Mały/Część druga/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały
Wydawca Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”
Data wydania 1926
Druk Polska Drukarnia w Białymstoku
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Górska
Tytuł oryginalny Le Petit Chose
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Indeks stron

[ 315 ]

XV.
..............................

 Czytelniku, jeśli jesteś racjonalistą, jeśli śmiejesz się ze snów, jeśli ci nigdy serca nie kąsało nie kąsało tak, abyś krzyczał z bólu — przeczucie rzeczy przyszłych, jeśli jesteś pozytywistą, jedną z tych stalowych głów, które czują na sobie tylko dotkniecie rzeczywistości, jednym z tych ludzi, co to wymiatają skrzątnie z umysłu wszelkie ślady wierzeń, jeśli nie uznajesz zupełnie istnienia tajników nadprzyrodzonych i nierozwiązanych zagadek — nie kończ tego pamiętnika. To, co mi pozostało do powiedzenia, jest taką prawdą, jak prawda odwieczna, ale ty nie dasz jej wiary.
 Było to 4 listopada...
 Wracałem z instytutu Ouiy, śpiesząc bardziej jeszcze, niż zwykle. Rano Kubuś skarżył się na wielkie wyczerpanie i pilno mi było dowiedzieć sią, czy mu nie lepiej. Przechodząc przez ogród, natknąłem się na pana Pilois, stał pod figowcem, rozmawiając pocichu z jakimś poważnym panem; pan, krępy [ 316 ]i tłusty, był całkowicie pochłonięty zapinaniem rękawiczek.
 Chciałem przeprosić i wyminąć ich, ale pan Pilois zatrzymał mnie:
 — Jedno słowo, panie Danielu!
 I zwracając się do otyłego pana, dodał:
 — To ten pan, o którym mowa. Myślę, że należałoby go uprzedzić...
 Zatrzymałem się, mocno zaciekawiony. Co ten gruby pan mógł mi mieć do powiedzenia? Że jego rękawiczki są za ciasne na jego łapy?! Ależ sam to spostrzegłem odrazu...
 Nastąpiła chwila przykrego milczenia. Pan Pilois, zadarłszy głowę do góry, zdawał się szukać na drzewie fig, których tam wcale nie było. Pan w rękawiczkach w dalszym ciągu usiłował przyciągnąć dziurki do guzików... Wkońcu przemówił, ale guzika nie puścił, broń Boże!
 — Proszę pana, od lat dwudziestu jestem lekarzem hotelu Pilois i śmiem twierdzić...
 Nie pozwoliłem mu dokończyć, to słowo „lekarz“ wyjaśniło mi wszystko:
 — Pan był u mojego brata? — zapytałem go drżącym głosem. — On jest ciężko chory, prawda?
 Myślę, że ten doktór nie był wcale złym człowiekiem, ale w tej chwili był przedewszystkiem bardzo zajęty swoją rękawiczką i nie uświadamiał sobie, że mówi do dziecka Kubusia-Matki; nie starając się więc wcale złagodzić ciosu, odpowiedział mi brutalnie:
 — Ciężko chory... spodziewam się, że nocy nie przetrzyma!...
144 [ 317 ] Cios był wymierzony, jak należy, Dom, figowiec, pan Pilois i doktór — wszystko w jednej chwili zawirowało mi przed oczami. Musiałem się oprzeć o drzewo... Ciężką miał rękę ten lekarz hotelu Pilois! Zresztą, nie zauważył nawet, co się ze mną działo i ciągnął z całym spokojem, nie przestając zapinać rękawiczki:
 — To piorunujący przebieg suchot galopujących... Nic na to poradzić nie można... przynajmniej nic istotnego... Zresztą, wezwano mnie za późno, jak zawsze!...
 — To nie moja wina — odezwał się poczciwy pan Pilois, szukając w dalszym ciągu bardzo uważnie fig w konarach drzewa — taki dobry sposób, jak każdy inny, by ukryć łzy — to nie moja wina. Oddawna wiedziałem, że ten biedny pan Eyssette jest chory i nieraz mu radziłem, by zawezwał lekarza, ale nie chciał. Obawiał się zaniepokoić brata... Bo też kochali się ci dwaj chłopcy, jak rzadko, proszę pana!...
 Rozpaczliwe łkanie wydarło się z najgłębszej głębi mego jestestwa.
 — Odwagi, mój chłopcze, odwagi — powiedział serdecznie pan w rękawiczkach... — Kto wie? Nauka wypowiedziała swoje ostatnie słowo, ale przyroda jeszcze nie... Wrócę jutro rano.
 Wykręcił się na pięści i odszedł z westchnieniem ulgi: nareszcie udało mu się zapiąć jeden guzik! Zostałem jeszcze chwilę w ogrodzie, by obetrzeć łzy i uspokoić się trochę, potem, zebrawszy całą odwagę, wszedłem krokiem stanowczym do Kubusia.
