Dziennik (Krasiński, 1912)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Dziennik
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wydania 1912
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Download as: Download as ePub Download as PDF Download as MOBI Cały tom V
Download as: Pobierz Cały tom V jako ePub Pobierz Cały tom V jako PDF Pobierz Cały tom V jako MOBI
Indeks stron
[ 166 ]
DZIENNIK.




Sallanches[1], 2 sierpnia 1830, 9 wieczorem.
Terasa oberży naprzeciw Mont-Blanc.

 Wyjechaliśmy z Genewy rano i wkrótce straciliśmy ją z oczu. Wstąpiliśmy w szyję górską, gdzie Arwa toczy swe wody w zwojach srebrnych; piękny był widok fal połyskliwych między ciemnymi, majestatycznymi brzegami, pokrytymi zielenią, tonącą w cieniu. W miarę jak postępowaliśmy, kraina stawała się dzikszą i bardziej ponurą. Ogromne masy światła zmieszane z wielkiemi masami ciemności unosiły się wyżej i niżej, ze wszystkich stron. Dość było jednego obłoku, aby naraz ze setek spadły świecące dyademy; i dość było jednego podmuchu wiatru, aby im zwrócić korony, utkane z promieni słońca.
 Cokolwiek mnie otaczało, wielkie było; we wszystkiem coś poważnego, nakazującego szacunek. Tu szczątki skał można byłoby wziąć za ruiny jakiegoś zamku, w którym niegdyś kruszono kopie i rozdawano korony. Tam, wśród przestrzeni szczyt samotny wznosił się, jakby wezwanie, rzucone przez ziemię palącemu słońcu, które go zalewało potokiem promieni. Dalej, ze szczytu rzucała się srebrzysta kaskada, dźwięcząca, harmonijna, rozbijając się na tysiące pereł, jak wstęga mgły ginęła między rozpadlinami, a potem nagle ukazywała się jak snop światła, lub jak płynna błyskawica sunąca wężem z wyżyny na wyżynę, a później jeszcze [ 167 ]rozpryskiwała się w sieć błyszczącą i schodziła na równinę, jako rosa strząsana ze skrzydeł aniołów odświeżająca ziemię spaloną, zczerniałą.
 I z gór na góry, ze wzgórków na wzgórza, ze skały na skały, dotarliśmy nakoniec do Sallanches, położonego niedaleko Chamonix[2]. Znajdowaliśmy się na jednym z terasów miejskich, kiedy słońce przysłało pożegnanie Mont­‑Blanc, jak bohater, który po daremnych wysiłkach boju z szlachetnym przeciwnikiem, w chwili opuszczenia pola walki poznaje jego wielkość.
 I jakże wielki i wzniosły był ten monarcha Alp, który najwyżej z pośrodka gór wznosi swe czoło ku tronowi Boga. Napół okryty zasłoną nocy, napół pogrążony w umierającej chwale niebios, stopy miał w cieniu, a dostojne czoło odbierało hołdy światła. Drżały dokoła skały, tworzące lud jego, przyroda dokoła zdawała się klękać przed własnem arcydziełem. Za każdem promieniem słońca wykwitał gaj róż na jego łonie, a obłok lekki niekiedy, zwolna się przesuwający, zdawał się kadzidłem, płonącem na tym nieśmiertelnym ołtarzu i wznoszącem się ku Najwyższemu. Lecz światło nie może nie zginąć, kiedy noc ku dniowi ramię wyciągnie i krzyknie mu w powiewie wieczornym: „Ta godzina moja jest!“ I widziałem promień walczący z mrokiem. Było to konanie powolne zrazu, gwałtowne ku końcowi. Fale iskier wzrok olśniły, zdawały się wciąż wzrastać, coraz silniejsze, lecz zawsze cofając się ku wierzchołkowi, a kiedy go dosięgły, zatrzymały się jeszcze na chwilę, jakoby wypierane z swego ostataniego schroniska, chciały go bronić z godnością. A noc goniła za niemi skrzydłem zniszczenia. Walka była krótka, piękna i stanowcza; zdawało się, że promienie zginęły wszystkie, aż do ostatniego. Skurcz bolu, siny cień konania rozciągał się po wszystkich stokach góry. I wszystko się skończyło: [ 168 ]dzień zgasi. Kilka obłoków zawisłych na otaczających szczytach odbijało jeszcze odblaski świecące, podobne do duchów, które rozciągają skrzydła ku przepaści i ważą się w powietrzu nad otchłanią. Jeszcze jedno spojrzenie. I wszystko znikło, zginęło, pogrążone w nicość, roztopione w mroku.
 Lecz cóż to za jasność srebrna igra na szczycie Mont­‑Blanc, jakby odblask lampy grobowej na ogromnym grobowcu? Jakiż to obłok biały, barwy perłowej, wznosi się stopniowo i płynie po falach lazuru? Każdej chwili staje się wyraźniejszy, żywszy, świetniejszy. Już wieńczy czoło władcy Alp. Już jest ponad nim. Już go porzucił w milczeniu, jak Anioł-Stróż, który na chwilę tylko zawisł nad grobem śmiertelnika i płynie dalej. Już jest na połowie niebios. Po srebrze promieni, po Boskim przepychu, po gwiazdach blednących dokoła, po majestatycznym pochodzie, po oku jakby łzami zaćmionem, poznaję królową nocy.
 Scena się zmieniła. Chmurka jest kochanką księżyca. Odkąd się pojawił, płynie, idzie za nim wszędzie, miesza się z jego promieniami, zazdrosna o kochanka, stara się go zasłonić przed oczyma światów, które zdają się mu przesyłać wejrzenia czule. A Mont­‑Blanc odziany jest suknią tkaną z bladych promieni i mrocznej pary; kilka gwiazd tylko błyszczy ponad tem czołem, dla którego niegdyś słońce niedość posiadało promieni. Śniegi, które kilka chwil temu miały dyament tkwiący w każdym płatku, teraz przyćmione i bezbarwne. Zdaleka góra zdaje się być przegrodą rozciągniętą między niebem i ziemią, ale przegrodą słabą, z mgieł utworzoną i chwiejną; z każdą chwilą sądziłbyś, że się rozwieje. Lecz nie, to tylko promienie księżyca się chwieją. Ona zawsze jest wielka, wspaniała i nieruchoma. I dniem i nocą zawsze jest blizka niebios. Na wiosnę śnieg wieczny błyszczy na jej czole i [ 169 ]harmonia sfer umiera na jej skałach niewzruszonych, które na tyle pokoleń patrzyły mrących u ich stóp. A z tych pokoleń zaledwo niektórzy śmiertelnicy dosięgli jej czoła; są to liście uniesione wiatrem zimowym, podczas gdy tyle tysięcy innych więdnie na dole.




Chamonix, poniedziałek 3 sierpnia 1830 [3],
9 wieczorem.

 Od Sallanches do Chamonix jest tylko jeden wielki łańcuch, którego każde ogniwo jest skałą, uwieńczoną świerkami. Uda się czasem spostrzedz między niemi jakiś wierzchołek zuchwały i nagi, który przebija mgły ostrem czołem i szuka ponad niemi uwielbianego lazuru. Nieznacznie, wśród zmieszanego szumu kaskad i źródeł schodzi się w dolinę, w której łonie tyle jest róż, co lodów. I czem bardziej się pokazuje, tem silniej Mont­‑Blanc zdaje się rosnąć w wysokości, ogromie i mocy. Zdaleka wydaje się gładkim. Zblizka na jego wielkiem czole spostrzega się zmarszczki, i chętnie widzi się zmarszczki, bo przypominają myślenie. Zdaje się również, że troski krążą dokoła jego głowy; lecz znosi je z godnością, w milczeniu, niewzruszony; i chociaż głowa jest ubielona, pas zieloności otacza jego łono, a u stóp roztacza się srebro potoków i wdzięki łąk. Dolina wciśnięta między nim a górami, które tu przed nim się zniżają, rozciąga się piękna i świeża potokami i gajami. Szum wód lotnych, co jednym rzutem wypadają z ciemnego łona skal, napełnia powietrze; a idąc za tym szumem, silniejszym co krok, dochodzi się do źródła Arveyronu[4]. Tu wszystko na sobie nosi piętno opuszczenia. Na piasku wilgotnym odłamy skał leżą jak ścierwa. Wśród nich widać wznoszące się, spadające i znów wytryskające sine, białawe fale. Po jednej stronie brzeg [ 170 ]strumienia jest kamienisty, żwirem pokryty, gdzieniegdzie przyozdobiony kępką mdlejącej zieleni, po drugiej skała najeżona lodami tworzy jedną z gałęzi Mont-Blanc. Z podwórza tego wejście jest do jaskini, która zdaje się chcieć runąć każdej chwili; bo kryształ, tworzący ją, jest półprzezroczysty i barwy przypominającej, choć bledszej, lazur nieba. Stamtąd wypada Arveyron i każda z jego fal odbija ułamek skały i mknie jak błyskawica, pluszcząc żartobliwie. Głąb jaskini ginie w ciemności. Zagadkowość i tajemnica zdają się krążyć nad tem miejscem, a sam szum wód, chociaż donośny, jest tak niewyraźny, tak magiczny, że ciąży na duszę niby cisza grobu. Wyżej leży morze lodów, które ze szczytu Mont-Blanc spływa nieruchomemi falami. Każda z nich zakuta tchnieniem wiecznej zimy, zachowała tę postać, w której zatrzymała się w biegu swym. Tu, piękna kolumna, nad którą światło drżąc igra; cokół jej z kryształu, promienie słońca służą jako głowica. Tam — filar niekształtny. Gdzieindziej masa rozbita różnokątna. Tu drobne iskierki; dalej, rzekłbyś sznury pereł. A wszędzie naokoło ogromny łańcuch dyamentów.
 Ponad wszystkiem szczyt Mont-Blanc wynurza się z ciemni świerkowego boru, jak nieruchoma latarnia morska ponad falami mrocznego oceanu. Dokoła widać tylko zniszczenie, rozbite skały, skruszone kamienie, a potok zuchwały igra ze swemi ofiarami pędząc przez nie trzaskiem. Fale jego tak huczą, jakby każda była chmurą, z grzmotem w łonie. A słońca promienie krzeszą z jego łona olśniewające błyskawice; zdaje się, że gdy niebo jest spokojne i lazur bez plamki, burza znalazła schronienie we wnętrzu Mont-Blanc, a nie mogąc długo znieść ciszy, odrzucona z góry, toruje sobie drogę na ziemię.
 I myślałem, siedząc na brzegach Arveyronu, że śpi długo burza, co zbiera się w sercu człowieka; [ 171 ]lecz raz obudzona już nie zasypia. Grzmot wieczny huczy, jak tu, aż póki źródło nie wyschnie, póki nie pęknie serce...




