Mały/Część druga/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 239 ]

IX.
Będziesz sprzedawał porcelanę!

 Gdy przebrzmiał ostatni wiersz, rozentuzjazmowany Kubuś zrywa się, aby uderzyć w oklaski, ale kamienieje, widząc zalęknione twarze tych poczciwców.
 Zaiste, myślę, że gdyby koń z Apokalipsy runął nagle na środek żółtego saloniku, nie wywołałby większego zdumienia, niż mój „Błękitny Motyl”. Państwo Passajon, państwo Fougeroux, najeżywszy# się, patrzyli na mnie szeroko rozwartemi oczami. Dwa bracia Ferouillat dawali sobie jakieś znaki. Nikt nie pisnął ani słowa. Możecie sobie wyobrazić, jak się czułem.
[ 240 ] Nagle w te] ciszy i konsternacji powszechnej dał się słyszeć z za fortepianu jakiś głos, ale jaki — bezbarwny, głuchy, zimny, bezdźwięczny — jak głos widma; drgnąłem... Po raz pierwszy od lat dziesięciu odezwał się człowiek o ptasiej głowie, czcigodny Lalouette:
 — Bardzo się cieszą, że zamordowano tego motyla rzekł dziwny ten starzec, chrupiąc cukier z okrutnym wyrazem twarzy — nic lubią motyli!
 Wszyscy się roześmiali i zaczęło się omawianie poematu.
 Członek Paweau uważał, że utwór jest za długi i namawiał mnie gorąco, abym go skrócił do jednej lub dwóch piosenek, w literaturze francuskiej bowiem piosenki są najcharakterystyczniejszym rodzajem twórczości. Słuchacz z Alfort, uczony przyrodnik, zauważył, że biedronki mają skrzydła, co odejmowało wszelki cień prawdopodobieństwa fabule. Ferouillat młodszy twierdził, że już to gdzieś, kiedyś czytał.
 — Nie zwracaj na nich uwagi — szepnął mi Kubuś — to jest arcydzieło! Pierrote nie mówił nic, był jakgdyby mocno czemś zająty. Być może, że poczciwiec, siedząc cały czas przy córce, poczuł drżenie jej ręki w swojej dłoni lub uchwycił zbyt ogniste spojrzenie czarnych oczu. Dość, że dnia tego Pierrotte miał, że tak słusznie powiedzieć można dziwny wyraz twarzy; nie odstępował ani na chwilą swojej panienki, wskutek czego nie mogłem zamienić ani jednego słowa z „czarnemi oczami“. Wyszedłem więc bardzo wcześnie, nie wysłuchawszy [ 241 ]nowej piosenki członka Paweau, czego mi tenże nigdy nie wybaczył.
 W dwa dni po tym pamiętnym wieczorze otrzymałem od panny Pierrotte bilecik, równie krótki, jak wymowny: „Proszę przyjść zaraz, ojciec wie wszystko“. A poniżej drogie „czarne oczy“ dopisały: „Kocham!“
 Trochę mnie, przyznaję, zaniepokoiła ta wielka nowina. Od dwóch dni biegałem ze swoim rękopisem po wydawcach i daleko mniej zajęty byłem „czarnemi oczami“, niż poematem. A oprócz tego, wcale mi się nie uśmiechała perspektywa rozmowy z grubym Seweńczykiem. To też, poim o serdecznych nawoływań „czarnych oczu“, przez dni kilka nie pokazywałem się tam wcale. Mówiłem sobie, chcąc usunąć wszelkie zwątpienia, co do szczerości moich zamiarów: — „Jak sprzedam mój poemat!...“ — Na nieszczęście nie sprzedałem go. W one czasy, nie wiem czy tak samo jest i dziś jeszcze, panowie wydawcy byli to ludzie bardzo łagodni, grzeczni, wspaniałomyślni, uprzejmi, ale mieli jedną wielką wadę: oto — nie można ich było nigdy zastać. Na podobieństwo tych zbyt małych gwiazd, dostrzegalnych tylko przez wielkie teleskopy obserwatorjum astronomicznego, panowie wydawcy byli niewidzialni dla tłumu. Przychodziłem o najróżniejszych porach dnia; zawsze mi odpowiadano, że należy przyjść kiedy indziej...
 Boże, ileż ja się nalatałem po tych kięgarniach, ile drzwi oszklonych naotwierałem nadaremnie! Ileż to razy zatrzymywałem się przed wystawami, zadając sobie z bijącem sercem pytanie: — „Wejść czy nie wejść?“ — Tam, wewnątrz, było ciepło, unosił się za[ 242 ]pach nowych książek, krążyli mali, łysi, wiecznie zając! jegomościowie, którzy raczyli odpowiadać mi z za kontuaru albo ze szczytu drabinki. Wydawca zaś był zawsze niewidzialny! I tak co wieczów wracałem do domu, smutny, zniechęcony, zdenerwowany. — „Odwagi! — mówił Kubuś — jutro lepiej ci się poszczęści“. — Nazajutrz wychodziłem znowu na wyprawę, uzbrojony w rękopis, który z każdym dniem dolegał mi coraz bardziej, wydawał mi się coraz cięższy. Z początku dźwignąłem go dum nie pod pachę, jak nowy parasol; wkońcu jednak zacząłem się go wstydzić i chowałem go w zanadrze, zapinając starannie marynarkę, aby go nie było widać.
 Na tem bieganiu zeszedł mi cały tydzień. Nadeszła niedziela. Kubuś, wedle zwyczaju, poszedł na obiad do Pierrotte’ow. Ja byłem tak zmęczony polowaniem na niewidzialne gwiazdy, że przeleżałem cały dzień... Po powrocie do domu, wieczorem, brat usiadł koło mnie na łóżku i zaczął mi łagodnie czynić wymówki:
 — Słuchaj, Dańku, bardzo to źle z twojej strony, że wcale nie bywasz tam. „Czarne oczy“ płaczą i lamentują; konają z tęsknoty... Mówiliśmy o tobie cały wieczór... Ach, ty nicponiu, jak ona ciebie kocha!
 Biedny Kubuś-Matka! Mówiąc to, miał łzy w oczach.
 — A Pierrotte? — spytałem nieśmiało — co mówi Pierrotte?
 — Nic... Był tylko bardzo zdziwiony, że nie przyszedłeś ze mną. Trzeba tam iść, Dańku... Pójdziesz, dobrze?
 — Zaraz jutro, Kubuś, przyrzekam ci.
[ 243 ] W czasie naszej rozmowy „Biała Kukułka,” która tylko co wróciła, zaczęła śpiewać swoją rozwlekłą piosenkę: Tolokoiotinian! Tolokototinian!
 — Wiesz — szepnął — „czarne oczy“ są zazdrosne o naszą sąsiadkę. Myślą, że mają w niej rywalkę... Nadaremnie mówiłem, kim ona jest — nie chciały mnie słuchać wcale... „Czarne oczy“ zazdrosne o „Białą Kukułkę“! — jakie to śmieszne, prawda?
 Próbowałem się uśmiechać, ale w głębi byłem głęboko zawstydzony, bo jeśli „czarne oczy” były zazdrosne o „Białą Kukułkę”, to wszak tylko z mojej winy.
 Nazajutrz po południu udałem się do pasażu Saumon. Chciałem pójść wprost na czwarte piętro i pomówić z „czarnemi oczami”, zanim zobaczę się z Pierrotte’em, ale czatował na mnie u progu i nie mogłem się wymknąć. Musiałem zajść z nim do sklepu i zasiąść za kontuarem. Od czasu do czasu w drugim pokoju rozbrzmiewały dyskretnie tony fletu.
 — Panie Danielu — przemówił Seweńczyk tak płynnie i z taką swadą, jakiej się po nim nie spodziewałem — chcę pana o coś zapytać... Sprawa jest prosta i nie będę jej owijał w bawełnę, że tak słusznie powiedzieć można... mała kocha pana całem sercem... Czy pan kocha ją także naprawdę?
 — Z całej duszy, panie Pierrette.
 — Więc wszystko składa się jak najlepiej. Ot, co panu zaproponuję. I pan, i moja mała jesteście jeszcze za młodzi, aby się pobrać. Musicie poczekać ze trzy lata. Mą pan więc jeszcze dość czasu, aby wyrobić sobie jakieś stanowiska... Nie wiem, czy w dal[ 244 ]szym ciągu zechce pan pozostać przy handlu „błękitnemi motylami —, ale wiem, cobym zrobił, będąc na pańskiem miejscu... Że tak słusznie powiedzieć można, pożegnałbym się z temi wszystkiemi bajeczkami, wstąpiłbym do dawnej firmy Lalouette, obeznałbym się z handlem porcelaną i postarałbym się, aby od dziś za trzy lata Pierrotte, który się starzeje, pozyskał we mnie zarówno wspólnika jak zięcia... I cóż pan na to?
 I Pierrotte, trącając mnie łokciem, zaczął się śmiać i śmiał się bez końca... Bezwątpienia sądził biedaczysko, że mnie wielce uszczęśliwia, proponując mi sprzedawanie porcelany w swoim sklepie.
 Byłem tak zdruzgotany, że nie miałem sił ani się rozgniewać, ani nawet odpowiedzieć mu, co myślę o jego propozycji.
 Talerze, klosze, złocone szklanki — wszystko tańczyło mi przed oczami. Ma półce, naprzeciwko kontuaru, pasterze i pasterki z kolorowej porcelany spoglądały na mnie ironicznie i zdawały się mówić, wygrażając pałeczkami: — „Będziesz sprzedawał porcelanę!“ — Nieco dalej chińskie figurynki w fioletowych szatach kiwały czcigodnemi głowami, jakgdyby potakując pasterzom i pasterkom: — „Tak!.. tak!.. będziesz sprzedawał porcelanę!..“ — A tam, w głębi, za sklepem, przewrotny, złośliwy flet pogwizdywał zcicha: — „Będziesz sprzedawał porcelan?!.. będziesz sprzedawał porcelanę!..“
 Można było oszaleć...
 Pierrotte myślał, że radość i wzruszenie odebrały mi mowę.
 — Pomówimy o tem jeszcze dziś wieczór — powiedział, chcąc mi dać czas do oswojenia się z sy[ 245 ]tuacją. — A teraz niech pan pójdzie do małej... Ż tak słusznie powiedzieć można... czas musi się jej bardzo dłużyć.
 Poszedłem do małej. Zastałem ją w żółtym saloniku, haftującą wciąż te same pantofle, w towarzystwie damy wielkich zalet... Niech mi moja droga Kamila wybaczy! ale nigdy jeszcze panna Pierrotte nie wydała mi się tak bardzo panną Pierrotte, jak tego dnia. Nigdy jeszcze spokój, z jakim wyciągała igłę, i zwyczaj rachowania ściegów nagłos nie drażniły mnie tak bardzo. Jej czerwone ręce, kwitnące policzki i zadowolona mina przypominały mi mocno jedną z tych pasterek, która tylko co powtarzała mi tak impertynencko: — „Będziesz sprzedawał porcelanę!..“ — Na szczęście i „czarne oczy” stawiły się także, trochę zamglone, trochę melancholijne, ale tak naiwnie uradowane z mojego przybycia, że mnie to wzruszyło. Nie dane mi było jednak nacieszyć się niemi, bo zaraz za mną zjawił się Pierrotte. Widocznie dama wielkich zalet nie wzbudzała już w nim całkowitego zaufania.
 „Czarne oczy“ znikły natychmiast i porcelana zwyciężyła na całej linji. Pierrotte był bardzo wesoły, rozmowny i całkiem nieznośny. — „Że tak słusznie powiedzieć ożna... “ — rozlegało się co chwila, brzęcząc mi nad uszami, jak rój natrętnych os. Obiad długi, hałaśliwy... Gdy wstaliśmy od stołu, Pierrotte wziął mnie na stronę i powrócił do naszej rannej rozmowy. Zdążyłem już przyjść do siebie i odpowiedziałem mu z zimną krwią, że muszę się namyśleć gruntownie; prosiłem go więc o miesiąc zwłoki.
[ 246 ] Był prawdopodobnie bardzo zdziwiony, że się tak ściągam z przyjęciem jego propozycji, miał wszakże tyle taktu, że nie dał tego poznać po sobie.
 — Dobrze więc, za miesiąc...
 I więcej nie było o tem mowy. Nic to, cios już był zadany. Przez cały wieczór pogrzebowe, fatalne: — „Bodziesz sprzedawał porcelanę!..“ — brzmiało mi w uszach. Słyszałem je w chrupaniu ptasiej głowy, która nadeszła z panią Lalouette i usadowiła się u końca fortepianu, słyszałem je w ruladach flecisty i w Reveries de Rosellen, których panna Pierrotte nie omieszkała nam odegrać, czytałem ten wyrok we wszystkich poruszeniach tych mieszczańskich marjonetek, w kroju ich ubrania, w rysunku tapety, w alegorycznem malowidle na zegarze — Venus, zrywająca różę, z której ulatuje sczerniały amorek — w kształtach mebli, w najmniejszym szczególe tego okropnego żółtego saloniku, w którym co wieczór ci sami ludzie mówili wciąż jedno i to samo, gdzie ten sam fortepian wygrywał co wieczór te same Reveries i gdzie wszystkie wieczory były wzajem tak do siebie podobne, jak melodje pozytywki. Żółty saloniki... pozytywką!... O gdzieście się skryły, piękne „czarne oczy”?!...
 Gdy po powrocie z nudnego wieczoru powiedziałem Kubusiowi, jaką Pierrotte zrobił mi propozycję, był nią bardziej ode mnie oburzony.
 — Daniel Eyssette, handlujący porcelaną!... To mi się podoba, chciałbym to zobaczyć! — mówił kochany chłopak, czerwony od gniewu. — To zupełnie tak, jakgdyby proponowano Lamartine’owi sprzedawanie zapałek albo Saint-Boeuve’owi uliczną sprzedaż szczo[ 247 ]tek włosianych... Stary safanduła!... Choć właściwie nie można mu nawet brać tego za złe. On się na tem nie zna, ale jak zobaczy, że twoja książka ma powodzenie, że piszą o tobie we wszystkich gazetach — zaraz zacznie śpiewać z innego tonu.
 — Zapewne, ale na to, aby o mnie pisano w gazetach, trzeba, żeby wpierw ukazała się moja książka, a widzę, że jej nikt nie wyda... Dlaczego?... Ależ dlatego, że nie mogę nigdy schwytać żadnego z panów wydawców, bo dla poetów — są zawsze nieobecni. Nawet wielki Baghawata jest zmuszony drukować swoje poezje na koszt własny.
 — Więc dobrze, zrobimy tak, jak on — powiedział Kubuś, uderzając pięścią w stół — wydrukujemy własnym kosztem.
 Spojrzałem na niego, zdumiony.
 — Własnym kosztem?
 — Tak, mój Mały, własnym kosztem. Markiz drukuje właśnie pierwszy tom swoich pamiętników... Drukarza widuję codziennie. Jest to Alzatczyk, który ma czerwony nos i wygląda dobrodusznie. Ręczę, że nam to zrobi na kredyt. Spłacać go będziemy w miarę, jak się twoja książka będzie rozsprzedawała. Ot, i po zmartwieniu! Zaraz jutro z nim pomówię.
 Rzeczywiście Kubuś nazajutrz poszedł do drukarni i wrócił zachwycony.
 — Już załatwione! — wołał triumfująco — jutro twoja książka będzie już pod prasą. Koszt dziewięćset franków, bagatelka. Wystawię trzy weksle po trzysta franków, płatne co kwartał. A teraz, słuchaj uważnie. Będziemy sprzedawali egzemplarz po trzy fran[ 248 ]ki; bijemy tysiąc egzemplarzy; więc otrzymamy ogółem trzy tysiące franków, słyszysz?! trzy tysiące frankowi Z tego — dziewięćset franków zapłacimy drukarzowi, procent księgarski — frank od egzemplarza, po za tem jeszcze bezpłatne egzemplarze recenzyjne...
 Zostanie nam jeszcze zysku czystego, jak łza — tysiąc sto franków. Co, czy nie pięknie na początek?... Że pięknię, to pięknie!... Skończy się polowanie na niewidzialne gwiazdy, skończą upokarzające postoje pode, drzwiami księgarni, a w dodatku zrobimy tysiąc sto franków, które można będzie odłożyć na odbudowę ogniska... Wesoło było dnia tego w dzwonnicy St. Germain! Tyle projektów, marzeń tyle! A potem codziennie ileż zakosztowałem kropla po kropli drobnych rozkoszy: wyprawy do drukarni, korekty, dyskusje nad barwą okładki, wilgotne jeszcze arkusze, wychodzące z pod prasy z wydrukowanemi na nich własnemi memi myślami, potem bieganie po dwa i trzy razy dziennie do introligatora i wreszcie — powrót do domu z pierwszym wykończonym egzemplarzem! Ledwo drżącemi palcami otworzyć się go ważyłem. Powiedzcie sami, czy może być coś równie rozkosznego na świecie?!
 Naturalnie pierwszy egzemplarz „Sielskiego Dramatu ” słusznie należał „czarnym oczom“. Poszedłem go zanieść tego samego wieczora w towarzystwie Kubusia, który chciał nacieszyć się moim triumfem. Wkroczyliśmy do żółtego saloniku, dumni i promieniejący. Wszyscy byli już tam zgromadzeni w komplecie.
[ 249 ] — Niech mi pan pozwoli — zwróciłem się do Pierrotte’a — ofiarować pierwsze me dzieło Kamili.
 I złożyłem je w te ukochane, drżące z radości rączki.
 O, żebyście wiedzieli, jak czarne oczy podziękowały mi ślicznie i jak rozbłysły, ujrzawszy moje nazwisko na okładce. Natomiast Pierrotte nie okazywał zbytniego zapału. Słyszałem, jak się pytał Kubusia, ile ja też mogę zarobić na takiej książce.
 — Tysiąc sto franków — odparł Kubuś z wielką pewnością siebie.
 Poczem mówili jeszcze gługo pocichu, ale ja ich nie słuchałem. Byłem całkowicie pochłonięty przyjemnością, jakiej doznawałem na widok „czarnych oczu“; długie jedwabiste rzęsy to zawisały nad stronicami mojej książki, to podnosiły się na mnie z zachwytem...
 Moja książka!... „czarne oczy“!... i całe to Szczęście zawdzięczałem „Matce!...”
 Tego wieczora, zamiast wprost wrócić do domu, przechadzaliśmy się po galerji Odeonu, aby zobaczyć, jak wygląda „Sielski Dramat“ na wystawach księgarskich.
 — Poczekaj, dowiem się, ile egzemplarzy już sprzedano — powiedział Kubuś.
 Czekałem na niego, chodząc wzdłuż i wszerz i przyglądając się z pod oka pewnym zielonym okładkom z czarną obwódką, które rzucały się w oczy na wystawie. Kubuś nadszedł za chwilę, był blady ze wzruszenia.
[ 250 ] — Mój drogi, już sprzedano jeden egzemplarz. To dobra wróżba.
 Uścisnąłem mu ręką w milczeniu. Nie mogłem z radości przemówić ani słowa. W duchu myślałem sobie: ...Więc jest ktoś taki w Paryżu, kto wydał trzy franki, aby nabyć twoje dzieło; ktoś w tej chwili czyta je, czyta i ocenia... Kto to taki?... Tak bardzo chciałbym go poznać... Niestety, życzenie to miało się spełnić wkrótce na moje nieszczęście.
 Nazajutrz po ukazaniu się mojej książki, w chwili, gdy siedziałem w kawiarence obok srogiego myśliciela, wpadł Kubuś, zziajany.
 — Wielka nowina — powiedział, wyprowadzając mnie na ulicą — wyjeżdżam dziś o siódmej z markizem... Jedziemy do Nicei, do jego umierającej siostry... Zatrzymamy się tam być może dłużej... Nie troszcz się o swoje utrzymanie... Markiz podwoił mi pensją... Będę mógł ci przysyłać po sto franków miesięcznie... Ale co ci jest?! tak zbladłeś! No, Danku, nie bądźże dzieckiem. Wróć, skończ obiad, napij się trochą wina, to ci doda animuszu. Ja biegną pożegnać się z Pierrotte’ami, uprzedzić drukarza, polecić przesłanie egzemplarzy do redakcyj... Nie mam ani minuty wolnej. Spotkamy się w domu o piątej.
 Patrzyłem za nim, gdy biegł wielkiemi krokami w stroną pasażu Saumon; potem wróciłem do restauracji, ale nie mogłem nic przełknąć i moją porcją wina wychylił myśliciel. Świadomość, że za parą godzin „Matka“ będzie tak daleko ode mnie, ściskała mi serce. Napróżno starałem się myśleć o mojej książce i o „czarnych oczach“; nic nie mogło zagłu[ 251 ]szyć tego zmartwienia, że Kubuś wyjeżdża i że zostanę sam, sam jeden w Paryżu, panem samego siebie, odpowiedzialnym za każdy swój czyn.
 Wrócił o umówionej porze. Kubuś był równie wzruszony, jak ja, ale do ostatniej chwili udawał wesołość. Do ostatniej też chwili nie przestawał mi dawać dowodów swojej szlachetności i głębokiego przywiązania. Wciąż tylko myślał o mnie, o moich wygodach, o moim bycie. Pod pozorem, że pakuje rzeczy, przeglądał moją bieliznę, ubranie.
 — Twoje koszule są z tej strony, widzisz... Koło nich chustki, pod krawatami.
 Mówiłem mu:
 — Jak widzę, to ty się wcale nie pakujesz, tylko porządkujesz mi szafę.
 Gdy już kufer i szafa były gotowe, sprowadziliśmy dorożkę i pojechaliśmy na dworzec. Po drodze Kubuś dawał mi różne, najprzeróżniejsze przestrogi.
