żółtego saloniku. Ładne zimowe popołudnie, sucho, mroźno, słonecznie. Cały dom Lalouette promienieje. Mały jest już zupełnie zdrów i po raz pierwszy wstał z łóżka. W południe, dla uczczenia tej uroczystości poświęcono Eskulapowi kilka tuzinów ostryg, zakropionych smakowitem bialem winem. Teraz wszyscy zgromadzili się w saloniku. Przyjemnie [ 338 ]tam, ogień płonie na kominku. Słońce haftuje na oszronionych oknach srebrzyste krajobrazy.
Przed kominkiem Mały, usadowiwszy się na stołeczku u nóg drzemiącej niewidomej, rozmawia z panną Pierrotte, a ona słucha bardziej spłoniona od czerwonej różyczki, którą ma we włosach. Nic dziwnego — wszak stoi przy samym ogniu... Od czasu do czasu słychać pochrupywanie — to ptasia głowa dziobie cukier w swoim kącie; to znowu rozlega się okrzyk rozpaczy damy wielkich zalet, która w bezika przegrywa kapitały przyszłego składu aptecznego. Proszę zwrócić uwagę na triumfujący uśmiech pani Lalouette — bo ona wygrywa — i blady uśmieszek niepokoju na obliczu flecisty — który przegrywa.
A pan Pierrotte? O, nie brak i jego... Stoi w oknie, napółprzysłonięty żółtą firanką, i majstruje coś z wielkiem przejęciem, aż mu pot spływa po twarzy. Ma przed sobą na półeczce cyrkle, ołówki, linje, ekierkę, tusz chiński, pędzelki, a także wielki arkusz papieru, który pokrywa jakiemiś szczególnemi znakami. Zdaje się, że jest mocno zadowolony ze swojego dzieła. Co pięć minut podnosi głowę, przechyła ją nieco nabok i uśmiecha się z lubością.
Cóż to za niespodzianka?
Poczekajcie, zaraz się dowiemy... Pierrotte skończył. Wychodzi z ukrycia i pocichu staje za Kamilą i Małym, potem nagle ukazuje im wielki arkusz, mówiąc:
— Spójrzcieno, moje gołąbki, jakże wam się to podoba!?
— O, papo!...
[ 339 ] — O, panie Pierrotte!
— Co to, o co chodzi? — zapytuje biedna niewidoma, nagle zbudzona ze snu.
A Pierrotte odpowiada wesoło:
— Co to jest, proszę pani?... to... to... że tak słusznie powiedzieć można... To projekt nowego szyldu, który zawiesimy za kilka miesięcy... Dalej, panie Danielu, niechno pan nam to odczyta na głos, żebyśmy mogli osądzić, jakie to sprawia wrażenie.
Mały w głębi serca roni ostatnią łezkę nad swojemi „błękitnemi motylami” i biorąc arkusz do rąk — bądźże mężczyzną, Mały! — odczytuje pewnym głosem szyld, na którym wypisana jest jego przyszłość literami łokciowych rozmiarów:
Porcelana i Kryształy
Eyssette i Pierrotte
dawniej Lalouette
KONIEC
Przypisy
edit- ↑ Mistral — chłodny wiatr północny z gór Sawennów (Przyp tłum.)
- ↑ Rouget od rouge — po francusku — czerwony. (Przyp. tłum.)
- ↑ Numer rozdziału dodany przez zespół Wikiźródeł.
- ↑ Oto owe cztery pierwsze wiersze, które oglądałem owego wieczora, pięknie wykaligrafowane rondem na pierwszej stronicy czerwonego zeszytu:
„Religja! Religja!
Wzniosie i tajemnicze wołanie,
Głos, z serca płynący. Konanie..
Miłosierdzia! Miłosierdzia!“Nie śmiejcie się. Jego to tyle pracy kosztowało!
- ↑ We Francji stałymi nauczycielami szkół średnich mianowani są tylko posiadacze dyplomu docenta uniwersytetu. Mały, który nie uzyskał jeszcze nawet matury gimnazjalnej i pracować miał tylko w charakterze wychowawcy, do uniwersytetu bynajmniej nie należał.
(Przyp. tłum.)
- ↑ W starych domach we Francji dotąd niema dzwonków, są natomiast ciężkie sztaby z lanego żelaza, jednym koncern przytwierdzone na zawiasach do drzwi, drugim — opadające na małe kowadełko. (Przyp. tłum.)
- ↑ Ostatnia klasa gimnazjum przygotowuje do t.zw bakalareatu; egzamin ten uprawnia do wstępu na uniwersytet. (Przyp.tłum.)
- ↑ Prefekt — urzędnik administracyjny, którego zakres działania odpowiada w przybliżeniu władzy starosty w Polsce.
- ↑ Dzielnica Łacińska — stara dzielnica Paryża, zamieszkała przeważnie przez młodzież akademicka i cyganerje artystyczną.
- ↑ Arystokratyczna dzielnica Paryża. (Przyp. tłum.)
- ↑ Obaj wybitni mężowie stanu za panowania Ludwika XVIII i Restauracji.
- ↑ We Francji istnieje legenda, rozpowszechniona wśród dzieci, że dzwony kościelne, które milkną w Wielki Piątek ulatują w przestworzach do Rzymu, skąd powracają w Niedzielą Zmartwychwstania.
(Przyp, tłum.)
- ↑ Nanterre — okolica, z której pochodziła święta Genowefa.
- ↑ Wieśniacy francuscy mówią narzeczem lub gwarą, właściwym dzielnicom, które zamieszkują. Język ich jest niekiedy, prawie tak różny od języka warstw oświeconych, jak język obcy. (Przyp. tłum.)
- ↑ L’alouette — po francusku — skowronek.
- ↑ Klub poetów, uprawiających głównie piosenkę.
- ↑ W oryginale — wiersz rymowany. (Przyp. tłum.)
- ↑ We Francji zmarłych zazwyczaj nie ubierają, a owijają całunem przed złożeniem do trumny. (Przyp. tłum.)
- ↑ Theatre des Italiens, w którym zbiera się śmietanka towarzystwa paryskiego.
- ↑ Ostatnia królowa Madagaskaru.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |