Mały/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały |
Wydawca | Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej” |
Data wydania | 1926 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Górska |
Tytuł oryginalny | Le Petit Chose |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
[ 194 ]
Gdyby Pierrotte’owi w dwudziestym roku życia ktokolwiek był przepowiedział, że w przyszłości zo[ 195 ]stania następcą pana Lalouette, że będzie miał dwieście tysięcy kapitału u rejenta — Pierrotte i rejent! — i wspaniały skład porcelany na rogu pasażu Saumon, byłby go na pewno zadziwił niemało.
Pierrotte do dwudziestego roku życia nie wychylił się poza obręb swojej wioski; nosił ciężkie trepki drewniane, wyrżnięte z sosen seweńskich, nie umiał ani słowa po francusku[1] i zarabiał pięćset franków rocznie na hodowli jedwabników; po za tem zacny kompan, dziarski tancerz, lubiący się pośmiać i pośpiewać sobie od serca, ale zawsze skromnie i uczciwie. Jak każdy parobczak, miał on swoją dziewczynę, którą co niedziela zabierał po nieszporach na murawę w gaju morwowym, gdzie młodzież do upadłego tańczyła gawota. Jego wybrana nazywała się Roberta, wysoka Roberta. Była to ładna, osiemnastoletnia przęśniczka, tak, jak i on — sierota i równie jak on, uboga, umiała zato dobrze czytać i pisać, co w Sewennach rzadziej się jeszcze trafia, niż posagi.
Pierrotte szczycił się swoją Robertą i zamierzał ją poślubić, jak tylko wylosują go z wojska. Ale nic nie pomogło trzykrotne zanurzenie prawej ręki w święconej wodzie; biedny parobczak wyciągnął numer czwarty... Trzeba było pójść do szeregów! Rozpacz!... Na szczęście pani Eyssette, którą matka Pierrotte’a własną piersią wykarmiła i nieledwie wychowała, przyszła swojemu mlecznemu bratu z pomocą
[ 196 ]pożyczyła mu dwa tysiące franków na opłacenie zastępcy, państwo Eyssette byli wówczas jeszcze majętni! Szczęśliwy Pierrotte nie poszedł tedy do wojska i mógł poślubić swoją Robertę. Pierwszą troską młodej pary było zwrócenie długu. Gdyby pozostali w górach, nie mogliby nigdy uciułać takiej sumy, zebrali się więc na odwagę i udali się aż do Paryża szukać szczęścia i majątku.
Przez rok nie było od nich żadnej wiadomości, aż wreszcie pewnego pięknego poranku pani Eyssette otrzymała wzruszający list z podpisem: „Pierrotte z żoną“ i trzysta franków; były to ich pierwsze zaoszczędzone grosze. Na drugi rok — znowu list od „Pierrotte’a z żoną“ i pięćset franków. W trzecim roku — nic. Widocznie interesy źle szły. W czwartym roku — trzeci list od „Pierrotte’a z żoną” i ostatnia przesyłka w kwocie tysiąca dwustu franków wraz z błogosławieństwami dla całej rodziny Eyssette. Na nieszczęście list ten nadszedł w chwili naszej katastrofy: tylko co sprzedano fabrykę i my sami zmuszeni byliśmy do opuszczenia rodzinnych stron... Znękana matka zapomniała odpisać „Pierrotte’owi z żoną“. Od tej pory nie mieliśmy o nich żadnych wiadomości; dopiero Kubuś odnalazł poczciwego Pierrotte’a, lecz niestety, już bez żony! w składzie dawnej firmy Lalouette.
Trudno byłoby wymyśleć coś mniej poetycznego, a zarazem coś bardziej wzruszającego nad dzieje tego majątku. Po przyjeździe do Paryża żona Pierrotte’a zaczęła szukać posług. Trafiła do domu państwa Lalouette. Byli to zamożni kupcy, skąpcy i dziwacy. [ 197 ]Nie trzymali ani stałej służby, ani subjekta, twierdzili bowiem, że każdy powinien wszystko robić sam za siebie. ( — „Panie, ja do pięćdziesiątego roku życia sam sobie szyłem spodnie!“ — mawiał z dumą pan Lalouette.) Dopiero na schyłku lat pozwolili sobie na taki zbytek, jak posługaczka za dwanaście franków miesięcznie. Że dobrze trzeba się było napracować za owe dwanaście franków — to pewna. Sprzątanie sklepu, pokoju za sklepem i mieszkania na czwartem piętrze? a w dodatku — co rana dwie stągwie wody do wydźwigania. Tylko góralka, przybyła aż z Sevennow, mogła się zgodzić na podobne warunki; Roberta była młoda, zwinna, zajadła do pracy i mocna w kościach, jak jałoszka; w mig załatwiała się z całą robotą, a w dodatku tak ślicznie umiała się uśmiechać do staruszków, że za sam ten uśmiech warto było płacić więcej niż dwanaście franków... Pogodą swoją i dzielnością młoda góralka oczarowała wkońcu starych; wzbudziła w nich zajęcie, zaczęli się rozpytywać o jej losy, aż pewnego pięknego dnia — czasami najbardziej oschłe serca zakwitają dobrocią — stary Lalouette ofiarował się pożyczyć trochę pieniędzy Pierrotte’owi, żeby mógł zająć się handlem ulicznym.
Pierrotte wpadł na następujący pomysł: kupił starą szkapę, wózek i chodził z jednego końca miasta na drugi, wołając: — „Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!“ — Nasz przebiegły Sevanczyk nie sprzedawał nic — on kupował — a co?... wszystko. Rozbite garnki, stare żelastwo, papier, szkło, meble, tak zniszczone, że ich sprzedawać nie było warto, stare beczki, którychby żaden kupiec nie wziął, wszystkie bezwar[ 198 ]tościowe graty, które ludzie przechowują z przyzwyczajenia, z niedbalstwa, a także dlatego, że niewiadomo, co z tem zrobić; jednem słowem — wszystko to, co zawadza!... Pierrotte nie gardził niczem, kupował, a przynajmniej przyjmował wszystko, gdyż najczęściej nie sprzedawano, a oddawano mu to wszystko za darmo, wyzbywano się zbędnych rupieci. Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!
W dzielnicy Monmartre Seveńczyk był bardzo znany. Tak, jak wszyscy przekupnie wędrowni, którzy chcą przebić się skroś hałas uliczny, ułożył sobie swoiste nawoływanie, znane wszystkim gospodyniom dokoła... Najpierw całemi piersiami wyrzucał grzmiące: — „Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!“ Potem płaczliwym i rozwlekłym tonem wygłaszał długie przemowy do swojej kobyłki, Anastangille, jak ją nazywał zdawało mu się, że mówi — Anastazja. „No chodź, Anastangille, chodź, moja mała!“ — i poczciwa Anastangille wlokła się za nim wzdłuż chodników, melancholijnie opuściwszy łeb; a ze wszystkich domów odzywały się nawoływania: — „Pst, pst! Anastangille! i wóz napełniał się w oczach. Gdy już był pełen, Anastangille i Pierrotte składali ładunek u gałganiarza-hurtownika na Monmartre, który dobrze płacił za wszystkie te „pozbywajcie się tego, co wam zawadza“, otrzymane, bądź darmo, bądź za półdarmo.
Na tym handlu rupieciami Pierrotte nie zrobił majątku, ale zarabiał na dostatnie życie. Już w ciągu pierwszego roku spłacił pożyczkę, zaciągniętą u pana Lalouette i odesłał trzysta franków „panience“, tak nazywał Pierrotte moją matkę, gdy była jaszcze pan[ 199 ]ną, a i później nie mógł się odzwyczaić od tytułowania jej w ten sposób. W trzecim roku zato nie wiodło mu się wcale. Był to rok 1830. Daremnie Pierrotte wykrzykiwał swoje: — „Pozbywajcie się tego, co wam zawadza!“ — Paryżanie, zajęci właśnie pozbywaniem się starego króla, który im zawadzał, głusi byli na okrzyki Pierrotte’a, mógł sobie drzeć gardło, co sił, nikt nie zwracał na niego uwagi i co wieczór handlarz powracał do domu z pustym wózkiem. Nadomiar złego Anastangille padła. Wówczas to starzy Lalouette, którzy nie mogli już „robić wszystkiego sami za siebie”, zaproponowali mu miejsce posługacza w sklepie. Pierrotte przyjął, ale piastował swój skromny urząd niedługo. Od przyjazdu do Paryża żona codziennie uczyła go czytać i pisać; od biedy mógł już napisać list i mówił jako tako po francusku. Gdy dostał miejsce w składzie, podwoił wysiłki, zapisał się na kursy dla dorosłych, ażeby nauczyć się rachunków. Pracował tak pilnie, że już po kilku miesiącach mógł zastąpić pana Lalouette, który w tym czasie zupełnie prawie zaniewidział — w prowadzeniu ksiąg, a w sprzedaży — jego żonę, której słabe nogi odmawiały posłuszeństwa nakazom mężnego serca. Wtedy to przyszła na świat panna Pierrotte; od tej chwili majątek Seweńczyka wzrastał z zawrotną szybkością. Z początku otrzymywał tylko procent od obrotu, potem został wspólnikiem starego Lalouette. Wkońcu staruszek, zaniewidziawszy całkowicie, usunął się od handlu, odstępując Pierrotte’owi swój udział za pewną sumę, płatną ratami. Pierrotte, pozostawiony sam sobie, tak rozszerzył zakres interesów, że w ciągu trzech lat [ 200 ]spłacił należność i stał się jedynym właścicielem doskonale zaopatrzonego składu, na którym nie ciążył ani jeden szeląg długu... W tym czasie wysoka Roberta, która jakgdyby tylko czekała, aż przestanie być niezbędną mężowi — zapadła na zdrowiu i wkrótce potem zmarła z wycieńczenia.
Owe dzieje Pierrotte’a opowiadał mi Kubuś, gdyśmy tego wieczora zdążali do pasażu Saum on, a ponieważ droga była długa, obraliśmy bowiem jak naj dłuższą, by paryżanom pokazać mój nowy żakiet, poznałem doskonale Seveńczyka, zanim jeszcze zdążyłem przestąpić próg Jego domu. Wiedziałem, że Piesrotte ma dwa bożyszcza, których nie wolno tknąć nikomu, mianowicie: córkę i pana Lalouette. Wiedziałem również, że jest trochę gaduła i nużący, gdyż mówi powoli, dobierając wyrazów, jąka się i co trzy słowa powtarza: — „Że tak słusznie powiedzieć można“... Wynikało to z tego, że Seveńczyk nigdy nie mógł się oswoić całkowicie z naszym językiem. Wszystko, cokolwiek myślał, układało mu się w formę narzecza langwedockiego. Musiał tedy tłumaczyć słowo po słowie z narzecza na francuski i owe „że tak słusznie powiedzieć można“, któremi tak obficie szpikował swoją mowę, dawały mu czas do namysłu.
Kubuś twierdził słusznie, że Pierrotte nie mówi, a tłumaczy... Co do panny Pierrotte, to dowiedziałem się tylko tyle, że ma szesnaście lat i że nazywa się Kamila — nic więcej. Kubuś, gdy o nią pytałem, był niemy, jak ryba.
Było już około dziewiątej, gdy zjawiliśmy się w dawnej firmie Lalouette, Właśnie zamykano skład. [ 201 ]Kłódki, sztaby, cały potężny aparat obronny leżał na chodniku przed niedomkniętemi drzwiami. Światła już pogaszono, skład tonął w mroku z wyjątkiem stołu, na którym porcelanowa lampa rzucała snop światła na stosy srebrnych monet i czerwoną, roześmianą twarz właściciela. W głębi za sklepem Ktoś grał na flecie.
— Dziendobry, Pierrotte — zawołał Kubuś, stojąc przed kontuarem... (Stałem koło niego w kręgu światła)... Dzieńdobry, Pierrotte!
Pierrotte, który obliczał kasę, podniósł oczy na Kubusia, potem, spostrzegłszy mnie, wydał okrzyk zdumienia, złożył ręce i otworzył usta z podziwu.
— A co — ozwał się Kubuś, triumfując — czy nie mówiłem?
— O mój Boże, mój Boże — wzdychał poczciwy Pierrotte — a otóż zdaje mi się jakbym... że tak słusznie powiedzieć można... Zdaje mi się jakbym na nią patrzył.
— Oczy, zwłaszcza oczy — ciągnął Kubuś — niech pan oczy zobaczy.
— I broda, panie Jakubie, ten dołek na brodzie — odparł Pierrotte, który podniósł klosz od lampy, żeby mnie lepiej obejrzeć.
Nic z tego nie rozumiałem. Przypatrywali mi się obaj; mrugali oczami, zamieniali jakieś znaki... Nagle Pierrotte wstał, wyszedł z za kontuaru i zbliżył się do mnie, wyciągając ramiona:
— Za pozwoleniem, panie Danielu, muszę pana uściskać... Że tak słusznie powiedzieć można... Będzie mi się zdawało, że całuję panienkę.
[ 202 ] To ostatnie zdanie wyjaśniło mi wszystko. W tym wieku byłem bardzo podobny do pani Eyssette, a dla Pierrotte’a, który nie widział mojej matki od jakich lat dwudziestu pięciu, podobieństwo musiało być jeszcze bardziej uderzające. Poczciwiec ściskał mnie za ręce, całował i spoglądał na mnie z uśmiechem przez łzy wzruszenia; potem zaczął nam opowiadać o naszej matce, o dwóch tysiącach franków, o swojej Robercie, o Kamili, o swojej Anastangille i to wszystko tak rozwlekle, z tyloma epizodami, że jak słusznie powiedzieć można, stalibyśmy tam pewnie do tej pory, gdyby Kubuś, zniecierpliwiony, nie przerwał:
— A pańska kasa, Pierrotte!
Pierrotte urwał natychmiast opowiadanie, skonfudowany swoją gadatliwością.
— Ma pan słuszność, ja tu gadu, gadu... a przytem mała... że tak słusznie powiedzieć można... gniewać się będzie, że tak późno przychodzimy.
— Czy Kamila jest na górze? — spytał Kubuś z udaną obojętnością.
— Tak... tak, proszę pana... mała jest na górze... Bardzo pragnie, że tak słusznie powiedzieć można... bardzo pragnie poznać pana Daniela. Niechże panowie pójdą do niej... Tylko obliczę kasę i zaraz idę za wami... że tak słusznie powiedzieć można.
Nie słuchając dalszych wywodów Pierrotte’a Kubuś wziął mnie za rękę i wyprowadził do pokoju, znajdującego się za sklepem, skąd dochodziły tony fletu... Skład był duży i obficie zaopatrzony. W cieniu migały gibkie kształty karafek, kuliste klosze opalone, ciemne złocenia szkieł czeskich, wielkie cza[ 203 ]ry z kryształu, pękate wazy, a z prawa i z lewa długie stosy talerzy, sięgające aż do sufitu — coś niby zaczarowany pałac wróżki Porcelanki, oglądany nocą. W tylnym pokoju czuwała jeszcze lampka gazowa i z nudów pokazywała mały koniuszek języka. Nie zatrzymywaliśmy się tam wcale. Na otomanie siedział wysmukły blondyn i wygrywał melancholijnie na flecie. Kubuś, przechodząc, rzucił mu suche: — „Dzieńdobry!”, na co jasnowłosy młodzieniec odpowiedział dwoma równie suchemi tonami fletu. Jest to zapewne sposób powitania dwóch fletów, które mają ze sobą na pieńku.
— To subjekt — powiedział Kubuś, gdyśmy się znaleźli na schodach. — Zanudza nas ta długa tyka swojem ciągłem graniem na flecie. A ty lubisz flet, Danku?
Miałem ochotę zapytać: — „A mała lubi?“ — ale obawiałem się wyrządzić mu przykrość, odpowiedziałem mu więc bardzo poważnie: — „Nie, Kubusiu, wcale fletów nie lubię.“
Mieszkanie Pierotte’a znajdowało się na czwartem piętrze, w tej samej kamienicy, co skład. Panna Kamila była zbyt wielką damą, by schodzić do składu, widywała więc ojca tylko w czasie obiadu lub kolacji.
— O zobaczysz — mówił Kubuś — dom jest prowadzony na wielką stopę; Kamila ma damę do towarzystwa, pewną wdowę, panią Tribou, która jej nie opuszcza ani na chwilę... Nie wiem dokładnie, skąd ta pani Tribou się u nich wzięła, ale Pierrote ją zna [ 204 ]i twierdzi, że jest to osoba wielkich zalet... Dzwoń, Dańku, jesteśmy na miejscu.
Zadzwoniłem... otworzyła nam wysoka góralka z Sewennów, w wielkim czepcu na głowie; uśmiechnęła się do Kubusia, jak do starego znajomego, i wprowadziła nas do salonu.
Gdy weszliśmy, panna Kamila była przy fortepianie. Dwie starsze, dość tęgie damy, pani Lalouette i wdowa Tribou, dama wielkich zalet, grały w karty w kącie salonu. Na nasz widok wszyscy powstali z miejsc, wszczął się lekki zamęt i gwar. Po skończonych powitaniach Kubuś poprosił Kamilę — mówił jej po imieniu — by nam coś zagrała; dama wielkich zalet skorzystała z tego i natychmiast wzięła się do przerwanej partji kart, my zaś zajęliśmy miejsca po obu stronach fortepianu, przy pannie Kamili, która, wodząc paluszkami po klawjaturze, śmiała się i rozmawiała jednocześnie z nami. Przypatrywałem jej się, gdy mówiła. Nie była ładna. Biała, różowa, uszki małe, włosy delikatne, ale za pełne i za czerstwe policzki, przytem ręce czerwone i trochę sztywny wdzięk pensjonarki na wakacjach. Była to nieodrodna córka Pierrotte‘a — górski, kwiatek wyhodowany za witryną pasażu Saumon.
Takie przynajmniej było pierwsze moje wrażenie, ale nagle — ja coś powiedziałem — panna Pierrotte podniosła zwolna dotychczas opuszczone oczy i mieszczaneczka znikła. Nie widziałem już nic poza temi oczami; dwoje wielkich, olśniewających, czarnych oczu, które poznałem natychmiast...
Cud! Były to te same czarne oczy, które świe[ 205 ]ciły mi słodko tam, wśród zimnych murów kolegjum“ czarne oczy wróżki w okularach, jednem słowem czarne oczy... Zdawało mi się, że snię. Miałem ochotę przemówić do nich: — „Pięknie, czarne oczy, czy to wy? Czy was to odnalazłem w innej tylko twarzy?“ — O, gdybyście wiedzieli, jak bardzo to były właśnie one! Niepodobna się było co do tego omylić. Te same rzęsy, ten sam blask, ten sam palący a tłumiony żar. Co za szaleństwo przypuszczać, że mogły istnieć na świecie dwie pary takich oczu. A zresztą, dowodem tego, że to były właśnie tamte czarne oczy, a nie inne, do nich tylko podobne, jest to, że i one rozpoznały mnie natychmiast i bylibyśmy na pewno zaczęli jedną z tych naszych wdzięcznych rozmów z przeszłości, gdybym nagle nie dosłyszał nad sobą jakiegoś dźwięku, jakby myszy gryzły mi coś nad uchem. Odwróciłem się i spostrzegłem siedzącego w fotelu jakiegoś pana, na którego dotychczas nie zwróciłem uwagi... Był to wysoki, chudy starzec, blady, z ptasią głową, czoło miał cofnięte wtył, nos Haczykowaty, oczy okrągłe i martwe, osadzone zbyt daleko od nosa, prawie na skroniach... Gdyby nie kawałek cukru, który trzymał w rękach i dziobał od czasu do czasu, mogłoby się zdawać, że śpi. Trochę zmieszany, skłoniłem się straszydłu, ale ono nie oddało mi ukłonu.
— On ciebie nie widzi — powiedział Kubuś — to ten niewidomy... stary Lalouette.
... Nomen-omen — rzekłem sobie w duchu.[2] I nie [ 206 ]chcąc widzieć strasznego starca z ptasią głową, odwróciłem się prędko do „czarnych oczu“; niestety! urok prysł, „czarne oczy“ znikły. Zamiast nich, pojawiła się znowu mieszczaneczka, sztywno siedząca na taborecie...