 Widok, który przedstawił się moim oczom, przejął mnie zgrozą. Kubuś, chcąc zawczasu pozostawić łóżko [ 318 ]dla mnie, kazał położyć sobie materac na kanapie i tam go zastałem, bladego, okropnie bladego. Kubusia moich snów!...
 Pierwszym moim odruchem było rzucić się do niego, wziąć go na ramiona i przenieść na łóżko czy gdziekolwiek, byle go wziąć stamtąd... o Boże! byle stamtąd... Ale natychmiast przyszło mi na myśl: ...Nie zdołasz, on jest za duży!... Gdy zobaczyłem, że moja „Matka“, mój ukochany Kubuś leży nieodwołalnie tam, gdzie według mojego snu, miał skonać, odwaga opuściła mnie całkowicie, maska wymuszonej wesołości, którą się przywdziewa, by dodać otuchy umierającym, nie chciała się utrzymać na mojej twarzy; upadłem na kolana przy kanapie, wylewając strumienie łez. Kubuś z trudem odwrócił się do mnie:
 — To ty, Danku?... Spotkałeś się z doktorem, prawda? A przecież tyle się tego grubasa naprosiłem, by cię nie przestraszył. Widzę po tobie, że postąpił inaczej i że wiesz już wszystko. Daj mi rękę, braciszku... Kto, u licha, mógł przewidzieć coś podobnego? Ludzie jadą do Nicei leczyć się na płuca — a ja tam pojechałem po chorobę. To bardzo oryginalne... O, ale, jeśli będziesz tak rozpaczał, to odejmiesz mi całą odwagę, a i tak już nie jestem bardzo dzielny... Dziś rano po twojem wyjściu poczułem, że ze mną źle. Posłałem po proboszcza z St. Pierre. Był u mnie i przyjdzie jeszcze za chwilę przynieść mi Sakramenty... Mama będzie rada, rozumiesz... Dobry człowiek z tego proboszcza... Nazywa się tak, jak twój przyjaciel z kolegjum w Sarlande.
 Nie mógł mówić dalej i osunął się na poduszki, [ 319 ]zamykając oczy. Myślałem, że umiera i zacząłem krzyczeć na cały głos:
 — Kubusiu, Kubusiu, mój ukochany!
 Ręką, w milczeniu dał mi kilkakrotnie znak: „Cicho, cicho!
 W tej chwili otworzyły się drzwi i pan Pilois wprowadził jakiegoś otyłego mężczyznę, który potoczył się, jak kula, ku kanapie, wołając:
 — Panie Jakóbie, czego to ja się dowiaduję... że tak słusznie powiedzieć można...
 — Dzieńdobry, Pierrotte — rzekł Kubuś, otwierając oczy — dzieńdobry, stary przyjacielu! Byłem pewien, że przyjdziesz natychmiast... Niech on tu siądzie, Danku, mamy do pomówienia ze sobą.
 Pierrotte pochylił wielką głowę aż do bladych warg umierającego i długo tak rozmawiali szeptem. Ja przypatrywałem im się, stojąc pośrodku pokoju; wciąż jeszcze trzymałem swoje książki pod pachą. Pan Pilois wyjął mi je delikatnie i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Potem poszedł zapalić świece, położył na stole duży biały obrus, a ja, widząc to, myślałem:
 ...Poco on nakrywa... czy podadzą obiad... ależ ja nie jestem wcale głodny!...
 Noc zapadła. Jacyś ludzie w ogrodzie dawali sobie znaki, wskazując na nasze okna. Kubuś i Pierrotte wciąż jeszcze rozmawiali. Od czasu do czasu słyszałem, jak Sevenczyk mówił swoim grubym, nabrzmiałym od łez głosem:
 — Tak, panie Jakóbie... Tak, panie Jakóbie...
 Nie śmiałem się do nich zbliżyć... Wkońcu [ 320 ]jednak Kubuś zawołał mnie i kazał mi stanąć u wezgłowia, koło Pierrotte’a.
 — Danielu — powiedział po długiem milczeniu — bardzo mi ciężko opuścić ciebie. Pociesza mnie tylko to, że nie zostawiam ciebie samego... Pozostanie ci Pierrotte, dobry Pierrotte, który ci przebacza i zobowiązuje się zastąpić mnie przy tobie...
 — O taki panie Jakóbie, zobowiązuję się... że tak słusznie powiedzieć można... zobowiązuję się...