OGRÓD.
Chamonix, 4 sierpnia 1930, 9 wieczorem.

 Dokoła surowego i dumnego Mont-Blanc widać tylko zniszczenie i nieszczęście. Zdawałoby się, że ucho jego uważne na harmonię sfer, płynącą niedaleko czoła, chciałoby uwięzić na zawsze natrętny gwar potoków toczących się z jego szczytu. I w swoim gniewie potężnym potrząsnął głową: kilka dyamentów lodu z korony jego spadło, wnet wieczny ich chłód przeszedł na fale, i wszystkie wesołe i żywe ongi — teraz nieruchome i smutne. Taki był początek morza lodowego. Brzegi jego składają się z czarnych skał, których iglice wznoszą się jak kopuły gotyckich katedr. Dokoła nie widać nic prócz lodu i śniegu, ponad nimi wiją się małe strumyki błękitne i chłodne. Wszędy przestrzeń szczeliny pocięły, jakby grom kładł pieczęć swą na każdym kroku. A jednak nie on to raczył zstąpić z niebiosów, by rozlać swój ogień po lodach posępnych i samotnych: to krople wody żłobią sobie drogi tajemnicze. Tak to w przyrodzie wielkie i małe środki spełniają to same dzieło. I kiedy postępowałem temi ślizkiemi ścianami otoczony mrocznemi górami i śniegowym całunem, smutek zaciężył na mem sercu. Zdało mi się, że chciałbym umrzeć w tych miejscach; — jednak nie sam; życzyłbym, aby jakaś druga dusza wzlot mój podzieliła ze mną.
 To smutne wrażenie trwało aż do chwili, w której spostrzegliśmy zielone wzgórze, wznoszące się na tle kryształu. Na swej podstawie lodowej stało nieruchome, lecz każde na niem źdźbło trawy [ 172 ]poruszało się z letnim wietrzykiem i nieco kwiatów jaśniało wśród murawy. Zdawały się wesołe, świeże i piękne, bo w tych miejscach ponurych i apatycznych jedynym były uśmiechem. Jedynem były wspomnieniem wiosny, która krążyła niegdyś dokoła Mont-Blanc w pierwszy dzień stworzenia. Odtrącona odlatując, spuściła ze swych skrzydeł nieco nieśmiertelników i stokroci, aby mówiły ludziom, że tędy przelatywała niegdyś. I aż dotąd mowa ich, chociaż niema, jest wyraźna. Patrząc na nie, myśli się o urokach maju; a róża w pałacu nie jest tak niczem wobec kępki murawy tam, gdzie geniusz zimy powiedział zieleni: „Nie pójdziesz dalej.“




GÓRA BREVENT.
Chamonix, 5 sierpnia 1830.

 Z wierzchołka Bréventu[5], wznoszącego się po drugiej stronie doliny Chamonix, widać krainę rozkosznej zieleni, a ponad nią dostojne państwo wielkości i opuszczenia. Ta sprzeczność uderzająca oczy, udziela się duszy i rodzi w niej dziwne uczucie. Czujesz, gdyby zapach róży, kwitnącej na odłamie lodu porwanego falami potoku. Zdaje się, że słyszysz jednocześnie westchnienia drobnego strumyka i groźne krzyki kaskady z gór pędzącej. Chmura ciężka piorunami płynie w powietrzu obok obłoku przesiąkniętego promieniami słońca. Tam burza grozi, wyżej już grzmi, a dalej, przegrzmiawszy, niknie, a jeszcze wyżej króluje szczyt Mont-Blanc, śmiejąc się z burz i stoi niewzruszony, gdy grzmot toczy się dokoła jego czoła dyamentowego, którego nie zdołał rozbić, od czasu, gdy ciśnięty w przestrzeń ma rozkaz Stwórcy, by zetrzeć w proch każdą przeszkodę na ziemi.
[ 173 ] W tych miejscowościach wyobraźnia może bujać dowoli z zupełną, swobodą. Może wzlatywać od szczytu do szczytu, od skały do skały — spuszczać się ślizgając po zaokrąglonych górach fali kaskadowej, podnosić się od parowu do parowu, rozwijać skrzydła i bujać nad ogromnemi przestrzeniami lodowemi, pokrytemi śniegiem, — iść dalej awanturniczą drogą portykami z lodu, błękitnawemi galeryami i ruchomymi mury, — zwiedzać kopuły i arkady, wodą potoków wyżłobione, piramidy śniegu wiatrem osypane, — rzucać się na dno przepaści po schodach fal, płynących w głąb ziemi, potem wrócić na górę, pędzona huraganem, co kręci się i wyje po szczelinach skał, — iść z biegiem wężowego strumyka, — zatrzymać się na chwilę, oddychając zapachem kwiatów przytulonych pod sklepieniem lodowem, deptać miękką murawę, rozciągnąć się na potoku i oddać się jego rwącej fali, — odbić się z ziemi i lecieć ku błyskawicy, co zdaje się wytryska ze skały, zanim jeszcze huragan w nią uderzy ciężkiemi skrzydły, zbliżać się do gromu, co śpi, budzi się i zasypia znowu na gór wierzchołkach; — znużona odpocząć może na łożu z mgły, opartej na słupach kryształowych, albo w kolebce z różowych chmur, kołysanych słodko w lazurze, podczas gdy wieczna cisza Mont-Blanc króluje nad wiecznym hałasem tego wszystkiego, co ją otacza, — wreszcie zstąpić w dolinę, dając się porwać lawinie, toczącemu się grobowi, co wymyka się z pośród świerków i jaskiń, pokrywając równinę olbrzymim grobowcem.
 Oto co myślałem, stojąc na iglicy Bréventu. Ale wyobraźnia moja nie rozwinęła lotu. Zdala od Mont-Blanc bujała w stronach innych...


────────


[ 174 ]
KLASZTOR ŚWIĘTEGO BERNARDA.
Sobota 7 sierpnia 1830, 10 w nocy.

 Z Chamonix przeszliśmy przez łańcuch gór, aby udać się do Martigny[6]. Strumienie i siklawy, skały i lasy, oto co spotkaliśmy na drodze.
 Z Martigny skierowaliśmy się ku Saint­‑Bernard. Kraina, którąśmy przechodzili, dzika była i malownicza. Lecz mgła zstępująca z niebios stopniowo, wkrótce wszystko nam skryła z przed oczu. Niczego piękniejszego nie widziałem, jak ta mgła wspaniała, majestatyczna i ponura, która jeden za drugim obejmowała gór wierzchołki, spływała po ich zboczach i nakoniec owinęła cały krajobraz zasłoną, zaledwie przezroczystą. Byłem jakby w krainie dusz. Dokoła mnie było coś tak tajemniczego, tak nieokreślonego, a tak wzniosłego zarazem! Fale potoków z hałasem toczyły się u mych nóg, a często nie mogłem dostrzedz ich brzegów. Skały pokryte bladym mchem nieruchome otaczały nas zewsząd. Ostry chłód nas przejmował. Przechodzień niekiedy spotkany na drodze wydawał się zdala cieniem. Głęboka cisza panowała na miejscach, przez które przechodziłem. Stąd przepaści napół osłonięte, wydawały się jeszcze straszniejsze, a szum wody rozbijającej się o skały nabierał akcentów żałobnych. Oko siliło się napróżno przebić białawe opary rozciągnięte dokoła. Zdawało mi się, że idę ku niepewnemu celowi, po niepewnej drodze i że ta droga nie jest już na ziemi. Trudno było nadać jakiś pewniejszy kierunek myślom, bo na co kolwiek spoglądałem, było niepewne, mgliste, rozpłynięte. Zieleń, trawa, drzewa zdawały się co chwila to omdlewać, to żywszych nabierać kolorów, podług tego, czy spoczywał mniejszy czy większy ciężar mgły na nich. Słowem nie podobna oddać należycie uczuć, [ 175 ]jakich się doświadczało wówczas, ale z pewnością bliższe były nieba, niż ziemi. Widziało mi się, żem zwolniony z więzów tego świata. Nastrój religijny ogarniał me serce, skrzydła chmur muskały mi policzki a świeża, rosa, spływała, dokoła. Wstępowałem wciąż wyżej, a to pobudzało na nowo moją wyobraźnię. Zapominałem powoli, że nogi moje stąpały zawsze po prochu tego globu. Oddałem się marzeniu słodkiemu i melancholijnemu. Postaci starożytnych wstawały mi przed oczyma. Acheron i Styx[7], zapomniane oddawna, wynurzały się ze swych jaskiń i przepływały u stóp moich. Jakieś pojęcia śmierci powolnej, bez bolu rodziły się w mojej duszy. Już mi się zdało, że czuję zgon spokojny, bez kurczu, bez męki, albo też wyobrażałem sobie, żem go przebył i już nie jestem śmiertelnikiem. Był urok i pociąg w tym stanie mojej duszy; okrążony obłokami, stawałem się sam powoli obłokiem, gotów rozwiać się z mgłą, ulotnić się w kroplach rosy, lub w lekkim jakim dymku, podobnym do tego, jaki wił się przede mną w powietrzu. A teraz jestem pod sklepieniem celi, na wysokości Saint-Bernarda, ponad grobami kilku setek księży i ponad szczytem Dranse.
 I mnisi śpią dokoła mnie, ci zwycięzcy lawin, ci zbawcy ludzkości dziwnie zwyrodniali. Puhar napełniony szumiącem winem, posłanie z puchu, stół zastawiony wykwintnemi potrawami, oto co się stało z tymi niegdyś bohaterami śniegów, którzy drwiąc z burzy, szli w odłamy lodu, zanurzali się w przepaści, aby wydostawać, stamtąd swoich bliźnich, tak wszystko się zmienia, na tym świecie. Wierzę, iż jedno tylko uczucie nie zmieni się nigdy, a uczucie to we mnie żyje. Idzie za mną wszędy; wszędzie daje mi szczęście, pociechę. Było we mnie, gdy podziwiałem chwałę zimną i surową Mont­‑Blancu; było we mnie u źródeł Arveyronu; jest we mnie teraz [ 176 ]wśród zakonnych murów górskiego klasztoru; i nie zginie nigdy.




Niedziela 8 sierpnia 1830, 10 w nocy.

 Przed odjazdem z klasztoru, zwiedziliśmy kościół, który jest dość piękny i dużo ma w sobie okazałości. Pomnik wzniesiony Desaix'owi[8] tam lśni chłodnym przepychem kararyjskiego marmuru. Płaskorzeźba wykonana dobrze i konanie z całą prawdą, jaką sztuka nadać może kamieniowi, panuje na bladych rysach młodego wodza, który zaledwie umaczał wargi w puharze chwały, a umarł, kiedy jego wawrzyny zakwitły w pierwszej krasie.
 Udaliśmy się później do budynku, który zawiera ciała podróżnych zaginionych w śniegu. Wstrętne kształty rysują się w konturach kościstych, ogołoconych z ciała na czarnym murze, a białe całuny są jedyną draperyą w tem miejscu żałobnem. Jedni są w postawie stojącej, drudzy leżą na kamieniach. Wśród innych zauważyłem trupa kobiety, trzymającej w sinych, martwych ramionach szczątki dziecięcia. Tak ją znaleziono na górze w łonie zimy i może jej oddech ostatni oddany był na to, aby przedłużyć o sekundę życie jej nowonarodzonemu. Jest coś czułego, wzruszającego, nawet w tym szkielecie, którego spróchniałe ramiona przyciskają jeszcze do niekształtnej, ledwo znacznej piersi istotę, bo jej ta pierś dala życie.
 Na ogół widok tych ludzi, którzy przestali istnieć, i których śmierć tak dziwnie odmieniła, jest ponury i straszliwy. Ich nieruchomość, ich milczenie, ich członki porozrzucane, wargi napół otwarte w skurczach ostatnich chwil, włosy zbite, czaszki leżące na ziemi, czaszki usiane po ziemi, szkielety podobne do uszkodzonych posągów, wszystko to [ 177 ]wzbudza zgrozę i przestrach. Tak to prawdziwe, że ciało bez duszy jest tylko przedmiotem wstrętu dla duszy, która ma osłonę z ciała.
 Z góry Saint-Bernard zeszliśmy ku Martigny poprzez potoki, których piana bryzgała dokoła nas, i przez lasy, gdzie gałęzie schylały się nam nad głowami. Z Martigny pojechaliśmy do Bex. Podróż czyniła na mnie dziwne wrażenie. Jednostajność ruchu przygniata tak moją duszę, jak spoczynku albo bezczynności. Skoro tylko cośkolwiek trwa bez zmiany, doznaję głębokiej przykrości. Trzeba mi każdej chwili nowych wrażeń, lub raczej coraz silniejszych, abym wznosząc się ze stopnia na stopień nie pozostał nigdy nieruchomym: jak tylko stanę, jestem pewny, że się cofam.




Montreux, 9 sierpnia 1830, 1 popołudniu.

 Z Bex[9] udaliśmy się do Montreux[10]. W przejeździe widziałem zamek Chillon[11]. Ciemne były jego arkady i żaden promień słońca nie igrał na filarach. W mroku zaledwo można było odczytać imię Byrona wyrżnięte na jednej kolumnie. Mówią, że sam wyrył je własnoręcznie. Dziwna rzecz, iż geniusz szuka nieśmiertelności w kamieniu; kamień dawno w proch się rozsypie, zanim zaniknie sława geniusza. Zresztą niewiele myślałem o Bonivardzie ani o jego piewcy; bo zamek pełen był podróżnych w czapkach, w kaftanach, w bluzach. Łańcuchy rozpaczy nie licują z kamaszami ciekawego przechodnia; a westchnień boleści nie słychać tam, gdzie szorstkie głosy wymawiają słowa bez znaczenia. Z pewną więc, obojętnością przyglądałem się miejscu unieśmiertelnionemu przez duszę cierpiącą i znękaną i przez duszę z ognia i błyskawic; zdawało mi się, że jestem w oberży. Tam, gdzie niegdyś ginęły setki ludzi, teraz setki ludzi żartują.
[ 178 ] W tej chwili piszę przy oknie w Montreux. Przede mną czarne skały Meillerie[12], jezioro Leman, u mych stóp, wspina się na mury, sięga na dachy w zwojach kwiatów i gąszczy; murawa mię otacza, a nad mem czołem trawa porusza się wdzięcznie pod tchnieniom wiatru, który lekkutko ponad nią przemyka, oddali się, powróci i swawolny znów zakręci po krzakach i winogradzie.
 Obłoki krzyżują się po niebiosach; kiedy nadpływają, jezioro blednie, i znów błękitnieje, gdy uchodzą. Wierzchołki gór pokryte oparami; mgła srebrzysta przesuwa się to tu, to tam, lub wznosi słupami z marmuru i przez chwilę lekka piramida króluje nad doliną, lecz natychmiast zmienia się w kobierzec białawego aksamitu, lub w sklepienie alabastrowe.
 A jednak na tych to skałach, na brzegach tych kaskad Rousseau[13] wyśnił swą księgę miłości, pełną namiętnych porywów, pociągającą jak potok, który burzliwym swym trzaskiem towarzyszył jego myślom, lecz sianą w uczuciu i pozbawioną wzniosłości. Sądził, że wzniósł się nader wysoko, a ziemi dotykał stopami. Bohater jego był człowiekiem, a bohaterka kobietą: prawdziwa miłość stwarza, więcej niż człowiek i więcej niż kobieta. Lecz zawsze chwała poecie, bo jego Heloiza wzbudziła zachwyt świata. Jedyną jego omyłką, że zapóźno zaczął swe sny szczęścia i miłości. Kiedy powinien był się zbudzić, zasnął, a sen jego ciężki był i niespokojny. Wizye jego miały za mało wielkości, a skrzydła jego gorącej wyobraźni odbiły tylko na pół Boskie barwy tęczy. Chciał zmusić swe serce żeby biło, gdy już lody wieku gromadziły się dokoła niego, i zgięty ku ziemi ciężarem doświadczenia, mówił o miłości. Ale jeśli się zawiódł, przynajmniej łódź jego na przebytej przestrzeni zostawiła liczne brózdy złote [ 179 ]i jeśli fale igrające u jego łodzi nie wszystkie były świetne, niektóre z nich przecież miały wspaniałość błyskawic i głosy gromu.




Montreux, 14 sierpnia 1830, 10 w nocy.

 Wyjechałem dziś z Genewy, gdzie po powrocie z Chamonix, trzy dni zabawiłem. Drugą swoją podróż po Szwajcaryi rozpocząłem z największym poetą Polski, z naszym Byronem, i z jednym z moich polskich przyjaciół, oddanym również całkowicie poezyi; Leman przebyliśmy statkiem parowym.[14] Nie znam rzeczy mniej poetycznej niż statek parowy. Ten dym, którego każdy atom jest obliczony, ten ogień, który pali się wewnątrz płomieniem matematycznym, ten pomost ogromny zarzucony linami i żaglami, wszystko to czyni na mym umyśle wrażenie dosyć suche. Miarowo przecinam fale sposobem rozmierzonym. Niema najlżejszej zmiany; tyle minut, tyle fal wody minąć musi. Znam naprzód chód statku; od początku podróży widzę kierunek, którego nie opuści. Co za różnica z łódką smukłą, wdzięczną, lekką, której maszty otulają żagle, spadające w śnieżystych draperyach! Podmuch wiatru wzdyma je na chwilę i spłaszcza, aby podnieść znowu. Z jaką zwinnością, leci no fali! Wydaje się, że ma swoją wolę, swój pęd własny, ruch żywy; w parowcu zaś nie widać duszy; wszystko jest materyą, wszystko jest pozytywne; nieokreśloność, urok niestałości i niepewności stracone: jest to trup pływający. A łódź jest łabędziem o białych piórach i falistej szyi. Przy tem na statku zawsze jest nieskończona ilość osób, elegantek i głupców, studentów niemieckich i żebraków, bankierów i kupców, dowcipnisiów, żartownisiów i spekulantów; a ani jednego, coby podziwiał ten kryształ, po którym się [ 180 ]ślizga i złoto słońca padające gwiazdami wśród fal, wierzchołki ich złocą, napełniając wgłębienia i kołysząc się na ich grzbietach!
 I teraz jestem znowu w Montreux w noc spokojną, wspaniałą. Ileż światów odbija się w cichych wodach Lemanu! Tyle przestrzeni zamkniętych w tak małej stosunkowo przestrzeni, lecz godnej być zwierciadłem nieba! Każda z jej fal na ziemi może spółzawodniczyć w swej lazurowej piękności z każdą z tych gwiazd na niebie, strojnych w powaby światła. Lubię tę ciszę nocy, ten głęboki szacunek ziemi dla świadectw wielkości Boga. Potoki tylko wznoszą, swe głosy niestrudzone, lecz człowiek milknie; wydaje się, jak gdyby natura sama miała prawo mówić, kiedy wdzieje na się szatę wzniosłą i przepyszną. Jak dobrze jest myśleć teraz, gdy ziemia cała przestała już myśleć; — czuwać, gdy wszystko usnęło — i samotną podglądać naturę! Jest ona teraz dla mnie jakby kochanka, sto razy słodsza gdy samotna, niż gdy otoczona ludźmi.
 Skały Meillerie rzucają na jezioro cienie olbrzymie. Same czarne i smutne, wierzchołki ich roztapiają się w ciemnym błękicie nieba; ani jednej chmurki w przestrzeni: tak jakby piękna dusza bez cienia wyrzutu; żadnej mgły w dali; wszystko czyste i pogodne i cicho, wszystko oddycha okazałością. Tak, wszystko jest czyste; i ja też czuję w sercu uczucie czysto i bez skazy, lecz może jest jedyne, gdy niebo nigdzie nie jest zachmurzone.




Chateau d’Oex[15], 15 sierpnia 18.30, 10 w nocy.

 O szóstej zrana pozostawiliśmy Montreux za sobą i weszliśmy na wirch Jaman[16]. Nigdy Leman nie wydał mi się tak pięknym jak z wierzchołka tej góry. Był spokój, była cisza Boska nad temi [ 181 ]wodami uśpionemi. Skały Meillerie i brzeg przeciwny tworzyły ponętny kontrast; brózdy zniszczenia obok uśmiechu cywilizacyi, zielonej od winnic i od świeżych pastwisk. Niebo piękne, czyste, kryształowe; sfera srebrzystych obłoków rozciągała się na skraju horyzontu, lecz nie posuwała się wyżej. Stałem pośród dwóch wielkich przestrzeni lazuru, na masie zieleni i kwiatów polnych, otoczony cieniem lasów i chłodem kaskad. Tak, serce moje było szczęśliwe szczęściem, które zdawało się panować w tej przyrodzie tak pięknej, tak zadziwiającej i tak młodej po tylu zimach! Jak lekko drżała murawa u mych stóp! Jak wdzięcznie świerk pochylał się nad moją głową! A te fale, na które patrzyłem z wysokości, jakże były pogodne i bez plamki! Rzekłbyś, równina roztopionego malachitu[17], rzecby chwilami można drugie niebo, co zstąpiło na ziemię. A w dali Jura zdaje się być jedyną, przegrodą, dzielącą wody jeziora od fal lazurowych wieczności.

 Z żalem i oglądając się poza siebie opuściłem to miejsce. Kraina, w miarę jak posuwaliśmy się, stawała się coraz mniej zajmującą. Przyroda zdawała się być zazdrosną o swe powaby. Jakby dziewica, która na chwilę ukazała wdzięki twarzy następnie zwolna je zasłania. Otoczyły nas góry zielone, jednostajne, pozbawione oryginalności. Strumienie płynęły wolniej, nie spotykaliśmy już siklaw; wąwozy stawały się coraz rzadsze, wioski coraz nędzniejsze. Takim sposobem dotarliśmy do Chateau d’Oex, małej wioski otoczonej nagimi szczytami strzelającymi w niebo, skalami ogołoconemi na wierzchach, a do połowy okrytemi lasem. Jesteśmy na granicach Oberlandu[18]. Bogata natura otworzy swe skarby przed naszemi oczyma. Prepary thy soul, young Azim![19]


[ 182 ]
Weissenbourg [20], 10 sierpnia 1830, 10 wieczorem.

 Dzień cały był smutny i nieprzyjemny: niebo pokryte chmurami, drobny deszcz powolny, wierzchołki gór we mgle ukryte, niema miejsca malowniczego, powietrze wilgotne i zimne, ogromna jednostajność kraju i zieleń, błyszcząca rosą, a pozbawiona promieni słonecznych. Jest coś gorzkiego i ironicznego w pięknych szczegółach natury, jeśli ich słońce nie rozjaśnia. Złote promienie mają w sobie coś żywego i ożywiającego, mierzonemi falami spadają z nieba i rozprzestrzeniają się wszędzie, wiją się po łące, czepiają słabych roślin na skałach i wieńczą czoło gór aureolą chwały. Bez nich wszystko smutne i ponure; bez nich świat jest jak wielki trup pozbawiony duszy i uczucia; bez nich fale strumienia rozbijają się w płaty śniegowe, podczas gdy przy nich pryskałyby w dyamenty; bez nich tylko masą bezwładną i ciemną obłok, który mógłby być rydwanem srebrnym, albo słupem złota, albo piramidą z ognia. Światło jest pierwiastkiem wszelkiego piękna; a gdzie go niema, wszystkie rysy piękne bledną; trawnik męczy oczy zamiast wzrok odżywiać, skała traci urok i staje się stosem nagromadzonych jeden na drugim kamieni; woda, co pierwej szła o lepsze z lazurem niebios, przybiera barwę żółtawą i toczy nudę na swych falach; mgła, dawniej rozwijająca się w płaszcz purpurowy, godny Boskiego majestatu gór, zgęszcza się i barwi w żałobne odcienia; słowem, wszystko zmienia wygląd, i apatya umysłu zdąża niebawem za apatyą nieba i ziemi. Bezduszność w tem, co nas otacza, osłabia stopniowo siłę i czynność naszej duszy. Pięknie podziwiać burzę, ale tam za każdy promień słońca stracony znajdziemy błyskawicę; gdy w dniu jak dzisiejszy, trzeba pożegnać wszelkie wrażenia, pogrążyć się w sen spokojności i dać deszczowi spadać [ 183 ]na się powolnemi kroplami. Mało znam sytuacyi tak nieprzyjemnych, napełniających serce takim smutkiem i przygnębieniem. Tym sposobem przebyliśmy część kantonu[21] berneńskiego i podążając za biegiem burzliwego potoku Simmen, przybyliśmy do Weissenbourga, wioski położonej wśród kilku skał, na brzegu potoku, który wiecznym swym głosem zdaje się wykrzykiwać groźby jej mieszkańcom. A jednak śpią oni wszyscy dokoła; ja jeden czuwam...




Thoune, 17 sierpnia 1830, 7 wieczorem.

 Z Weissenbourga mieliśmy tylko cztery mile do Thoun’u[22]. Szybko przebyliśmy tę przestrzeń podczas nieustannego deszczu. W drodze naszej nic nie było szczególnego. Ciągle to samo, góra i mgła, potok i kamienie. Chmury pokrywające widnokrąg, nadawały wszystkiemu większą jednostajność, bo wszystko było tej samej barwy, że tak powiem szare i jednolite. Nie było ani ruchu światła, ani rzutów słońca, ani rozmaitości odcieni i cieniów. Och, jak ta siność w całej przyrodzie czyniła na mej duszy niemiłe wrażenie! Dałbym dużo za jeden promyk słońca, za jeden promień, któryby poigrał na moich włosach, lic dotknął, wlał w nie ciepło życia.
 Niedaleko Thourfu ujrzeliśmy jezioro, które nosi tę samą nazwę. Barwa jego mniej żywa jest, mniej świetna, niż barwa Lemanu, wszakże zawsze ma swój urok. Powierzchnia jego obszerna i pusta i jezioro ginie w wąwozie skał czarnych, które jutro zobaczę zblizka. Cały dzień spędziłem w Thoun’ie; obiad jedliśmy przy table d’hóte. Spotkałem tam przypadkiem pana, i pannę Bowl[23]. Jest to człowiek dziwnej powierzchowności; całe swe życie przepędził w Chinach i przywiózł stamtąd, jak mówią, [ 184 ]wybornną herbatę; nic więcej. Ma dość wysokie o sobie mniemanie, wygłasza sądy, jak mandaryn i je z całą powagą. Córka jego dość młoda i stara się uchodzić za dziecko. Jest lodowata; rysy ma regularne, chłodne, monotonne, spokojne zawsze, bez burz. Wygląda to jak słońce pustyni, bez najmniejszej chmury. Oczy byłyby piękne, gdyby miały wyraz. Zawsze uważałem, że piękność w znacznej części zależy od wyrazu: twarz bezduszna niewarta spojrzenia; lepiej patrzeć na posąg. Są oczy spuszczone i słabe, które nie rzucają błyskawic, ale można w nich czytać czułość, uczucie, są ponure i groźne, ciskające płomienie, inne omdlewające rozkoszne, inne jeszcze, noszące piętno ekstazy. Wszystko to na swojem miejscu dobre i piękne. Wszystko świadczy, że się jest i że się ma w sobie coś wznioślejszego, niż glinę. Ale czego nie mogę znieść, to kiedy widzę dwoje oczu stojących, nieruchomych, zarówno mało zdolnych do łez, jak i do ognia, podobnych do dwóch szkieł kolorowych. I czyż można liczyć na taką duszę, która nie potrafi wyrazić się przez spojrzenie, lub raczej, która nie ma wcale uczucia ani wrażeń. Światło tworzy promienie słońca na niebie, a wejrzenia są promieniami słońca, które w nas świeci, tego słońca nieśmiertelnego, co będzie młode jeszcze i świecące, kiedy już tamto skończy swój bieg stary. U panny Bowl jest to zaćmienie całkowite.
 Ale naprawdę nie wiem, dlaczego zatrzymuję się tak długo nad przedmiotem, który jest mi obojętny zupełnie. Na ogół nie lubię tych wszystkich obiadów hotelowych, podróżuje się po Szwajcaryi, aby widzieć piękną przyrodę, a Bóg wie, ile widzi się brzydoty! z pewnością, spotyka się więcej twarzy bez powabu, niż gór pięknych. Przy takich obiadach ludzie po większej części strasznie rezonują. Polityka zaczyna się przy drugiem daniu i ciągnie się do końca bez przerwy. Jest to pędzący ogień [ 185 ]systemów, projektów, widoków nowych i olbrzymich w oczu tych, co je wymyśleli. Z drugiej strony kobiety cię niepokoją. Jest to najczystsza, jaką znam, nuda i bez przyprawy. Po co ci wszyscy ludzie mówią? „Jedzcie i milczcie“, oto co kazałbym napisać na drzwiach sali, gdybym miejsc tych był panem. Zresztą życzę im z całego serca, aby pomarli przed czasem: są tak nudni!




Interlaken, 18 sierpnia 1830, 9 wieczorem.

 W Thounie, nad Aarem wzięliśmy statek i gdy burza ze wszystkich stron gromadziła się nam nad głowami, wpłynęliśmy na niebezpieczne jezioro Thoune, otoczone iglicowemi skałami, które wówczas były nam widne ledwie poprzez białawą mgłę, rozciągniętą dokoła. Wiatr był silny, fale dość wysokie i burzliwe; zdawało się, że burza niedaleko. Słyszałem nieraz o niebezpieczeństwach tego jeziora, o prądach wiatru wznoszących się z rozpadlin górskich, o wirach wodnych na środku, o nagłych i gwałtownych podmuchach wiatru, przewracającego czółna; jednak chciałem wypłynąć na pełną wodę i nie wracać do portu. Deszcz zaczął padać wkrótce i grzmot oddalony rozległ się w długich echach po przez galerye, ciosane ręką przyrody w skałach nadbrzeżnych. Fale zdwojonymi razami uderzały o nasze czółno wątłe i rozpryskiwały się w śnieżną pianę; dokoła widzieliśmy tylko chmury. Tu obrus mgły rozwijał się ponad wodami, tam, słupy obłoków uczepione stoku gór, zmieniały kształt co chwilę. Rzekłbyś, arkada z alabastru, a to tylko kula śniegu; myślałbyś, że to tum gotycki, a w jednej chwili było to skrzydło sępa lub przegub węża. Skały czarne przebijały się przez mgłę niekiedy, i żałobnem czołem, i ramionami ogołoconemi z ciała [ 186 ]wysuwały się na jezioro, jakby chciały nas zamknąć, zdobycz żyjącą, w uścisku granitowym.
 Wiatr zwiększał się: miałem uczucie żalu, że nie chciałem zawrócić z drogi. Były kobiety w naszej barce i lękały się; co do mnie, nie obawiałem się wcale, bo wierzyłem, iż zginąć nie mogę. Nie widziałem jeszcze wszystkiego, co powinienem widzieć przed swoim dniem ostatnim. A zaprawdę, widok rozwścieklonego jeziora stawał się straszliwym; bałwany wody łamały się z hałasem o ster naszej łodzi lekkiej i łatwo przewracającej się; wiatr z każdą chwilą zmieniał kierunek, a niebo przedstawiało widok zupełnego wzburzenia, które trudno odmalować i opisać. Masy chmur uderzały o siebie wzajemnie. Lawiny mgieł zsuwały się z wierzchołków gór, potem znów wznosiły się gwałtownie; trochę słabych promieni omdlałego słońca zemdlałych wśród tylu chmur, czyniło tę scenę jeszcze straszliwszą. Masy czarnawe, nieprzeniknione krążyły w powietrzu i chciały jakoby upaść nam na głowy, z grzmotem, który każdej chwili mógł zbudzić się i wypaść ze swego łoża mglistego. Świsty wichru wzrastały, a my posuwaliśmy się ciągle; wpłynęliśmy w ciasny wąwóz, gdzie fale jeziora były jeszcze liczniejsze i wścieklejsze. Był to jednak widok piękny. Jest coś wielkiego i wspaniałego w obłoku, który oddziela się od gromady mgieł i sam, wyprzedzając swych towarzyszy, puszcza się na drogę burzy, dumny i niewstrzymany, gardząc zrębami skał, o które każdej chwili może się rozbić. Jest coś imponującego w ścieśnionej masie oparów, które skrywają niebo z przed oczu i olbrzymie góry jak więźniów trzymają w wilgotnym uścisku.
 ...Lecz chociaż były wszystkie znaki poprzedzające burzę, burzy samej nie było i wylądowaliśmy spokojnie na drugim brzegu, skąd w pół godziny udaliśmy się do Interlaken.
[ 187 ] Jest to kolonia Anglików, i znowu zobaczyłem Angielki. Wszystkie mają dla mnie czar niepojęty, czar zapożyczony od jednej[24]... Lubię zdaleka ich kibić, lubię ich głowy zdaleka; zblizka są dla mnie najzupełniej obojętne.
 Interlaken to piękna dolina, ze wszech stron zamknięta dwoma łańcuchami gór. W pewnej odległości widać Jungfrau, która byłaby najpiękniejsza z gór, gdyby się Mont-Blanc rozpadł. Mnóstwo tu oberż i wiejskich domków o białych murach, zielonych żaluzyach i małych ogródkach, pełnych tulipanów, róż i stokroci. O kika kroków Aar płynie.
 Wieczorem, pijąc herbatę w obszernym salonie oberży, usłyszeliśmy za drzwiami melodyjne głosy: czterej ślepi śpiewali. Dźwięki tej muzyki były powietrzne, harmonijne; wznosiły się stopniowo i pachniały powietrzem gór szwajcarskich i tyrolskich. Śpiewali Ranz des Vaches i chór z Wolnego Strzelca[25].
 Każda choroba wzrusza mię i wzburza, bo myśli moje przenosi do tego, co na wspomnienie samo każę drżeć wszystkim strunom mojej duszy. Więc siadłem na kanapie w głębi sali, mając przed sobą jakieś towarzystwo angielskie pijące herbatę, i oddałem się marzeniu. Oczy miałem pół przymknięte; w blasku chwiejącego się płomienia kominka widziałem fałdy fantastyczne falistych sukien pań; srebrny herbatnik także niewyraźnie błyszczał mi przed oczyma. Tymczasem śpiew ciągnął się dalej, żywy i świetny, to znów powolny i mierzony. Dokoła twarzy czułem powiew gór; widziałem trawnik ogrodu pośród śniegów Chamonix; a co więcej, wyobrażałem sobie, że między innymi przedmiotami rozróżniam obraz unoszący się w powietrzu, zbliżający się do mnie, oddalający się, potem znowu krążący przy mnie w kołach powietrznych. Dźwięki dochodzące do mego ucha wzbudzały także moją [ 188 ]litość. Ci ludzie skazani na wieczną noc, co śpiewali głosem tak pociągającym, tak słodkim, pozbawieni siły wzroku, znaleźli jednak dość mocy głosu, aby poruszać serca i sięgać aż do duszy. Biedni nieszczęśliwcy! Co muszą myśleć zabawiając innych, gdy sami skazani są na cierpienia najstraszniejsze! Zdało mi się, że widzę człowieka, padającego w przepaść, i z słodkim uśmiechem na ustach chwytającego się cierni kiełkujących na brzegu przepaści. Słowem byłem w tej chwili dziwnem połączeniem najróżniejszych wrażeń. Wzburzony, a za chwilę spokojny, w gorączce i rozmarzony, wspominałem sceny szczęścia i rozmyślałem nad nieszczęścia ostatnim stopniem. Leżałem na sofie i wszystkie przedmioty zaczynały mieszać się i zlewać przed memi oczyma. W tej chwili myśli się zmąciły, śpiew ustał i czar chwili przerwał się

────────

Interlaken, 19 sierpnia 1830, 11 wieczorem.

 Dzień cały zostaliśmy w Interlaken. Deszcz padał ciągle i ustał przed wieczorem zaledwie. Teraz niebo błyszczy gwiazdami. Pisałem dzień cały o połączeniu się dusz po śmierci.[26] Przedmiot ten oddawna poruszał mi duszę; bez tej wiary serce moje nie może uderzać i chciałem zostawić na papierze jakiś ślad tego wierzenia.
 Ach, tak! spotkam na przestrzeniach wieczności co wielbiłem na ziemi, żadna przeszkoda nie zdoła zawrócić mej woli, ani osłabić pamięci. Od słońca do słońca, od świata do świata, od gwiazdy do gwiazdy będę latać szukając przedmiotu swego przywiązania. Mroczne skały interlakeńskie były mi natchnieniem. Jest coś wzniosłego w ich posępnej i wyniosłej dumie; to nadawało się dobrze do mego przedmiotu.
[ 189 ] Jadłem obiad w lable d’hóte[27] z Angielkami. Ach, jak mi się wydały niesmaczne, który myślałem, że wszystkie są aniołami, bo jedna z nich nim była! Jak na tym świecie się mylim chcąc prawo szczególne rozciągnąć na masy, dając powszechności rysy jednej jednostki! To tak, jakby każde źdźbło z trawnika brać za różę dlatego, żeśmy widzieli różę wśród tego trawnika rozkwitłą.




Lauterbrunnen, 20 sierpnia 1830, 9 wieczorem.

 Widziałem Giessbach[28] i widziałem Jungfrau. W głębi jeziora Brienckiego giną śnieżne fale wodospadu Giessbach, padające z niezmiernej wysokości poprzez kilka pięter skał. Piękny to widok, ta masa wody rozbita na pianę i lecąca w przepaść szerokiemi płatami. Setki tęcz wyginają się ponad nią, wzlatują dokoła, jak koło promienne utworzone ze skrzydeł motylich. Czem wyżej wstępować, tem wodospad przedstawia widok wspanialszy, piękniejszy zamykający w sobie i powab strumienia płynącego srebrnemi falami i majestat potoku pędzącego z hukiem i wzniosłość grzmotu huczącego w łonie burzy. Szczególne jedno jest miejsce, gdzie się stoi zupełnie pod półkręgiem, jaki zatacza woda rzucając się ze szczytu skały. Fale leciały mi ponad głową i padały przed memi oczyma w przezroczystych pasmach białości jaskrawej, poprzez które, jak przez kratę ruchomą z dyamentów, rozróżniałem pola zielone, rozesłane u moich stóp, modrawy kryształ jeziora, zamknięty w obwodzie gór, i błękit nieba. Aż dotąd nie wiedziałem wcale co to jest wodospad.
 Wróciliśmy do Interlaken i stąd wsunęliśmy się w ciemny przesmyk Laulerbrunnen. U wejścia do tej doliny leży olbrzymi głaz, przyniesiony tu niegdyś przez potok, który sam już znikł od wieków. [ 190 ]U podstawy głazu widnieje napis, który głosi, że w tem miejscu w jakąś burzliwą noc jesienią dziki baron de Rütli utopił sztylet w piersi własnego brata. Ta oddalonych czasów legenda zostawia w duszy wrażenie, które otaczająca przyroda powiększa jeszcze. Coraz dziksze okolice rozwijają się przed zdumionym wzrokiem. Skały nagie, ostro zakończone wznoszą się w kształcie wieżyc, na ich szczycie niby chorągwie chwieją się gałęzie samotnych świerków. Najburzliwsze potoki przecinają dolinę. Z każdego nieomal wzniesienia rzuca się kaskada, nieruchoma z daleka, ruszająca się powolnie, kiedy się przybliżyć, płynna błyskawica, kiedy się jest nad nią. Wszelkie połączenia, jakie tylko wytworzyć się dadzą z zieleni dolin i lasów, z lazuru niebios i srebra śniegów powtarzają się na każdym kroku, a zawsze zatrzymują swój charakter imponującej surowości. W dolinie Lauterbrunnen nie sposób pomyśleć o róży lub o wietrzyku. Piękno jest tam ogołocone z powabu i wdzięków ładnych. Wszystko jest wielkie i wspaniałe, ale na czole każdej skały widnieje piętno dumy i pogardy.
 Jungfrau panuje nad całą okolicą. Jest coś dziewiczego zarówno w kształtach jej jak w imieniu: nadane jej zostało dlatego, że żaden śmiertelnik nie dotknął nieśmiertelnej białości jej śniegów. Zajmuje drugie miejsce po Mont-Blanc[29], i jeśli ten ostatni jest królem Alp, ona jest ich królową, zawsze młodą i promienną. Spostrzega się odrazu różnicę między temi dwiema górami. Mont-Blanc jest rozleglejszy, jego łono obszerniejsze, tęższe ramiona obejmują więcej przestrzeni, czoło bardziej wzniesione nosi znak zimnego majestatu: powiedziałbyś, despota ciężący na swych poddanych, wyciskający jęk ziemi; Jungfrau zaś wznosi się w wdzięcznych zarysach, kształty jej więcej zaokrąglone, bardziej kobiece, delikatniejsze. Jest coś ujmującego w każdej jej [ 191 ]części, zdaje się, iż śnieg jej jest jaśniejszy i subtelniejszy a czoło wzniesione w lazury ma coś ze skromności dziewicy i z piękności kobiety: nie widać ani zmarszczek, ani dumy. Jest słodka i wiosenna, rumieni się ze wstydu przy ostatnich promieniach wieczoru, kiedy słońce odchodzące pozostawia ją samą z kochankami gwiazdami, które ją przyszły odwiedzić, lub z obłokami, które ją obejmują drżącymi uściski.
 W dolinie Lauterbrunnen zmuszony byłem powtóżyć z Manfredem[30] marzącym na szczycie Alp: How beautiful is all this visible world![31]

────────


Lauterbrunnen, 21 sierpnia 1830, 9 wieczorem.  

 Urządziliśmy wycieczkę w głąb doliny, ale była to jednostajność; wróciłem zmęczony i znękany. Ostatnim promieniom słońca dano było mię ożywić, kiedy przepychem pokryły szczyt Jungfrau. Ach, jakże była piękna i różowa ta Alp dziewica! Obłok służył jej za przepaskę, a barwy wieczoru związały się w świeży wieniec na jej czole. Przyglądałem się temu widokowi wzniosłemu myśląc o dalekim ode mnie przedmiocie, którego piękność przychodzi mi na myśl ciągle.
 Z początku mgła różowa, świecąca, pokrywała wierzchołek góry, lecz wkrótce poprzez jedwabna, tkaninę ukazały się frendzle srebrzystego śniegu. Pożegnania słońca nadlatywały gromadnie, jak westchnienia kochanka, co się oddala. Błękit nieba pływał dokoła policzków królowej Alp. Wszystko napełniło się obecnością Boga. Obłok, w którym Mojżesz słyszał na Synai głos Przedwiecznego, nie był piękniejszy, niż ten, który otaczał teraz w wdzię[ 192 ]wdzięcznych zwojach alabastrowe łono Jungfrau. Złoto i purpura mieszały tu swe czarujące kolory, a kiedy wszystko zbladło u dołu, kiedy dolina stała się zbiorem cieni i mroku, dziewicze czoło Jungfrau rumieniło się jeszcze miłością i wstydem. Mgła rozpostarta u dołu zdawała się morzem lotnem; szczyt wznoszący się ponad nią wyspą przepychu. Wreszcie, ze wszystkich promieni słońca pozostał jeden tylko na ostatnim szczycie i zdawał się różą, której płatki ulatywały w miarę jak noc się zbliżała. Po chwili pączek róży pozostał tylko, rozpłynął się jak myśl ginąca i wszystko stało się blade i smutne. Wszystko ustało; chwała, blask, moc, powab i wzniosłość, wszystko umknęło. Jungfrau była już tylko górą; przed chwilą jeszcze była to królowa Alp i dziewica, którą uwielbia słońce.




Grindelwald, 22 sierpnia 1830, 10 wieczorem.

 Opuściliśmy Lauterbrunnen rankiem i przez Wengernalp udaliśmy się do doliny Grindelwaldu. W przeciągu kilku godzin szliśmy pod górę, a promień słońca złocił nam niekiedy krainę rozciągającą się dokoła. Kiedy stanęliśmy ponad równiną, wielka dolina Lauterbrunnen wydała się nam niby olbrzymia przepaść, którą zaledwo zgłębi oko. A jej skały, siklawy, góry, usiane chmurami przedstawiały widok niezwykły, którego świetność podnosiły śniegi łańcucha Jungfrau; oderwana od doliny mgłą pas jej otaczającą, zdawała się nadpowietrznym pałacem, wystawionym na ruchliwej podstawie mgły promiennej.
 Napotkaliśmy na drodze ślady wielkiego zwału. Ogromne czarne głazy leżały na stoku góry, lecz tak były niepewne i nachylone, że w pierwszej chwili wydawały się być w ruchu. Sporą przestrzeń [ 193 ]pokryły, a skała, z której spadły, wyglądała naga, jałowa, poszarpana, jak gdyby wszystkie pioruny niebieskie zostawiły na niej znak gniewu Bożego. Czem wyżej posuwaliśmy się ku Wengernalp, tem bardziej mgła dokoła nas się zgęszczała. Wkrótce droga nasza zginęła w oceanie chmur, co płynęły obok nas i zdawały się sprawiać sobie przyjemność pokrywając nam włosy wilgotną rosą i dotykając policzków dżdżystemi skrzydłami. Obiecany widok lodowców skrył się zupełnie przed naszym wzrokiem. Niekiedy tylko, w oddaleniu, spostrzegaliśmy jakby błyskawicę topiącą obłok: był to szczyt lodowy odsłonięty i skryty w tem samom okamgnieniu. Czasami także las zieleniący się wyłaniał się nagle z ciemności, albo białawe wody strumienia niesłychanymi wysiłki starały się rozproszyć cienie, co je otaczały. Lecz na ogół cieszyliśmy się mało pięknościami Jungfrau, która, jak mówią, jest przepyszna ze szczytu Wengernalpu. Mgła stawała się coraz gęstszą; nakoniec wszystkie promienie słońca, zduszone parami, zginęły co do jednego, a my straciliśmy jeden z najpiękniejszych widoków w Szwajcaryi. Za całą pociechę słyszeliśmy kilka razy huk lawin, podobny do grzmotu. Ciemność, w jakiej znajdowaliśmy się, zdwajała potęgę tych dźwięków imponujących i strasznych.
 Po sześciogodzinnym marszu zeszliśmy w dolinę Grindelwaldu, którego imię przekraczając Alpy, leci z gałęzi na gałąź po całej Europie. Króluje tu wspaniała skała Wetterhornu. Czoło jej jest olśniewającej białości. Od podstawy do szczytu jest jakby z jednej bryły kamienia, a zieloność cofa się na jej widok; girlandy zieleni nie opasują jej.
 Dwa ogromne lodowce, które zachowały kształt łoża potoków płynących przed wiekami tam, gdzie już dziś tylko śnieg i lód, zstępują do Grindelwaldu i swemi iskrzącemi się błękitnawemi stopami [ 194 ]dotykają trawników rosnących nad brzegiem Lucziny. Zresztą dolina nie przedstawia nic oryginalnego. Masy skał i lasów, nierówności gruntu i mnóstwo szaletów, oto co oko spotyka na drodze. Podróż zaczyna mię nudzić; przyzwyczajamy się do piękności fizycznej tak, jak i do brzydoty i nakoniec nie wywiera żadnego wrażenia. Tam, gdzie życia niema, lub gdzie życie jest ukryte, powab nie trwa długo. Dusza nasza szuka wszędzie towarzyszek; oto dlaczego wszystko więdnie, oprócz piękności moralnej i nieśmiertelnej, oprócz piękności, na której odbija się wyraz myśli, niby odblask zioła słonecznego na falach strumienia.




Meiringen, 23 sierpnia 1830.

 Wetterhorn jest panem Grindelwaldu. Pierś jego jest twarda i nieczuła. Czoło jego przebija chmury, a śnieg co tam leży, jest niby hełm ze srebra i stali. Dwa lodowce go otaczają, a lazur nieba igra między ich przepaściami; dalej, na prawo i na lewo ciągnie się łańcuch skał pociętych w formy dziwaczne. Rzekłbyś wieże gotyckie najeżone blankami z lodu. Chwila słychać łoskot spadających lawin; widziałem jedną staczającą się po przepaściach i rozpadlinach, z wdziękiem fal siklaw i hukiem piorunu. Droga z Grindelwaldu do doliny Meiringen jest bardzo malownicza. Spostrzegliśmy echo, powtarzające z zadziwiającą dokładnością i melodyjną harmonią śpiewy i dźwięki. Zdawało się, że każda skała zabierała głos, aby odpowiedzieć człowiekowi, który przyszedł do nich w odwiedziny. Zdawało się, że odsłania się życie ukryte w górach, dusza ożywiająca zlodowaciałe śniegi i kamienne łono.




[ 195 ]
Meiringen, 24 sierpnia 1830, 10 wieczorem.

 Przepędziliśmy dzień cały w Meiringen. Dolina rozkoszna. Jej szerokość, jest dość znaczna. Góry są bardzo wdzięczne i całe pokryte wieńcami zieleni. W dali widać niby mur skalny, za który zachodzi słońce, w środku doliny dwie góry złączone u podstawy, rozdzielają się w górze ukazując śnieżne wyżyny Wetterhornu. Liczne kaskady utrzymują świeżość nieustanną i przerywają ciszę nocy. Aar przecina dolinę w całej długości; na jego brzegach rosną zielone kępy trawy miękkiej i puszystej. Lecz prawdę mówiąc, prawie niepodobna dobrze opisać dolinę Meiringen, bo nie posiada charakteru wybitnego. Jest mieszaniną wszystkich odcieni; można tu znaleźć dzikie rysy Lauterbrunnen i spokojną słodycz Chamonix. Na pierwszy rzut oka nic nie uderza; trzeba długo spoglądać, aby zrozumieć, że śliczna i polubić, bo z początku ani zadziwia, ani się podoba. Jakaś mętność i niepewność panuje we wszystkich jej częściach. Kontury skał nie rysują się mocno na błękicie nieba; potoki nie mkną jednym rzutem, lecz czynią tysiąc zwrotów; kaskady mają, wygląd leniwszy; słowem, wszystko jest niepewne i niema rysów wyrazistszych. Z wyjątkiem kilku szczytów, które strzelają w niebo w kształtach ostrych i spiczastych, wszystkie inne są mniej lub więcej zaokrąglone i wdzięczne. Surowości nie znać w dolinie Meiringen, a jednak nie można powiedzieć, aby była uśmiechnięta. Niektóre wąwozy mają wygląd ponury, łagodzą je wszakże wkrótce następne obrazy zielonych świeżych pastwisk i pięknych falistych pagórków. Nigdzie skały nie strome; zstępują w dolinę stopniowemi piętrami zieloni i lasów, albo też łagodną, prawie nieznaczną pochyłością. Jakieś dziwne wrażenie wywarły na mnie te miejsca, ale czuję w sobie mniej [ 196 ]jędrności, mniej energii; może to miękkość rozkoszna tutejszej przyrody wpływa tak na mój umysł. Często zauważyłem, że zewnętrzne przedmioty mogą rzucić taki sam cień na duszę, jaki rzucają na płaszczyznę. Z pewnością, Mont-Blanc da hart duszy, Jungfrau zrodzi wspomnienia miłości i uczucia religijne; Wetterhorn natchnie jakąś zuchwałością i nieustraszonością; Meiringen napełnia mię wrażeniem, którego nie umiem określić, które nie jest nieprzyjemne, lecz mało ma dla mnie powabu. Zdaje mi się, że to dążność do doskonałej spokojności, do szczęścia apatycznego, co tak sprzeciwia się memu charakterowi, że pragnę stąd wyjechać. Jutro pojadę.




Grimsel, 25 sierpnia 1830, 9 wieczorem.

 Rano wyjechaliśmy z Meiringen i po godzinie drogi wpadliśmy w uśmiechniętą dolinę Hasli-Im-Grund, gdzie zieleń żywa świeci się, potoki wiją się pasmem kryształu, a czarny Platte-Stock rysuje się na niebie ze swym wierzchołkiem rozciętym na ostre, ponure zręby, gdzie krzewy mieszają się z gałęźmi rododendronów i goryczek, gdzie wszystko śliczne, żywe, przyjemne. Później przeszliśmy kilka wąwozów, które zawiodły nas do krainy dzikiej, całkiem nowej dla mnie, bo nigdy skały tak nagie i tak zniszczone wybrzeża nie przedstawiały się moim oczom, nawet w marzeniach wyobraźni. Spad Aaru wspaniały w tem miejscu rzuca się trzema potokami w trzy przepaści. To już nie woda, to piana, która leci w powietrze, odbija się od skały, rozbija w przezroczyste perły, w olśniewające krople koloru tęczy. Huk podobny do huku lawiny, a przepaść wprost straszliwa. Wody się kręcą, [ 197 ]mieszają, wirują, tryskają mgłą i parą, co w przezroczystych kolumnach wznosi się z przepaści i ślizga po ścianach skał.
 Szliśmy dalej, a za każdym krokiem droga stawała się coraz dziksza, oryginalniejsza, coraz bardziej opuszczona. Skały przybierały kształty nieznane dotąd. Roślinność znikła naraz; niekiedy tylko mech żółtawy pełzał dokoła głazów strąconych przez lawinę. Niekiedy goryczka o liściach rudych i twardych wyrastała w rozpadlinie, zresztą żadna roślina nie zdobiła nam drogi. Nieco źdźbeł trawy poruszanej wiatrem świeżym, przelotnym, ukazywało się nad naszemi głowami, lecz był to jedyny znak życia tutaj, wszystko zresztą było kamieniem i skałą. Zdaje się, że przyroda wyczerpała tu wszelkie formy skał. Czasem szczyty wyrżnięte w iglicę lub w strzałę; czasem szerokie kwadraty, lub głowico strzaskanych i zwalonych kolumn; lecz co najbardziej zadziwia, to wdzięczna zaokrąglona forma większej części. Zdaje się, że widzimy szalone fale potoku skamieniałe w biegu, tak dalece stoki spływają łagodnie i naśladują w zupełności zarysy fali. Błyszczące wodospady nie płyną już tutaj; suną raczej ścianami falistemi, wznoszących się i zniżających jak wody rwącej rzeki. Braknie im tylko ruchu. Doskonała nieruchomość sprawia najdziwniejsze wrażenie. Liczne arkady mostów przeskakują z brzegu na brzeg szerokich przepaści, przecinających drogę, i urozmaicają, że powiem, ogólny a jednostajny widok, którego głównym charakterem jest zniszczenie i samotność najzupełniejsza. Niema tu szaletów[32] ani mieszkań. Droga zwiesza się ciągle nad głębokiemi przepaściami i nic innego dokoła nie widać, jak skały bez zieleni i bez cienia, głazy na głazach nagromadzone stosami, zwały z gór spadłe, lodowce błyszczące w górze i białawe potoki, szemrzące u dołu.
[ 198 ] Po wielu godzinach drogi, zeszliśmy w dolinę Rötherichsboden, która jest kotliną zamkniętą w kręgu gór, podobnych do wygasłych wulkanów. Nic nie może dać pojęcia o smutku tego miejsca. Zdaje się, że duch zniszczenia i spustoszenia tu tron swój ustawił. Dwa małe czarne jeziorka pleśnieją; naokół mnóstwo głazów i żwiru; nic nie rozwesela wzroku, wszystko mroczne, wszystko żałobne. Ani źdźbła zieleni, co pocieszyłoby oko, ani dźwięku strumienia czystego, srebrnego, coby ukołysało licho: żółte ściany, zielonawe otchłanie i Aar płynący z wściekłością między dwoma murami skalnymi; u góry blady lazur nieba z ostatnimi promieniami słońca, którego oddawna już nie było widać a siny rozciąga księżyc róg swój na horyzoncie. Dreszcz grozy przebiega tu nerwy.
 Stąd już niedaleko do schroniska Grimsel, zbudowanego z drzewa i położonego w najstraszniejszej okolicy, jaką sobie wyobrazić można. Jestem zatem na górze. Przed pięciu miesiącami byłem także na górze, lecz jakaż różnica! Wówczas każdy promień słońca Boskim ogniem przenikał mą duszę; teraz wszystkie promienie są mi obojętne i zimne.




Andermall, 26 sierpnia 1830, 11 w nocy.

 Wczesnym rankiem przy chłodzie dość znacznym wstąpiliśmy aż na wierzchołek Grimsel, skąd później zeszliśmy ścieżką między przepaści. W dole ujrzeliśmy olbrzymi lodowiec, skąd Rodan po raz pierwszy wychyla się na świat i, zrazu jako strumyk mały, rzuca się już z siłą w swój pęd wielkiej rzeki. Stamtąd z niemałym trudem wdrapaliśmy się na Furkę, i widzieliśmy z jej szczytu wszystkie łańcuchy lodowców Oberlandu: młodą i piękną [ 199 ]Jungfrau, ponury Wetterhorn i dokoła gromadę skał, wszystkie w zbroicach z lodu nieprzeniknionego dla promieni słonecznych. Potem wpadliśmy w długą dolinę bagnistą, bezpłodną, opuszczoną i pustą, zamkniętą między górami nagiemi i dzikiemi, pozbawioną zieloności, usianą szczątkami i odłamami skał, przeciętą kilku strumieniami, zasłaną żwirem i wielkiemi płachtami śniegu. Zaprowadziła nas do Andermatt, wsi dość znacznej na skraju górzystych pustyń tej części Szwajcaryi, o pół mili od Mostu Dyabelskiego. O godzinie dziewiątej wieczorem, w ciemną noc pochmurną, posuwaliśmy się z przyjacielem ku sławnemu mostowi, który starożytne legendy przeznaczyły za mieszkanie księciu ciemności. Niebo było zamglone; niekiedy tylko zbłąkany promień księżyca spływał aż na ziemię; niekiedy tylko samotna gwiazda złotym punktem zabłysła na chwilę w bezmiarze i znikła wkrótce. I droga nasza otoczona skałami połupanemi w przepaści, ciosanemi najróżniej, miała w sobie coś ponurego. Godzina, dzika okolica, czas i miejsce, do którego dążyliśmy, wywierały na nas dziwne wrażenie. Nie było to przerażenie, raczej coś mętnego i melancholicznego w naszych wrażeniach. Szelest naszych kroków rozlegał się za nami; wśród tego ustronia głos nasz brzmiał uroczyście; potok szumiący w dali zdawał się wydawać słowa niezrozumiale, pochodzące z innego świata. Czem dalej szliśmy, tem bardziej droga nasza ścieśniała się między dwiema ścianami skał spiczastych, po ich bokach przesuwały się białawe obłoki, lub czuwała płynna mgła, podobna do złych duchów, czyhających w ciemnościach na swą zdobycz. Zdaleka w łonie góry, która zamykała nam drogę, zauważyliśmy otwór czarny: była to galerya często napotykana w skałach, znacznej długości. Zagłębiliśmy się wewnątrz, a to trochę [ 200 ]tła, które przyświecało naszej awanturniczej drodze znikło przy wejściu do jaskini. Nie mogliśmy już widzieć jeden drugiego. Echo powtarzało dźwięk naszych kroków; był to jedyny odgłos w tern miejscu ciemnem i ponurem. Kiedyśmy wyszli, znaleźliśmy się w otoczeniu skat ogromnych, które, rzec można, opasały nas kołem, a w pewnej odległości spostrzegliśmy Most Dyabelski, spoczywający na czterech arkadach, niepewny i niewyraźny wśród nocnych cieni. Z boku mieliśmy przepaść, dokąd według podania, szatan zrzuca swoje ofiary; potok rozbijał się tam z rykiem długim, straszliwym. Masy wody, spadając z kamienia na kamień, były jaśniejącej białości; rzec można, fale alabastru zderzające się z sobą. Jeszcze kilka kroków i stanęliśmy ;na moście nad przepaścią, otoczeni tajemniczymi dźwiękami fal, toczących się w głębi, podczas gdy skała występowała ku nam i w nieruchomości doskonałej, w ciszy majestatycznej zdawała się mówić wściekłym wodom: „Przeciw mnie nie wydołacie.“
 Scena była tak dziwna, tak niepewna, że można byłoby mniemać, iż kołysze nas jakiś sen niewyraźny, zrodzony z gorączki. Dwie czy trzy gwiazdy błyszczały w tej części niebios, którą mogliśmy ujrzeć ponad górami, reszta widnokręgu była zakryta ich łonem. Takie miejsce, może wznieść uniesienie do najwyższego stopnia. Niema granic dla wyobraźni tam, gdzie dzika piękność natury nie zna wędzidła. Rodzaj zgrozy owładnie zmysłami: napełniamy duchami ciemną przestrzeń, która nas otacza, a straszliwe imię przywiązane do tych miejsc wywiera większe wrażenie, niż się sądzi. Trzeba przyznać także, że żadne miejsce na ziemi nie byłoby właściwsze służyć za tron upadłemu Archaniołowi. Duma jego zgadzałaby się dobrze z dumą czarnych skał, uwieńczonych chmurami, które [ 201 ] [ 203 ]światło księżyca powleka bladością. Serce jego rozdarte wyrzutami znajdowałoby sympatyczne oddźwięki w hałasie potoku, który igra z przeszkodami i odłamy głazów wyrzuca z wściekłością. Zawieszony nad przepaścią mógłby topić w niej wzrok swój iskrzący i pysznem okiem śledzić fale białawe, które suną, niby grobowe kamienie huraganem wleczone. Ponure jego skrzydła mogłyby się kołysać między czarnemi skałami o najeżonych iglicach, a mgła, która spływa zwolna i sinym obłokiem ślizga się po stoczach, służyćby mogła za dyadem owijający się dokoła jego czoła dumnego. Tak, jest-li na ziemi, to tam być musi.




Brunnen, 27 sierpnia 1830, 9 wieczorem.

 Dzisiaj rano przeszedłem Most Dyabelski przy odgłosie min, które wybuchały dokoła, wysadzając masy skał w powietrze. Było dużo robotników tłuczących kamienie, inni naprawiali drogę i niszczyli całe wrażenie tego dzikiego miejsca. Przeszedłem zatem szybko, rzucając rzadko spojrzenia, chciałem bowiem zachować nocny obraz nietknięty w wyobraźni. Droga przeprowadzona z wielką sztuką ponad długą, przepaścią, zaprowadziła nas do Altorfu, gdzie już rozpoczynają się wielkie wspomnienia Tella. Dwa jego posągi zdobią plac tego miasta. Później wypłynęliśmy na wspaniałe jezioro lucereńskie, które w rozlicznych skrętach to kryje się za tkaninę skał, to wyłania się z nich w szmaragdowych falach. Kaplica Gwilelma Tella, stoi na skalistym brzegu. Jest to mały budynek ozdobiony malowidłami; wewnątrz ma dwa ołtarze. Na murach starożytnych widać tyrana Gesslera i jego kapelusz, dalej strzałę z luku świszczącą nad głową dziecka, dalej jeszcze śmierć ciemiężcy. Opowiadają, [ 204 ]że właśnie w tem miejscu bohater gór jednem wzgardliwem pchnięciem nogi obciążonej okowami, wśród burzy, pchnął na jezioro łódkę wielkorządcy. We dwie godziny potem byliśmy w Brunnen, małej mieścinie, położonej na brzegu jeziora. Zachód słońca rzucał właśnie złotawy odcień na cały krajobraz, a czarne skały zdawały się radować w potokach światła.




Righi, 28 sierpnia 1830, północ.

 Dzisiaj przeszliśmy zwaliska Rosbergu. W 1806 zerwała się część tej góry i masami głazów pokryła cztery wioski z czterema setkami mieszkańców. Trawa i krzewy porastają teraz na ich grobach. Nagrobkami ich są głazy olbrzymie, a mech jedynym napisem. Później, w deszcz i mgłę weszliśmy na Righi. Jakby jaka fatalność cięży nad nami; gdzie jest najwięcej do widzenia, tam nic nie możemy widzieć; niebo i ziemia są przeciw nam.




Righi, 29 sierpnia 1830, 11 w nocy.

 Spędziliśmy tu dzień cały wśród mgły tak gęstej, że odebrała nam całkowicie widok na okolice. Rozmawiałem ze Stackelbergiem i Hohenlohem[33], których tutaj spotkałem. Hohenlohe zyskał wiele. Myślę, dlatego, że jest zakochany. Miłość jest stopniem, z którego dusza wznosi się ku wzniosłości i pięknu: jest to stan, który przybliża do doskonałości, odrywa od ziemi i od rzeczywistości. Człowiek najoschlejszy zmienia się mniej lub więcej, skoro się zakocha. Jest to jakby kruszec, co oczyszcza się w ogniu. Jeśli mało obcych przymieszek, zupełnie świecący wychodzi z płomienia, jeśli jest niemi pokryty i zawalony, pozbywa się ich tylko w części, lecz zawsze to poprawa.
[ 205 ] Pod wieczór mgła zaczęła się rozpraszać. Gdy noc nadeszła, spostrzegliśmy złoty brzeg księżyca; później widzieliśmy jego wysiłki, jak walczył z chmurami i niekiedy wychodził otoczony tęczą podwójną. Był jedynym błyszczącym punktem w niezmierzoności; wszystko inne mgła zalała i wierzchołek Righi zdawał się pływać sam na oceanie pary. Wszędzie dokoła tylko cienie białawe, a dalej już ciemność zupełna, poprzez którą kilka gwiazd drżało, jakoby gasnących. Zaiste, był to widok pełen potęgi i grozy. Zdawało się, że koniec świata nadchodzi, że ciała niebieskie utraciły trzecią część swego przepychu, że straszliwe przepowiednie się spełniają. Wszystko zbladło. Trzymaliśmy się już tylko na szczupłym szczątku globu rozproszonego w nieskończoności, a księżyc, co chwilę mdlejszy, zdawał się rzucać ostatnie wejrzenia pożegnalne ziemi, co przestawała istnieć. W innych znów chwilach Darkness[34] Byrona na myśl przychodziła; bo niebo odsłonięte na chwilę, napełniało się znowu chmurami i widziało się wyraźnie każdą gwiazdę umierającą, każdy promień księżyca rozpraszający się i ginący. Masy oparów, postępując pokrywały cały widnokrąg: zaprawdę, można było wyobrazić sobie, że trąba Archanioła ozwie się wkrótce!
 Ale około dziesiątej wieczorem mgła nagle spadła w dolinę, błękit się ukazał i gwiazdy wytoczyły się jedna po drugiej, a król nocy pozostał sam w środku nieba i zrzucił zasłonę, co kryła Boskie jego wdzięki.
 Teraz olbrzymia przestrzeń, którą, widzi się z wierzchołka Righi, otwarta jest dla oka, lecz wszystko stopiło się w mroku. Chmury spadłe z nieba rozwinęły się w morze mgły, w stosy śniegu. Gdzieniegdzie zrosły się w odłamy lodu, indziej [ 206 ]utworzyły pasy srebrne, owijające góry. Gdzie mgły się rozdarły, przebija w dole ciemny błękit jezior i czernia skał, a promienie księżyca przebiegają przestrzeń, lecą wszędzie swobodnie, igrają na przedmiotach. Zdawałoby się niekiedy, że widać ocean lodowy; potem, na ciemnem tle widać wynurzające się wyspy srebrne, potem błyszczące kopuły, dźwignięte wiatrem, za chwilę upadające w ruinę, a ruiny te płyną w powietrzu jak czółna żaglowe, schodzą na stoki wzgórz, lub rozpływają się w lazurze przestrzeni. Wszystko mętne, niepewne, fantastyczne. Czasem wszystko dokoła śmieje się: to morze błękitu z marmurowemi skałami u dołu, z wyspami lazuru u góry. Innym razem wszystko się mroczy: to ocean podbiegunowy, a smutny księżyc zdaje się lać gorzkie promienie na wieczne śniegi, gdy wiatr świszczę w powietrzu i porywa z sobą, kłęby sine, podobne do latających lawin.




Lucerna, 30 sierpnia 1830, 11 w nocy.

 Widziałem wschód słońca na Righi z oceanem mgły u dołu; później jeziorem przybyliśmy do Lucerny. Boże miłosierdzia, czyż spodziewałem się tam znaleźć to, co znalazłem!. . . Serce moje zwiędło przed czasem. Słuszna to kara; zwarzyłem różę, która, nie była zrodzoną na to, by zwiędnąć, lecz by lśnić i wonie rozsyłać za każdym z niebios powiewem.




Przypisy

edit
  1. Sallanches (cz. Salansz) miejscowość szwajcarska.
  2. Chamonix (cz. Szamonis).
  3.   3. sierpnia 1830 to wtorek.
  4. Arveyron (cz. Arwerą).
  5. Brévent (cz. Brejwan).
  6. Martigny (cz. Martini).
  7. Acheron i Styx, rzeki podziemne bajeczne.
  8. Generał Desaix (cz. Deso) poległ pod Marengo.
  9. Bex (cz. Bes).
  10. Montreux (cz. (Mątre).
  11. W Chillonie (cz. Sziją) książę sabaudzki Karol III więził przez 6 lat (od r. 1530—6) Bonivarda, opata klasztoru św. Wikotra pod Genewą. Na tem tle Byron napisał „Więźnia Chillonu.“
  12. Meillerie (cz. Mejeri).
  13. Rousseau napisał powieść „Nową Heloizę.“
  14. Podróż tę Krasiński odbywał z Mickiewiczem i Odyńcem.
  15. Chateau d’Oex (cz. Szato Des) — zamek Oex.
  16. Jaman (cz. Żaman).
  17. Malachit, kamień barwy zielonej.
  18. Oberland — część Szwajcaryi między Alpami a Jurą.
  19. Przygotuj duszę, młody Azimie.
  20. Weissenbourg (cz. Wisambur).
  21. Kanton, prowincya szwajcarska.
  22. Thoune (cz. Ton).
  23. Bowl (cz. Bałl).
  24. Jedna Angielka jest Henryka Willan.
  25. „Wolny Strzelec“ — opera Webera.
  26. O połączeniu dusz po śmierci — Ułomek z dawnego rękopisu słowiańskiego.
  27. Table d’hote (cz. tabledot) wspólny obiad hotelowy.
  28. Giessbach (cz. Gisbach).
  29. Jungfrau nie jest drugim najwyższym szczytem.
  30. Manfred, dramat Byrona.
  31. Jak piękny cały ten widzialny świat!
  32. Szalet chata alpejska.
  33. Stackelberg i Hohenlohe, znajomi z Genewy.
  34. Ciemność.


 #licence info
   
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false