W tej chwili drzwi się otwarły i wszedł z hałasem Pierrotte, a za nim młody flecista, trzymając swój instrument pod pachą. Kubuś spiorunował go spojrzeniem, które uśmiercićby mogło tura; widocznie grom chybił jednak, gdyż flecista ani drgnął.
— No, cóż, mała? — odezwał się Seweńczyk, całując córkę w oba policzki — zadowolona jesteś, przyprowadzili ci nareszcie twojego Daniela... Jak ci się podoba?... że tak słusznie powiedzieć można... wykap any portret panienki.
I poczciwy Pierrotte rozpoczyna znów tę samą scenę, co w sklepie; wyciąga mnie na środek pokoju, żeby wszyscy mogli zobaczyć oczy panienki... nos panienki... brodę z dołeczkiem panienki... Ten pokaz zawstydził mnie. Pani Lalouette i dama wielkich zalet przerwały grę w karty i rozsiadły się wygodnie w fotelach; oglądały mnie z zimną krwią, ganiąc lub chwaląc to lub owo w mojej osobie, jakgdybym był kurczęciem na targu. Mówiąc między nami, dama wielkich zalet znała się widocznie niezgorzej na młodych kogucikach.
Wreszcie Kubuś położył kres mojej udręce, proponując pannie Pierrotte, aby nam coś zagrała:
— O, doskonale, zagrajmy! — wmieszał się żywo flecista, wysuwając się naprzód ze swoim fletem. Kubuś krzyknął na to:
[ 207 ] — Nie, nie chcemy duetu, flet niepotrzebny!
Flecista przeszył go jasnoniebieskiem spojrzeniem, jadowitem, jak strzała Karaiba, ale Kubuś, jakby tego nie widział, wołał w dalszym ciągu:
— Bez fletu!... — Wkońcu odniósł zwycięstwo i panna Kamila zagrała bez jednej nutki fletowej znane tremolo „Rèweries de Rosellen”. Ona grała, a Pierrotte płakał z zachwytu; Kubuś tonął w ekstazie; milczący, ale z fletem w rękach, młody flecista wybijał takt ramionami i grał wewnętrznie na swoim instrumencie.
Skończywszy „Rèweries”, panna Pierotte zwróciła się do mnie:
— A pan, panie Danielu — rzekła, spuszczając oczy — czy nie usłyszymy pana? Pan jest poetą, wiem o tem.
— I to pierwszorzędnym poetą — odezwał się Kubuś, niedyskretny Kubuś...
Ja, zaś, jak się zapewne domyślacie, nie miałem wcale ochoty wypowiadać swoich utworów przed tymi filistrami. Gdybyż choć „czarne oczy“ były obecne, ale i to nie! od godziny zagasły i szukałem ich napróżno dokoła siebie. To też, szkoda, że nie słyszeliście, jakim niedbałym tonem odpowiedziałem pannie Pierrotte.
— Niech mi pani wybaczy, ale nie przyniosłem ze sobą mej lutni.
— Niechże pan jej nie zapomni na przyszły raz — wtrącił dobrodusznie Pierrotte, który moją przenośnię zrozumiał dosłownie. Poczciwiec uwierzył zupełnie szczerze, ze mam lutnię i grywam na niej, tak, jak [ 208 ]jego subiekt na flecie... Bytem wszak uprzedzony, że znajdę się w dziwnem towarzystwie.
Około jedenastej podano herbatę. Panna Pierrotte krążyła po sali, podając cukier, nalewając mleko z ciągłym uśmiechem i paluszkiem, podniesionym do góry. Wtedy to znów ujrzałem „czarne oczy.“ Ukazały mi się, nagle jaśniejące i tkliwe, lecz skryły się, zanim mogłem do nich przemówić!... Wówczas do konałem odkrycia, że w pannie Pierrotte są dwie zgoła różne osoby: najpierw panna Pierrotte, mała mieszczaneczka z gładko przyczesanemi włosami, doskonale nadająca się do królowania w firmie Lalouette, a po za tem — czarne oczy, te wielkie poetyczne oczy, które otwierały się, jak aksamitne kwiaty i którym dość się było ukazać, aby przeobrazić całkowicie ten kupiecki, pospolity salonik. Panny Pierrotte nie chciałbym za nic na świecie, ale „czarne oczy“... o to co innego!