 — Widzisz, mój Mały — ciągnął Kubuś — ty sam jeden nie potrafisz nigdy odbudować ogniska... nie mówię tego, żeby ci zrobić przykrość... ale ty nie nadajesz się na budowniczego ogniska... Myślę jednak, że o ile ci Pierrotte dopomoże, to będziesz mógł urzeczywistnić nasze marzenia... Nie żądam od ciebie, abyś się starał zostać dojrzałym człowiekiem; myślę tak, jak ksiądz Germane, że będziesz całe życie dzieckiem. Ale błagam cię, bądź zawsze dobrem dzieckiem, dzielnem dzieckiem, a szczególnie... zbliżno się trochę, żebym ci to powiedział do ucha... szczególniej niech „czarne oczy“ przez ciebie nie płaczą nigdy...
 Tu mój ukochany spoczął chwilę, poczem mówił dalej:
 — Gdy już będzie po wszystkiem — napiszesz do ojca i matki. Tylko trzeba będzie ich przygotować powoli... bo tak odrazu, to byłoby dla nich zbyt straszne... Rozumiesz teraz dlaczego nie sprowadzałem pani Eyssette. Nie chciałem, żeby przy tem była... To są za ciężkie chwile dla matek...
 Przerwał i spojrzał ku drzwiom:
[ 321 ] — Oto Bóg do mnie przychodzi — powiedział z uśmiechem i dał nam znak, abyśmy się usunęli.
 Wszedł ksiądz z Sakramentami. Na białym obrusie pośród świec ustawiono hostje i oleje święte. Potem kapłan zbliżył się do łóżka.
 Po skończonej ceremonji — ach, jakże to wszystko długo trwało! — Kubuś przywołał mnie do siebie.
 — Ucałuj mnie — powiedział, a głos jego był tak cichy, jakgdyby mówił zoddali... Tak, w istocie, musiał on już być daleko ode mnie, gdy od dwunastu godzin blisko te straszne suchoty powaliły jego wynędzniałe ciało i unosiły je ku śmierci w potrójnym galopie.
 Gdy się pochyliłem, by go ucałować, ręka moja dotknęła jego ręki, którą zrosiły już poty konania. Ująłem ją w swoją dłoń i nie puszczałem... Nie wiem, jak długo tak trwaliśmy, może godzinę, a może wieczność... Nie widział mnie już, nie mówił już do mnie. Tylko chwilami ręka jego poruszała się w mojej, jakgdyby chciał mi powiedzieć: — „Czuję, że jesteś koło mnie“. — Nagle długi spazm wstrząsnął jego ciałem od stóp do głowy. Widziałem, jak otworzył oczy, niby szukając kogoś koło siebie; pochyliłem się nad nim; ledwo dosłyszalnym głosem powtórzył dwa razy. „Osioł z ciebie, Kuba... osioł z ciebie, Kuba... i umilkł... Nie żył już...
 Oh, ten mój sen!...
 Tej nocy zerwał się silny wicher. Listopad miotał igiełkami lodu o szyby. Na stole, w rogu pokoju, srebrny Chrystus płonął między dwiema świecami. Przed krucyfiksem klęczał jakiś ksiądz, którego nie [ 322 ]znałem i modlił się głośno; donośny jego głos rozbrzmiewał wśród wycia wichru. Ja nie modliłem się, nie płakałem nawet. W głowie mojej utkwiła jedna jedyna uporczywa myśl: rozgrzać rękę mojego ukochanego. Z całych sił ściskałem ją w mojej dłoni. Ale im bardziej zbliżał się ranek, tem ręka ta, niestety, stawała się coraz cięższą, coraz bardziej lodowatą...
 Nagle ksiądz, który tam, przed krucyfiksem, odmawiał łacińskie pacierze, wstał, podszedł do mnie i lekko uderzył mnie po ramieniu.
 — Spróbuj się modlić, to ci przyniesie ulgę... — powiedział.
 Wówczas dopiero poznałem go. Ta piękna, pokiereszowana twarz i postawa dragona w sutannie... To mój stary przyjaciel z kolegjum w Sarlande, ksiądz Germane. Byłem tak zdruzgotany cierpieniem, że jego obecność tutaj wcale mnie nie zdziwiła. Wydało mi się to zupełnie proste...
 A oto jakim sposobem on się znalazł u nas:
 Gdy Mały opuszczał kolegjum, ksiądz Germane powiedział mu:
 — Mam ja tam wprawdzie brata w Paryżu, zacnego księdza... ale basta, nie warto ci dawać jago adresu... Jestem pewien, że i tak nie pójdziesz...
 Widzicie, co to jest jednak przeznaczenie! Brat ten proboszczem w kościele Św. Piotra w Monmartre i jego to moja biedna „Matka“ wezwała przed śmiercią. A zdarzyło się tak, że ksiądz Germane był dnia tego na plebanji w przejeździć przez Paryż. [ 323 ]Wieczorem czwartego listopada brat powiedział mu, powróciwszy do domu:
 — Tylko co nosiłem oleje święte jakiemuś nieszczęśliwemu chłopczynie, który kona tu w sąsiedztwie. Trzeba się będzie pomodlić za niego, bracie.
 — Zajdę tam jutro — odparł ksiądz — gdy będę szedł na mszę. Jak on się nazywa?
 — Czekaj, to jakieś trudne do spamiętania nazwisko, takie z południa... Jakub Eyssette... Tak właśnie... Jakub Eyssette...
 Nazwisko to przypomniało księdzu Germane pewnego młodziutkiego wychowawcę z kolegjum. Nie tracąc tedy ani chwili czasu, pobiegł do hotelu Pilois... Gdy wszedł, ujrzał mnie, kurczowo ściskającego rękę brata. Nie chciał mi przeszkadzać; kazał wszystkim wyjść z pokoju, mówiąc, że będzie sam ze mną czuwał, potem ukląkł i dopiero późną nocą, przerażony mojem odrętwieniem, uderzył mnie po ramieniu i dał mi się poznać.
 Od tej chwili nic już nie wiem, co się dalej działo. Koniec tej okropnej nocy, następny dzień i wiele innych następnych dni pozostawiły mi tylko mętne i splątane wspomnienia. Otworzyła się jakby wielka, czarna przepaść w mojej pamięci. Wszakże przypominam sobie, ale jako coś, co się działo przed wiekami, jakiś nieskończony pochód po błocie Paryża wślad za czarnym wozem. Widzę siebie samego jak z trudem kroczę między Pierrotte’em a księdzem Germane. Chłodny deszcz ze śniegiem siecze nas po twarzy. Pierrotte ma duży parasol, ale trzyma go tak niezręcznie i deszcz pada taki ulewny, że sutan[ 324 ]na księdza lśni od ociekającej wody... Pada... Pada... Ach, jak strasznie ten deszcz pada!
 Koło nas przy karawanie kroczy wysoki pan z hebanową pałeczką w ręku. To mistrz ceremonji, coś w rodzaju szambelana śmierci. Tak, jak szambelanowie, ma na sobie jedwabny płaszcz, krótkie spodnie, szpadę u boku i cylinder. Czy to halucynacja?!... Zdaje mi się, że ten szambelan jest podobny do pana Viot, inspektora koiegjum w Sarlande. Jest tak samo wysoki, jak on, tak samo, jak on, pochyla głowę nabok, a za każdym razem, gdy na mnie spojrzy, na twarzy jego ukazuje się ten sam fałszywy, lodowaty uśmiech, który widywałem na wargach tamtego wstrętnego klucznika. To nie pan Viot, ale być może — jego cień...
 Karawan posuwa się, ale tak powolnie... tak powolnie... Zdaje mi się, że już nigdy chyba nie przybędziemy na miejsce... Wkońcu jesteśmy oto w jakimś smutnym, wielkim ogrodzie, gdzie pełno błota, nogi toną w niem aż po kostki. Zatrzymujemy się nad jakimś welkim dołem. Jacyś ludzie w krótkich płaszczach niosą wielkie, czarne, strasznie ciężkie pudło, które trzeba spuścić do tego dołu. Z trudem im to przychodzi. Liny, zesztywniałe od deszczu, nie chcą się zsunąć. Słyszę, jak jeden z ludzi krzyczy: — „Nogami naprzód! nogami naprzód!..“ — Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie dołu — cień pana Viot z pochyloną głową wciąż uśmiecha się słodko. Cień ten, długi, szczupły, obciśnięty w strój żałobny, odcina się na ołowianem niebie, jak wielki, czarny skoczek polny, premokły od deszczu...
[ 325 ] A teraz jesteśmy już sami we dwóch tylko z Pierrotie’em... Idziemy bulwarem Monmartre... Pierrette szuka dorożki, ale nie może jej znaleźć. Idę koło niego, trzymając kapelusz w ręku, zdaje mi się, że wciąż jeszcze kroczę za karawanem. Ludzie oglądają się za tym tłustym panem, który, płacząc, wola dorożki, i za tem dzieckiem, idącem z gołą głową pod taką ulewą...
 A my idziemy... idziemy bez końca... Jestem znużony, głowa mi ciąży... Wreszcie dochodzimy do pasażu Saumon — dawniej firma Lalouette z malowanemi okiennicami, z których ścieka zielonkawa woda... Nie przechodzimy przez skład, idziemy wprost na górę. Na pierwszem piętrze siły upuszczają mnie zupełnie. Siadam na schodach. Nie mogę zrobić ani kroku dalej. Głowa mi zanadto... Wówczas Pierrotte bierze mnie na ręce i gdy mnie tak dźwiga napółmartwego, drżącego z zimna i gorączki, słyszę, jak grad bębni po szybach pasażu Saumon, a woda z rynien z szumem bulgocze na podwórzu... Pada, pada... Ach, jak okropnie ten deszcz pada!...


#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false