 — Pisuj do mnie często... Przesyłaj mi natychmiast wszelkie recenzje o twojej książce, szczególniej nie zapomnij mi przesłać artykułu Gustawa Pianche’a. Przygotuję oprawny zeszyt i ponaklejam je tam wszystkie. Będzie to złota księga rodziny Eyssette... Pamiętaj też, że praczka przychodzi we wtorki... Tylko niech cię powodzenie nie olśni zanadto... Nie ulega wątpliwości, że czeka cię wielkie powodzenie, ale rzecz to bardzo niebezpieczna, szczególniej w Paryżu. Na szczęście masz Kamilę, która cię uchroni od pokus. Ale nadewszystko, proszę cię o jedno: bywaj tam często i niechaj „czarne oczy“, broń Boże, przez ciebie nie płaczą!...
[ 252 ] W tej chwili mijaliśmy ogród botaniczny. Kubuś roześmiał się:
 — Pamiętasz, jak przechodziliśmy tędy nocą, cztery czy pięć miesięcy temu? Co za różnica między tamtym a dzisiejszym Danielem, nieprawdaż?... Zrobiłeś dobry szmat drogi przez te cztery miesiące, niema co mówić!
 Ten dzielny Kubuś wierzył naprawdę, że ja zrobiłem szmat drogi, a i ja, nieszczęsny głupiec, byłem tego samego przekonania.
 Zajechaliśmy przed dworzec. Markiz już czekał na nas. Przyglądałem się z-daleka temu małemu człowiekowi z siwą głową uczesaną na jeża. Biegał wzdłuż i wszerz po poczekalni.
 — Prędko, prędko, żegnaj! — powiedział Kubuś i biorąc moją głowę w swoje szerokie ręce, ucałował mnie z całych sił i pobiegł do swojego dręczyciela.
 Widząc, jak się oddala, doznawałem szczególnego wrażenia.
 Było mi tak, jakgdybym naraz stał się mniejszy, słabszy, bardziej nieśmiały, bardziej dzieckiem; tak, jakgdyby brat uniósł ze sobą całą moją tężyznę, siłę, odwagę i połowę mego wzrostu. Otaczający tłum budził lęk we mnie. Odrazu stałem się zpowrotem dawnym Małym...
 Noc zapadała. Mały powracał do swojej dzwonnicy najdłuższą drogą, wzdłuż bezludnych wybrzeży. Myśl, że za chwilę znajdzie się sam w pustym pokoju, przejmowała go smutkiem. Byłby wolał pozostać aż do rana na ulicy. Trzeba było jednak pójść do domu.
[ 253 ] Gdy przechodził przez bramę, portjer zawołał:
 — Panie Eyssette, list do pana.
 Był to bilecik lśniący, wytworny, wonny. Charakter pisma — kobiecy, delikatniejszy i okrutniejszy od pisma „czarnych oczu“... Od kogóż mógłby być ten liścik? Żywo przełamałem pieczątką i zacząłem czytać na schodach pod lampką gazową. „ Panie sąsiedzie!  Od wczoraj „Sielski Dramat“ spoczywa na mojem biurku. Braknie mu wszakże dedykacji. Czy chciałby Pan łaskawie wpisać mi ją dziś wieczorem przy filiżance herbaty?... Tak, poprostu, jak między artystyczną bracią.

Irena Borel.

 A w przypisku:
 „Dama z pierwszego piętra.“
 Dama z pierwszego piętra... Jakby iskra elektryczna wstrząsnęła jego ciałem. Ujrzał ją taką, jaką mu się ukazała owego ranka, gdy schodziła zgóry w obłokach aksamitów, piękna, zimna, imponująca, z tą swoją blizną w kąciku ust. Na myśl, że taka kobieta czytała jego dzieło, serce zabiło mu dumą.
 Pozostał tak przez chwilę na schodach z listem w ręku, wahając się, czy ma pójść do siebie, czy zatrzymać się na pierwszem piętrze; wtem przypomniał sobie przestrogę Kubusia: „Przeaewszystkiem niechaj „czarne oczy“ nigdy przez ciebie nie płaczą. Tajemne jakieś przeczucie mówiło mu, że jeśli pójdzie do damy z pierwszego piętra, „czarne oczy” będą płakały, a Kubuś będzie się martwił. Mały włożył więc kopertę do kieszeni i powiedział sobie z mocą:
 — Nie pójdę!...


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false