Nadeszła chwila pożegnania. Hasło dała pani Lalouette; owinęła męża w wielki szal i uniosła go pod pachą, jak starą mumję, obleczoną w tkaniny. My obaj wyszliśmy z nimi, ale Pierrotte trzymał nas jeszcze długo na schodach, wygłaszając przydługie owacje.
— No, panie Danielu, teraz, kiedy pan zna już drogę, mam nadzieję, że będziemy pana często widywali. Nie przyjmujemy wiele, ale ci, co u nas bywają, ta dobrane towarzystwo... że tak słusznie powiedzieć można... Naprzód państwo Lalouette, moi starszy szefowie; potem pani Tribou, dama jak największych zalet, z którą można zawsze przyjemnie [ 209 ]porozmawiać, dalej — nasz subjekt, dobry chłopak, który grywa nam czasem na flecie... że tak słusznie powiedzieć można... Będziecie sobie grywali we dwóch, zobaczy pan, jak to będzie miło.
Wymawiałem się nieśmiało, że jestem bardzo zajęty i że nie będę pewnie mógł tak często zachodzić, jakbym sobie tego życzył.
Roześmiał się na to:
— Ale, zajęty... Znamy się na tych waszych zajęciach w dzielnicy Łacińskiej... że tak słusznie powiedzieć można... Już tam na pewno ma pan jaką gryzetkę.
— Istotnie — powiedział Kubuś, śmiejąc się — panna „Biała Kukułka”... nie pozbawiona jest uroku.
To imię „Biała Kukułka“ rozbawiło doreszty pana Pierrotte.
— Jak pan powiedział?... „Biała Kukułka”... Ona się nazywa „Biała Kukułka”?... Ho, ho, widzicie go, tego zucha... W jego wieku... — i przerwał nagle, widząc, że córka słucha; byliśmy już nadole, a wciąż jeszcze rozlegał się jego donośny śmiech, od którego aż poręcze drżały...
— Cóż, jakże ci się podobali? — zapytał Kubuś, gdyśmy się znaleźli na ulicy.
— Mój drogi, pan Lalouette jest mocno szpetny, ale panna Pierrotte zachwycająca.
— Nieprawdaż? — powiedział biedny wielbiciel z takim zapałem, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
— Kubusiu, zdradziłeś się! — powiedziałem, ściskając go za rękę.
[ 210 ] Tego wieczora błądziliśmy długo po wybrzeżu Sekwany. U stóp naszych rzeka, cicha i ciemna, toczyła, niby perły, miljardy drobnych gwiazdeczek. Łańcuchy wielkich statków skrzypiały. Było tak przyjemnie kroczyć w mroku i słuchać, jak Kubuś mówi o miłości...
Kochał całą duszą, ale nie był kochany; wie dobrze, że nie jest kochany...
— W takim razie, Kubusiu, ona musi kochać kogo innego.
— Nie, Danku, myślą, ze do dziś dnia nie kochała jeszcze nikogo.
— Do dziś dnia! Kubusiu, co chcesz przez to powiedzieć?
— Nic, tylko, że wszyscy ciebie kochają, Dańku... i ona mogłaby również ciebie pokochać.
Biedny Kubuś, z jakim smutnym, zrezygnowanym wyrazem twarzy on to powiedział. Ja chciałem go uspokoić, zacząłem się śmiać wesoło, weselej nawet, niż mi się chciało.
— A toś sobie wyimaginował, do licha, mój drogi. Muszą być chyba bardzo czarujący albo panna Pierrotte — bardzo zapalna... Ależ nie, uspokój sią, ty Kubusiu-Matko. Panna Kamila jest mi równie daleka, jak i ja jej. Bądź pewien, że mnie się obawiać nie potrzebujesz.
Mówiąc to, byłem zupełnie szczery. Panna Pierrotte nie istniała dla mnie „Czarne oczy“ — o to co, innego!...
Przypisy
edit
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |