Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza |
Wydawca | Władysław Izdebski |
Data wydania | 1898 |
Druk | Tow. Komand. St. J. Zaleski & Co. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Izdebski |
Tytuł oryginalny | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały Tom IV Cała powieść |
Indeks stron |
Варшава, дня 15 Іюля 1898 года.
[ 1 ]
[ 3 ]
W chwili, gdy serwacy Duplat czynił powyższe spostrzeżenie, Joanna, zbliżywszy się do drzwi przyległego pokoju, otworzyła je jak szeroko mogła.
W pokoju nie było nikogo.
— Co to znaczy — pomyślał ex-komunista — stół nakryty, obiad gotowy, a dziewczyny niema. Musiała wyjść zatem. Joanna jest samą, my wyczekujemy, gdy wszystko mogłoby zostać skończonem oddawna!
Prześlizgnął się ruchem wężowym miedzy słupami rusztowania, poczem oknem wskoczył na kurytarz.
Gilbert i Grancey z gorączkową niecierpliwością oczekiwali chwili działania, zależnej od wyjścia Róży. Siedząc w milczeniu wytężali słuch na szmer najlżejszy, ale w mieszkaniu Joanny panowała cisza.
Nagle Rollin pochwycił za ramię swego towarzysza.
— Słyszysz? — zawołał.
— Co takiego?
— Ktoś idzie po wschodach.
W rzeczy samej, odgłos kroków zbliżał się coraz bardziej.
— Ktoś idzie! — powtarzał Grancey — i to tu widocznie, ponieważ oprócz Joanny Rivat nikt więcej nie mieszka w tym domu. Tem gorzej dla niego, jeżeli przyjdzie nie w porę... Nie wyjdzie.
Wyjął nóż z kieszeni, przygotowując się do zadania ciosu.
— Co czynisz? — zapytał Gilbert złamanym głosem.
[ 4 ] — Zobaczysz!
Jednocześnie sylwetka Duplat’a zarysowała się w głębi okna.
— Ukryj się! — szepnął do niego Grancey — ktoś śpieszy po wschodach. Bądź gotów!...
Duplat umknął szybko.
Odgłos zbliżających się Kroków słychać było ciągle.
W mieszkaniu Joanny zegar wydzwaniał ósmą godzinę, gdy Grancey na przedziale wschodów czwartego pietra dostrzegł zbliżającą się postać kobiety.
Miał się już rzucić ku niej, lecz nagle cofnął się przerażony.
We drzwiach otwartych swego mieszkania ukazała się Joanna Rivat z lampą w ręku i zatrzymała się w progu, oświetlając twarz nadchodzącej w tej chwili Róży.
Grancey cofnął się osłupiały.
— Marya-Blanka! — wyszepnął.
Gilbert złudzony zarówno dziwnem podobieństwem, jak też nie mogąc zrozumieć co się stało, zachwiał się i wsparł na ramieniu swego towarzysza.
— Dobry wieczór, mamo Joanno — wołała Róża z uściskiem rzucając się ku wdowie Rivat i wyszedłszy wraz z nią do pokoju zamknęła drzwi za sobą.
— To ona!... to Marya-Blanka! — powtarzał Grancey oszołomiony.
— To moja córka! - poszeptywał Gilbert. — Jej twarz... jej głos... jej spojrzenie. Zkad ona tu... o tej porze? Czyliżby?... Przekonać się musze natychmiast!
Grancey przywołał Duplatta.
— Sprawa na dziś chybiona rzekł.
— Z przyczyny?...
— Iż Marya-Blanka przyszła do Joanny.
— Jakto? Córka Gilberta Rollin?
— Tak.
— Ale to niepodobna...
— Milcz! i chodź wraz z nami.
Zeszedłszy cicho ze wschodów, minęli dziedziniec, poczem wydostali się na ulicę.
— Wytłumaczcie mi, gdyż nie rozumiem co się stało? zaczął Duplat, zatrzymując się na chodniku. — Joanna była [ 5 ]samą mieszkająca u niej dziewczyna zamiast wyjść powróciła? co to wszystko znaczy? Skąd mówicie o Maryi-Blance córce Gilberta.
— Powtarzam ci, że Marya-Blanka przybyła niespodziewanie do Joanny — rzekł Rollin.
— Do Joanny Rivat? A więc to nie Róża?
— Jeżeli ona, to w takim razie jest tak podobną do Blanki jak gdyby była jej siostrą bliźnięcą. Natychmiast o tem się dowiem.
— W jaki sposób?
— Wrócę po pałacu i przekonam się, czy Blanka jest z matką.
— Ależ nie możesz wracać w tem ubraniu poplamionem wapnem — wtrącił Grancey.
— Drobnostka! Ułożę naprędce jaki wypadek. Wracaj do siebie z Serwacym i czekajcie na mnie. Przyjdę o jedenastej!
Odszedł, lecz nadarmo szukając fiakra, musiał wracać pieszo do domu.
Grancey wraz ze swym byłym kolegą z Numei, szli pieszo przez plac św. Sulpicyusza na ulicę Caumartin.
Gilbert przybywszy do pałacu, zadzwonił.
Odźwierny pokryty mgłą gęstą wyjrzał z progu, kto wchodził.
— To ja, rzekł Rollin, szybko się przesuwając w stronę peronu.
Nikogo szczęściem nie było na tę chwilę na dziedzińcu. Służący również na obiad powychodzili.
Korzystając z tak sprzyjającej dla siebie okoliczności Gilbert, pocieszył do swego apartamentu, ażeby zmienić ubranie i zamknął w szafie zdjęte ze siebie, jakie nazajutrz usunąć postanowił.
Załatwiwszy się z tem, pośpieszył do pokojów Henryki.
Pani Rollin znajdowała się wraz z córką w małym saloniku, gdzie pogrążona w głębokim smutku, przepędzała dnie i wieczory.
Biedna kobieta podupadała widocznie na zdrowiu. Zabijał [ 6 ]ją obecny sposób jej życia, wiodąc ku rozwinięciu choroby mózgowej.
Rodzaj jak gdyby zasłony przyćmiewał jej władze myślenia i Marya-Blanka nie opuszczając jej na chwilę stwierdziła z przerażeniem początek utraty pamięci.
W pół leżąc na szeslongu ze spojrzeniem utkwionem w przestrzeń, przed siebie, Henryka pozostawała milczącą nieruchoma.
Blanka haftowała siedząc przy niej, zasmucona cierpieniem matki, myśląc o swoim narzeczonym, ukochanym Lucyanie de Kernoël.
Gilbert nie nie spotkawszy żadnej z pokojówek szedł wprost do saloniku, gdzie wiedział że zwykle przebywała jego żona.
Zanim drzwi jednak otworzył, przystanął i nasłuchiwać zaczął. Niedosłyszawszy nic, nacisnął klamkę.
Henryka z Blanką wyrwane nagle z myśli zwróciły ku drzwiom spojrzenie. Gilbert zaś spostrzegłszy matkę z córką obok siebie, drgnął i zatrzymał się zdumiony.
Marya-Blanka znajdowała się w domu, Nie ona więc przychodziła na ulicę Ferron.
Kim zatem być mogło owo młode dziewczę tak podobniuteńkie do niej, jak dwa kwiaty, rozwinięte na jednej łodydze?
— Chcesz zemną pomówić? — zapytała pani Rollin ździwiona niespodziewaną wizytą swego męża.
— Mówiono mi żeś cierpiąca, chciałem więc dowiedzieć się o twojem zdrowiu — odrzekł.
— O mojem zdrowiu! — powtórzyła z gorączką Henryka.
— Możnaby sądzić, iż niedowierzasz temu, a jednak to rzecz naturalna...
— Naturalna... zapewne! A więc nie jest mi lepiej, ni gorzej. Czuję się być wciąż mocno osłabioną i dziękuję ci za twoją cierpliwość...
— Pani Rollin mówiła zwolna cichym, jakby przygasającym od cierpienia głosem.
Marya-Blanka smutno na nią spoglądała.
— Powinnaś wyjeżdżać od czasu do czasu na prze[ 7 ]chadzkę — mówił dalej Gilbert — nie pędzić wciąż życia w zamknięciu.
— Wyjeżdżać? Gdzie?... po co?...
— Dla odetchnięcia świeżem powietrzem. Odwiedzenia swoich ubogich...
— Wspomagam ich jak zwykle, bez zmiany.
— Marya-Blanka w swym młodym wieku nie może żyć, jak wykluczona ze świata.
— Ja niechcę odstępować mamy, jest mi z nią dobrze — odpowiedziało dziewczę.
— Pojmuje to, ale powinnaś znaglić matkę do wyjazdu lub wyjścia.
— Nie potrafiłabym znaglać ją ku temu, co się jej niepodoba
— Jest nam dobrze tak, ale... — wyszeptała pani Rollin. — Nie troskaj się... Pozwól nam żyć według woli i sam rządź się jak chcesz.
— Niech i tak będzie — rzekł Gilbert. I wyszedł niechcąc przedłużać wizyty.
W kilka minut później udał się na obiad do restauracyi, a ztamtąd na ulicę Caumartin.
— Mgła rozproszyła się, odnalazł fjakra i około jedenastej przybył do Grancey’a, który nań oczekiwał już z wielką niecierpliwością z Duplat’em.
— I cóż? — zapytał żywo wchodzącego ów pseudo wicehrabia.
— Ta, którą widzieliśmy przy ulicy Feron nie była Marya-Blanką.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najpewniejszym! — Marya-Blanka siedziała w pałacu przy matce, której nie opuszcza ani na chwilę.
— Wierzę ci — rzekł Grancey — lecz jakież dziwne niewytłomaczone podobieństwo!
— Dziwne... tak; niewytłomaczone niepowiem. Wytłumaczyć je można jeżeli przypuścimy, że Róża jest siostrą bliźniaczą Maryi-Blanki, owem dziecięciem złożonem przez Serwacego pod imieniem Róży w merostwie jedenastego okręgu.
[ 8 ] — A więc przypuścić należy, iż Joanna odnalazła jedno ze swoich piskląt — ozwał się eks-kommunista. — Byłby to ślepy traf losu, jaki spotykamy jedynie w melodramatach na scenie.
— Wszystko jest możebnem — rzekł Gilbert. — Trzeba się o tem upewnić.
— Najlepiej byłoby zadławić je obie — mruknął przez zęby Duplat.
Rollin wzruszył ramionami.
— Nie chodzi tu o morderstwo dla przyjemności mordowania — odrzekł. — Za nim dalej posuniemy się w naszych planach, należy nam rozejrzeć się w grożących niebezpieczeństwach, dowiedzieć się, czy owa Róża jest w rzeczy samej córką Joanny Rivat i czyli nasz interes zgładzić ją nam nakazuje. Bo jeżeli tak nie jest, dość jednej ofiary.
— Tchórzysz, pryncypale! — odrzekł Serwacy — ale ponieważ chcesz tego, będę się starał wyświetlić te rzeczy.
— W jaki sposób?
— Najprostszy. Będę szedł za śladem dziecka złożonego w merostwie przezemnie. Zostało ono zapisane w Radzie dobroczynności publicznej, niech więc ta Rada mi odpowie. Jeżeli dziewczyna, mieszkająca u Joanny okaże się jej córką, tem gorzej dla niej, bo w takim razie Joanna nie zaniedba jej opowiedzieć, jak ją ukradziono niemowlęciem i wyjawić jej nazwisko złodzieja. Skoro się o tem dowie, stanie się dla nas zarówno niebezpieczną, jak jej matka i jak na ludzi przezornych przystało pozbyć się nam ich obu wypadnie.
— Rozpocznij więc śledztwo — rzekł Grancey.
— Od jutra rana.
— Ale pamiętaj bez żadnych kroków kompromitujących.
— Nie obawiaj się. Zbyt jestem przezornym. Noc zresztą przynosi dobrą radę. Idę aby się spać położyć!...
[ 9 ]
Serwacy wyszedł. Grancey zatrzymał u siebie Gilberta.
— Mam z tobą do pomówienia — rzekł do niego.
— O czem jeszcze? — pytał z niechęcią mąż Henryki.
— Podobne opóźnienia szkodzą naszym interesom. Jestem na wszystko zdecydowany i nie wacham się wcale. Niech się co chce stanie, trzeba przyśpieszyć moje małżeństwo.
— Czy ono jednak będzie właściwem w tej chwili?
— Dla czego nie? Rzecz główna zostanie dokonaną, reszta zrobi się, gdy przyjdzie na to pora. Nie sądź, abym zostawszy szczęśliwym małżonkiem panny Maryi-Blanki zapomniał o Joannie Rivat.
— To małżeństwo wywoła rozgłos. Będą o nim mówili...
— Co nas to obchodzi? Niech sobie gadają.
— Może obudzić podejrzenia...
— Podejrzenia? U kogo... i względem czego? Nie bądźże tchórzem jakim cię widzę, mój kochany. Od pewnego czasu widzisz wszystko czarno w około siebie.
— Bo życie nie jest różowem!...
— Stara bajka jaką raz do djabła wyrzucić trzeba! Jeżeli życie złem ci się być zdaje, to znaczy, że zapatrujesz się tylko nań ze złej strony. Wierzaj mi przyśpieszmy małżeństwo. Zobacz się dziś ze swoją żoną i przypuść szturm do sytuacyi.
— Widziałem się z nią przed chwilą, jest bardzo chorą.
— Tem lepiej! Łatwiej wyjednasz zezwolenie.
Nastąpiła chwila milczenia. Grancey zapalił cygaro.
— Czy pamiętasz —zaczął siadając — że w ciągu nadchodzących trzech dni masz mi wypłacić summę trzydzieści siedem tysięcy pięćset franków?
[ 10 ] — Wiem o tem dobrze.
— Będziesz że w stanie zadość temu uczynić?
— Nie.
— Spodziewałem się tego.
— Chciałem cię prosić abyś mi termin sprolongował.
— Głupia wymówka z twej strony. Czego nie możesz uczynić teraz, nie będziesz mógł tak samo za miesiąc, a i dwa nawet. Zostałeś osaczonym. Twoja żona wzięła cię na dyetę. Szczęście odwraca się od ciebie. Przegrywasz w bakkara co wieczór w kasynie grube sumy pieniędzy. Twoje konie są zdystansowane na hippodromach. Wierzyciele cię napastują, kochanka grozi opuszczeniem... Widzę cię zatopionym po uszy w kłopotach i dziwie się, że zwlekasz z małżeństwem zamiast starać się je przyśpieszyć, ażeby raz wyjść z tego błędnego duszącego koła. Moje tylko małżeństwo z Marya-Blanką może cię wydobyć z tej toni. Oba jednakowo potrzebujemy pieniędzy, Duplat będzie naciskał o zapłatę, a jako grubijanin, prostak stanie się brutalnym. Raz powinieneś do djabła rozciąć te sprawę, lecz widzę, że ci brak odwagi. Obudź ją w sobie, bo trzeba by to małżeństwo co rychłej nastąpiło!... Przyspiesz je proszę. Sądzę, iż mnie zrozumiałeś?
— Zrozumiałem, iż kładziesz mi nóż na gardle.
— Bynajmniej. Mówię ci tylko, że potrzebuje pieniędzy, ot! wszystko!
— Dobrze! — zawołał opryskliwie Rollin — Będę działał.
— Czas na to wielki. Zostawmy Duplat’a zbierającego objaśnienia jakich potrzebujemy, a uregulujmy nasze drobne interesa rodzinne.
Rollin wstał z krzesła.
— Odchodzisz? zapytał go mniemany wicehrabia.
— Powracam.
— Do siebie, czy na ulice de Pruny?
— Do siebie.
— Zatem dobranoc. Rozmyśl po nad tem co ci przedstawiłem.
— Ukończyłem już moje rozmyślania.
— Zobaczymy się jutro?
— Jutro jade do Larmolave.
[ 11 ] — W dzień... a wieczorem?
— Będę obiadował w Klubie.
— A więc tani się spotkamy.
Tu oba rozeszli się z sobą.
∗ ∗
∗ |
Serwacy Duplat posiadał o tyle przezorności o ile był bezczelnym... Rozważył, że byłoby daremnem udawać się o objaśnienia do merostwa jedenastego okręgu.
— Kto wie? — pomyślał — czyli tam nieznajduje się ktoś między urzędnikami z 1871 roku, któryby mógł go poznać. Obecnie należało unikać mu tego.
Najprostszem było udać się do mamki, w Saint-Maur-des-Fosses, której Rada dobroczynności publicznej powierzyła na wykarmienie jedną z córek skradzionych przezeń Joannie Rivat.
Czy jednak wdowa Leroux żyła jeszcze? Cała kwestya w tem się zawierała.
Nazajutrz równo ze świtem, Serwacy wyjechał do Saint Maur.
Odnalazł bez trudu tenże sam domek, gdzie został przyjętym przez kobietę, w której za pierwszem spojrzeniem odgadł wdowę Leroux mimo, iż mocno się zestarzała.
— Czem panu mogę służyć? — zagadnęła.
— Pragnąłbym z panią pomówić.
— Jakim przedmiocie?
— Względem pewnego dziecka. Ale przedewszystkiem powiedz pani, czy mnie poznajesz?
— Nie panie. A jednak zdaje mi się, że nie po raz pierwszy pana widzę...
— Widziałaś mnie pani przed siedemnastu laty.
— Lat siedemnaście, to czas bardzo odległy zmienić się można.
— Tak, na nieszczęście! Otóż w roku 1871 w dniu 28 Maja przyszedłem do pani przysłany tu przez mera je[ 12 ]denastego okręgu Paryża i przyniosłem ci małą dziewczynkę imieniem Róza, wraz ze spisanym protokułem.
— Ach! tak... tak! przypominam sobie — wołała wdowa — teraz to pana poznaję.
— Otóż chciałbym wiedzieć co stało się z tem dziecięciem, z odbioru którego udzieliłaś mi pani wtedy pokwitowanie?
— Biedne maleństwo bardzo pieszczotliwe i miłe. Wychowałam ją do piątego roku życia.
— A potem?
— Zaniosłam do Przytułku dla opuszczonych dzieci.
— Z tamtąd gdzie dalej ją umieszczono?
— Nic niewiem, ale w Zarządzie Rady dobroczynności publicznej, przy ulicy Victorie będą mogli pana o tem objaśnić. Trzymają tam wszystko w porządku.
— Czy odnaleźli się rodzice tej małej?
— Ojciec zgłosił się do mnie i prosił o zebranie objaśnień. Żałuję, iż nie mogę udzielić panu ich więcej.
Duplat wróciwszy do Paryża, udał się do wskazanego biura, na ulicę Victoria.
Tam jednak spotkał go zawód, powiedziano mu, że to należy do piątego biura „Znalezionych dzieci“.
Przybywszy tam, opowiedział czego poszukuje. Kazano mu przejść do bocznego Wydziału, gdzie spotkał nareszcie urzędnika rozumnie pojmującego swe obowiązki.
— Pragniesz pan zatem dowiedzieć się o losach tej małej? — pytał go tenże.
— Tak panie. Ja ją bowiem znalazłem na ulicy i zaniosłem do merostwa jedenastego okręgu, gdzie spisano protokuł.
— Nazywasz się pan?
— Juljan Servaize.
— Data złożenia tego dziecka?
— Dwudziesty ósmy Maja, 1871 roku.
— Odnalazłeś pan rodziców?
— Jej ojca tylko.
— Dla czego nie przyszedł zaraz z panem?
— Ponieważ przebywa na obczyźnie.
— Dobrze. Proszę usiąść i zaczekać.
[ 13 ] Urzędnik zbliżył się do szafy zapełnionej księgami i poszukiwać zaczął.
— Maj... Maj — powtarzał bezwiednie. — Otóż mam! Imię tego dziecka?
— Róża.
— Róża... Róża... Otóż jest. Dziecię płci żeńskiej, złożone przez Juljana Servaize’a i Merlin’a.
— To, to, panie.
— Chcesz pan więc wiedzieć co się z nim stało?
— Tak panie.
— Posłuchaj przeto. Czytam z rubryki uwag. Dziecię złożone u wdowy Leroux w Saint-Maur. Wychowane do lat pięciu przez też kobietę, przesłane dalej do Przytułku dla opuszczonych dzieci, gdzie pozostawało do dwunastego roku życia. Następnie pomieszczono w szkole infirmierek w Blois, 1883 i pozostawione jako infirmierka tamże za opłatą...
— Ho! ho! — zawołał nagle przerywając.
— Cóż tam jest? — pytał zaciekawiony Duplat.
— Coś, czego się niespodziewałem — odrzekł urzędnik. — Posłuchaj pan: Zniknęła z Przytułku w Blois w dniu 20 Września i zapewne umarła, gdyż wszelkie poszukiwania bezskutecznemi pozostały. Prawdopodobnie jest to samobójstwo popełnione w przystępie melancholii.
— Zmarła!... samobójstwo? — powtarzał Duplat.
— Tak wyraźnie tu napisano, a więc musi być prawda.
— Ale napisano: „prawdopodobnie“.
— Tak.
— A więc to przypuszczenie, domniemanie. Może w Blois objaśniono by mnie lepiej?
— Wątpię; gdyż ta notatka jest napisana na podstawie raportu ztamtąd nadesłanego.
— Może byś pan raczył wydać mi kopję tej notatki?
— Dobrze.
W pół godziny potem, Duplat zaopatrzony w kopję, jechał do merostwa jedenastego okręgu dla uzyskania wyciągu protokułu, będącego zarazem metryką urodzenia Róży, ale ponieważ mieli zamykać już biuro, pozostawiwszy daty, prosił o przygotowanie interesu na dzień następny.
[ 14 ] Nastąpiła ztad zwłoka jednodniowa, ponieważ dopiero nazajutrz wieczorem mógł udać się po informacye do Blois.
∗ ∗
∗ |
Henryka Rollin spędziła noc źle bardzo.
Blanka przesiedziała przy niej do godziny trzeciej nad ranem i odeszła dopiero, gdy chora uspokoiła się nieco pozostawiwszy przy niej pokojówkę z poleceniem obudzenia siebie, gdyby kryzys nastąpiła.
Nazajutrz dziewczę, bardzo rano powstawszy, przyszło do łoża matki.
Henryka senna, pół nieprzytomna, zaledwie że ją poznać zdoławszy, przemówiła do niej słów parę.
Wobec takiego stanu, Blanka zrozumiała grożące niebezpieczeństwe i wysłała depeszę do doktora Germain, który przy był natychmiast.
Znalazł panią Rollin leżącą w łóżku.
Ujrzawszy go nie okazała zdumienia.
— To ty, doktorze? — wyrzekła cicho, podając mu rękę. — Niedobry, nieprzyszedłeś wczoraj, pomimo że cię o to prosiłam?
— Wczoraj? — powtórzył doktór zdumiony.
Marya-Blanka spojrzała na niego załzawionemi oczyma.
Zrozumiawszy, nie pytał, a trzymając rękę pani Rollin zaczął puls badać.
Puls uderzał regularnie, mózg tylko był chorym.
Czy wyjeżdżałaś pani gdzie w tych dniach? — pytał lekarz.
Henryka zdawała się szukać w pamięci.
— Tak — odpowiedziała po chwili milczenia — wyjeżdżałam z córką odwiedzać ubogich.
Na badawcze spojrzenie doktora, Blanka odpowiedziała przeczącem poruszeniem głowy.
[ 15 ]
Stary praktyk miał zbyt wiele nauki i doświadczenia, by mógł pod tem względem łudzić się.
Zmiana w zdrowiu pani Rollin była coraz bardziej wyraźną i umysł zaciemniał się, pamięć zanikała.
Uczynił jeszcze kilka pytań by przekonać się dokładnie o stopniu rozwoju anemii mózgowej i doszedł do wniosku, że pomimo zdarzających się chwil jasnych, myśli chorej były w ogóle zamglone.
Opuszczając Henrykę dał znak jej córce, że pragnie z nią pomówić na osobności.
— Chciałbym zobaczyć się z twym ojcem — rzekł do niej.
Na pozór w żądaniu tem nie było nic dziwnego. Blanka jednak usłyszawszy je, rozpłakała się.
— Więc matka moja bardzo chora? — zapytała.
— Nie będę ukrywał przed tobą, że stan jej budzi we mnie obawę.
— Traci pamięć?...
— Tak. Należy pomyśleć o kuracyi systematycznej i dla tego właśnie chciałbym się zobaczyć z panem Rollinem.
Przywołany lokaj oświadczył, że pana niema w domu i wróci dopiero za parę dni.
— Przyjadę jutro rano, oświadczył lekarz i wyszedł.
Blanka powróciła do matki.
Smutne było teraz życie biednej dziewczyny.
Zawsze samotna, zbolała, niewiedziała gdzie szukać pociechy i rady.
Na ojca rachować nie mogła, wiedziała bowiem dobrze, jak jej nie lubił.
Myśl niedalekiej już może katastrofy przejmowała ją przestrachem.
Nie wiedząc co począć wysłała do księdza d’Areynes bilecik z powiadomieniem o stanie zdrowia matki oraz prośbą o radę.
[ 16 ] Ksiądz, który wiedział już dawniej od doktora Germaine’a o chorobie Henryki odczuł boleśnie tę wiadomość, lecz na razie nie wiedział jak postąpić.
Poczucie swej godności niedozwalało mu udawać się do domu, z którego był wypędzony przez Gilberta, a z drugiej strony niepodobna było mu pozostawić swą kuzynkę bez ratunku.
Po namyśle przywołał Rajmunda Schlossa i polecił mu pojechać po Lucyana Kernoël.
— Może doktór Germain przesadza — zauważył młody lekarz, wysłuchawszy opowiadania księdza.
— Nie, gdyż przewidywał to oddawna. Kuzynka moja wiele przecierpiała w życiu zwłaszcza w latach ostatnich. Nie dziwi mnie stan dzisiejszy. Blanka wzywa mnie, ale wiadomo ci, dla czego nie mogę tam pójść, a z drugiej strony, niepodobna mi opuścić te kobiety. Ty powinieneś zastąpić mnie.
— Ksiądz zabronił mi chodzić tem...
— Ale teraz pozwalam. Udasz się nie jak Lucyan Kernoël mój wychowaniec i narzeczony Maryi-Blanki, lecz jako lekarz człowiek niemający ani przyjaciół ani nieprzyjaciół, spieszący wszędzie, dokąd wzywa go obowiązek.
— Doktór Germain, lekarz domowy pani Rolli może obrazić się. Inna rzecz, gdyby on sam wezwał mnie.
— Doktór jest naszym przyjacielem, wielce ceni cię i chętnie przyjmie twoją pomoc. Czy jesteś wolnym dziś wieczorem?
— Uzyskałem na noc zastępstwo, ale jutro rano muszą już być w szpitalu.
— Dobrze jedźmy do doktora Germaine’a.
Odjechali dorożką, którą przybył Lucyan.
Doktor powitał gości ze szczerem zadowoleniem.
— Gdyby ksiądz nieprzyjechał dzisiaj, byłbym u niego jutro rano — rzekł do Raula — Marya-Blanka musiała księdza zawiadomić.
— Zawiadomiła, ale czy ona nie przesadza choroby.
— Nie objawy są bardzo wyraźne. Nastąpiło to, czego się najbardziej obawiałem.
— I niema sposobu usunięcia cierpień?
[ 17 ] — Znalazł by się może, gdyby można było zapewnić chorej spokój, uwolnić ją od myśli smutnych.
— Kochany kolego — dodał po chwili zwracając się do Lucyana — mógłbyś mi wiele dopomódz, gdybyś nie odmówił swej pomocy, jesteś bowiem psychjatrą i pracujesz w szpitalu pod kierunkiem najznakomitszych specyalistów...
— Ależ z całego serca — zawołał Lucyan.
— Więc zejdziemy się jutro u chorej.
— Doskonale!
— O której godzinie?
— O jedenastej.
— Dobrze!
Lucyan zażądał niektóry ch objaśnień o chorobie Henryki, poczem pożegnawszy doktora Germaine’a odjechał wraz z księdzem.
W Lamorlaye, gdzie znajdowała się hodowla wyścigowych koni i stajnie Gilberta Rollin, istniał pawilon, przeznaczony na mieszkanie dla właściciela.
Był to pałacyk małych rozmiarów lecz przyzwoicie urządzony. W nim to mąż Henryki jadał i sypiał podczas swego pobytu w Lamorlaye. Obszerne oficyny sąsiadujące ze stajniami, służyły za mieszkanie dla służby i urzędników administracyi.
Gilbert, po niedoszłej do skutku zbrodni przy ulicy Feron, przyjechał tu ażeby zająć się końmi, mającemi brać udział w zapowiedzianych gonitwach i zarazem uspokoić swą krew wzburzoną gorączkowemi przejściami.
Dla braku pieniędzy, porzuciła go kochanka, jaką utrzymywał z wielkim zbytkiem z dochodów swej żony. Zamknęła drzwi przed nim, dowiedziawszy się, iż nadal nie będzie mógł czerpać z owych pieniędzy.
[ 18 ] Dostarczyciele, których weksle spoczywały niezapłacone, wiedzieli dobrze, iż Gilbert znajdował się w złych interesach i że bądź co bądź postanowili ścigać wierzyciela o zaspokojenie należytości.
Za przybyciem do Lamorlaye, znalazł mnóstwo listów groźbami.
Nie miał gdzie się schronić.
Należało wynaleźć jakikolwiek bądź sposób do podźwignięcia się, lub zrezygnować na ostateczny upadek.
Przez większą część nocy, robił rachunki.
Ogół osiągniętej sumy, przeraził go. Siedział do trzeciej nad ranem, a wstał o siódmej, niespokojny, zgnębiony, z rozpaloną głową.
Zaledwie się ukazał, oznajmiono mu, że kilkanaście osób oczekuje, jako to: dostawcy obroku dla koni, siodlarze, fabrykanci powozów i tym podobni, a wszyscy wierzyciele na grube sumy, znudzeni długiem wyczekiwaniem i próżnemi obietnicami.
Wyszedł do nich, usiłując grzecznie traktować, źle go jednak przyjęto.
Jeden z wierzycieli, zapomniawszy się w zaciekłości, rzucił mu kilka słów nader brutalnych. Nazwano go oszustem, obdziercą.
Gilbert zaproponował małe zaliczenie na rachunek. Odrzucono je jednogłośnie.
Wreszcie znużeni sporem, udzielili mu zwłokę dwutygodniową z zagrożeniem, że po tym ostatecznym terminie ześlą nieodwołalnie komorników.
Rollin odetchnął i po dwóch dniach pobytu w Lamorlaye, wrócił do Paryża.
Spodziewał się zastać jaką wiadomość od Grancey’a i Duplat’a, ale jak jeden tak drugi, nie dawali e sobie znaku życia.
W zamian otrzymał kilka listów od Paryzkich wierzycieli, które podarł i spalił.
Zadzwonił na lokaja.
— Pani jest w domu? — zapytał.
— Pani leży chora. Panna Blanka wzywała wczoraj doktora Germaine’a, który natychmiast przybyli chciał widzieć się z panem.
[ 19 ] — Kiedy doktor będzie powtórnie.
— Dziś zapewne.
— Dobrze, możesz odejść.
— Trzebą czekać na wizytę doktora — rzekł Gilbert do siebie po odejściu służącego — a dalej, zobaczymy.
Lucyan de Kernoël przybył pierwszy na umówioną konsultacyę z doktorem Germain, który też wkrótce nadjechał.
Oba razem weszli do pałacu.
Na głos dzwonka, oznajmujący przybyłych, Gilbert uniósł firankę u okna swego gabinetu, wychodzącego na podwórze. Poznał doktora Germain, ale nie mógł poznać jego towarzysza.
— Ha! jest ich dwóch wyszepnął. — Zatem narada. Choroba, jak widzę, poważna. Doktór Germain zawezwał mnie wczoraj, zawezwie i dziś, czekajmy!
Obaj doktorzy zostali natychmiast wprowadzeni do pokojów Henryki.
Wiedziona dziwnym kaprysem, pani Rollin, wstawszy wcześnie dnia tego osiadła w małym saloniku, a wziąwszy książkę do ręki, przerzucała ją bezwiednie przypatrując się chwilami illustracyom.
Blanka, powiadomiona o tem przez pokojówkę, pośpieszyła do matki.
Gdy weszła, Henryka bynajmniej niezwróciła na to uwagi.
Blanka z ściśnionem sercem zbliżyła się ku matce i, otoczywszy ja rękoma, całować zaczęła.
Pocałunki te zdawały się jakoby budzić uśpioną iskrę intelligencyi w chorej, która, zbliżywszy ku sobie dziewczę, pieścić je zaczęła.
— Wstałam wcześniej niż zwykle — wyszepnęła. — Nudziłam się w łóżku.
— Dla czego nie kazałaś przywołać mnie, mamo?
— Rada byłam, że spisz, natrudziwszy się tyle koło mnie. Wkrótce wyzdrowieję. Będziemy znów wyjeżdżały na spacer. Pojedziemy do księdza Raula, gdzie zobaczymy się i z Lucyanem: Ale... dla czego on tu nie przychodzi?
Blanka zapromieniała radością. Matka mówiła jej o Lu[ 20 ]cyanie. Trzeba się niekiedy roztargnąć, wszak ojciec ci to zalecił.
Na wyrazy: „Mój ojciec ci to polecił“ Henryka drgnęła. Na jej czole zarysowała się głęboka zmarszczka, twarz jej sposępniała.
— Nie mów mi o swoim ojcu! — krzyknęła z uniesieniem, przykładając rękę do czoła. Niechce go widzieć!... Niemów mi o nim!
Blanka miała już odpowiedź, gdy dał się słyszeć szelest koło drzwi. Pokojówka ukazała się w progu, oznajmując o przybyciu doktora.
Blanka wyszła chcąc z nim pomówić o stanie zdrowia matki i okrzyk radości wybiegł z jej piersi na widok stojącego Lucyana.
— I pan przybyłeś? — zawołała zarumieniona podając mu rękę.
— Przybyłem wraz z doktorem — odrzekł.
— Dziękuję panu doktorowi. Sprawił mi pan wielką przyjemność.
— Jakże się miewa mama chora?
— Trochę lepiej. Odzyskała pamięć, gdyż przed chwilą rozmawiała zemną o Lucyanie.
Jak przepędziła noc?
— Dość spokojnie, a dziś rano wstała o ósmej.
— Tak wcześnie. W jakiem jest usposobieniu?
— Z początku była w dobrem, ale później z mojej winy uniosła się.
— Cóż to było?
— Byłam tak nieostrożną, że wspomniałam o moim ojcu.
— Czy możemy wejść?
— Proszę panów.
— Niech doktór idzie sam — rzekł Lucyan — ja wejdę później, gdyż chciałbym przekonać się jakie wrażenie na chorej sprawi moje przybycie.
Blanka weszła z doktorem do salonu.
— Kochana mamo — rzekła, podchodząc do niej — przybył doktor.
Henryka spojrzała wzrokiem błędnym i nie poznała go.
W tej chwili wszedł Lucyan de Kernoël.
[ 21 ] Pani Rollin, spostrzegłszy go, zdziwiła się, następnie namarszczyła brwi, jak gdyby szukała czegoś w pamięci.
Po chwili rozpogodziła twarz i kładąc mu obie dłonie na ramieniu zawołała:
— Lucyan. Więc ty w Paryżu, a ja myślałam żeś za oceanem wraz z ojcem!
I przez chwilę jaśniejące w jej oczach światło przygasło znowu.
Blada, z drżącemi rękami opadła na fotel i błędny wzrok utkwiła w przestrzeń.
— To obłąkanie — pomyślał Lucya — i zdaje się nieuleczalne...
Doktor Germaine usiadł obok Henryki i przemówił do niej, ale nie odrzekła mu, nawet nie słyszała słów jego.
Z kolei przemówił Lucyan, lecz również odpowiedzi nie otrzymał.
Obaj lekarze wyszli do sąsiedniego pokoju na naradę.
— Cóż pan myślisz o tem? — zapytał Lucyan.
— Zdaje mi się, że niema nadziei ocalenia, chyba że pomogłaby kuracya specyalna, mamy tu bowiem wypadek, nie anemii mózgowej, lecz przejściowego paraliżu mózgu.
— Więc doktor radzi, by chorą pomieścić w domu zdrowia?
— Tak.
— Daruje pan doktór, że ośmielę się wyrazić zdanie wręcz odmienne. Przewiezienie samo już do szpitala obłąkanych wywołałoby wrażenie, którego powinniśmy wszelkiemi środkami unikać. Przed chwilą i mnie zdawało się, że niema nadziei. Ale teraz jestem innego przekonania i sądzę, że naradziwszy się pomiędzy sobą, znajdziemy sposób złagodzenia rozdrażnienia nerwowego i powstrzymania rozwoju choroby. Tymczasem jeżeli oddalimy chorą od jej otoczenia i pozbawimy dotychczasowego sposobu życia zwiększymy jej rozdrażnienie i utracimy jedną z największych szans pomyślnej kuracyi, mianowicie obecność Maryi-Blanki i jej troskliwość, jakiej chora nie znajdzie w żadnym domu zdrowia. Niech mi doktór wierzy, jeżeli pani Rollin może być uratowaną to tylko z pomocą Maryi-Blanki.
— Biedne dziecko nie będzie miało sił tyle, aby podołać temu zadaniu!
[ 22 ] — Znajdzie je w swem przywiązaniu.
— Być może, ale pozostawiając chorą w domu nie usuniemy głównego powodu jej cierpienia.
— Jakiego?
— Alboż nie słyszał pan co panna Blanka powiedziała, gdy pani Rollin uniosła się na wzmiankę o jej mężu.
— Prawda — szepnał Lucyan — on jest głównym powodem jej choroby. No, ale można przemówić do jego serca, powiedzieć mu, że stan zdrowia pani Rollin jest groźnym i obecność jego przy niej pogarsza go i czyni bezskutecznemi nasze usiłowania.
— To rzecz bardzo delikatna i trudna.
— Nieodważy się pan powiedzieć mu tego?
— Powiem, ale potrzeba to uczynić bardzo ostrożnie.
Lekarze porozumieli się co do systemu kuracyi, doktór Germain napisał receptę i udzielił odpowiednich wskazówek Maryi-Blance.
Następnie oświadczyli lokajowi, iż pragną zobaczyć się z panem domu.
Gilbert spostrzegłszy wchodzących do gabinetu udając zdziwienie, zawołał:
— Nasz kochany doktor i pan Kernoël. Niespodziewałem się wizyty tak przyjemnej. Co się stało, że od tak dawna nie był pan u nas? Ktoś panu źle poradził.
— Lucyan zrozumiał, że ostatnie słowa wyrażone były pod adresem księdza d’Areynes.
— Jestem w tym wieku — odrzekł chłodno — że nie potrzebuje cudzych rad. Doktor Germain wezwał mnie na naradę, przybyłem więc tem chętniej, że zawsze byłem przyjmowanym w tym domu życzliwie, za co jestem bardzo wdzięcznym. Nieprzychodziłem od dość dawna bom nie miał czasu. Dziś przybyłem tylko jako lekarz i jako taki prosiłem o widzenie się z panem w celu pomówienia o stanie zdrowia pani Rollin.
— Jestem na rozkazy panów odrzekł Gilbert, wskazując krzesło przybyłym. Niech panowie spoczną i raczą powiedzieć mi o co chodzi. Wiem, że żona moja jest cierpiącą, ale nie przypuszczałem, by stan jej zdrowia byt tak poważnym, że aż wymagał konsultacyi.
[ 23 ] — Stan zdrowia pani Rollin — rzekł doktór Germain — jest niebezpieczny.
— Cóż to za choroba?
— Anemja mózgu.
— Anemja mózgu! — powtórzył Gilbert z udanem zdziwieniem — co pan mówi?
— Prawdę niestety, smutną, bardzo smutną prawdę — wtrącił Lucyan — i jeżeli nie przedsieweźmiemy wszelkich środków dla usunięcia jej, to może wejść w obłąkanie.
— I panowie jesteście pewni? — pytał z rozpaczą. — Żonie mojej grozi niebezpieczeństwo?
— Wszystkie objawy to wskazują.
—Ale panowie macie nadzieję uleczyć ją? Mamy, jeżeli pan zechce nam dopomódz.
— Uczynię wszystko co odemnie zależy. Niech panowie powiedzą mi co mam robić, a zastosuję się ściśle.
— Nie obrazi się pan, jeżeli będziemy mówili otwarcie.
— Wysłucham wszystkiego bez gniewu.
— Otóż, ażeby pani Rollin mogła być wyleczoną, należy oszczędzić jej wszelkiego wzruszenia, wszelkiego podrażnienia.
— Zdaje mi się, że to rzecz bardzo łatwa.
— Rzeczywiście łatwa, ale zależy ona od pana.
— Odemnie?
— Z powodów, o których niechcę mówić i wskutek często powtarzających się sporów, chora nasza pozbawioną została spokoju domowego. Od tego czasu datują pierwsze objawy jej cierpień. Nerwy jej zostały podrażnione, mózg pobudzony wywoływanemi przez pana scenami gwałtownemi. Pan jest sprawcą choroby, na panu też ciąży obowiązek przyjścia nam z pomocą.
— A więc? — zapytał Gilbert.
— Potrzeba, aby obecnością swoją nie wywoływał pan w chorej wzruszenia. Potrzeba by pan unikał spotykania się z nią.
— Więc pani Rollin nienawidzi mnie tak dalece, że na mój widok może dostać obłąkania?
Nie sądzę by nienawidziła, ale wiadomo mi, że wymienione w jej obecności imię pańskie, drażni ją w wyso[ 24 ]kim stopniu. Stwierdzamy fakt jako lekarze i wskazujemy jego skutki.
— Dobrze — rzekł Gilbert powstając — jakkolwiek zalecenie panów jest dla mnie bardzo przykre, spełnię je jednak.
— Dziękujemy panu — odrzekł Lucyan — i w takim razie ręczymy za pomyślny skutek kuracyi.
Obaj lekarze opuszczali pałac w przekonaniu, że Gilbert dotrzyma danego im słowa.
Tego dnia Gilbert obiadował w domu, a ponieważ Henryka po odejściu lekarzy zasnęła, więc tylko Marya-Blanka siadła z ojcem do stołu.
— Widziałem się z doktorem Germainem i Lucyanem — rzekł do niej i dowiedziałem się, że matka twoja jest cierpiącą.
— Rzeczywiście — odrzekła Blanka — jest bardzo chorą.
— Jakże się ma w tej chwili?
— Po odejściu lekarzy uspokoiła się nieco i zasnęła.
— Czy zapisali lekarstwo?
— Zapisali i mama już użyła jedną dozę.
— Czy leży w łóżku?
— Nie, siedzi w fotelu.
— Chciałbym pomówić z nią, gdy się przebudzi.
Bllanka usłyszawszy te słowa przeraziła się.
— Nie wiem — odrzekła zmieszana — mama chwilami traci pamięć... może nie pozna ojca, a i doktór Germain także surowo polecał, aby nikogo do mamy nie wpuszczać!
— Nikogo? — powtórzył Gilbert.
— Tak, proszę ojca. Doktór nie wspominał o ojcu.
Gilbert z tych słów wywnioskował, że Blanka niewiedziała o zastrzeżeniu doktora względem niego.
Reszta obiadu przeszła w milczeniu.
[ 25 ]
W poł godziny potem pokojowa zaanonsowała Henryce wizytę Gilberta.
— Proś odrzekła pani Rollin.
Wszedł, podał rękę i z udaną troskliwością zapytał o zdrowie.
— Jestem chorą odrzekła. — Czuję, jak z każdym dniem coraz to bardziej opuszczają mnie siły.
— Doktor Germain zapewniał mnie jednak, że niema nic niebezpiecznego i że twój powrót do zdrowia jest tylko kwestyą czasu.
— Więc widziałeś się z doktorem.
— Widziałem i właśnie wskutek rozmowy z nim przybyłem do ciebie. Lękam się tylko, czy wizyta moja nie sprawia ci przykrości.
Henryka milczała.
— Jeżeli zbyt cię to nie utrudzi — ciągnął dalej przybyły — pragnąłbym paru chwil rozmowy sam na sam...
— Tak.
— Kochana Blanko, zostaw nas samych na chwilę!
Dziewczyna wyszła do sąsiedniego pokoju, ale powodowana ciekawością przymknęła drzwi niezupełnie za sobą, zasłonięte opuszczoną portjerą.
— Droga moja Henryko — uprzejmym głosem rozpoczął Gilbert po wyjściu Blanki — chciałbym pomówić z tobą o rzeczy ważnej. Do rozmowy tej upoważnił mnie doktór Germain.
— Słucham cię.
— Idzie tu o Marye-Blankę.
— O moją córkę!
— Tak jest zarówno jak i o ciebie. Chociaż stan twego zdrowia nie jest tak niebezpiecznym, aby budził obawy, doktór oświadczył
mi jednak, że wszystko przewidywać należy, a ztąd zawczasu pomyśleć trzeba o przyszłości Blanki. [ 26 ] — Co przez to rozumiesz? — zapytała Henryka zaniepokojona.
— Przypuśćmy na chwilę, że nastąpi niespodziewana katastrofa i że żałoba nawiedzi nasz dom.
— Przypuśćmy, że umrę? wszak to chciałeś powiedzieć?
— Alboż ja mówiłem o śmierci?
— Nie powiedziałeś tego wyrazu, to prawda, ale myślałeś o nim i słusznie. Och! niezaprzeczaj. Znam mój stan. Wiem, że pożyję niedługo. Otóż wobec przewidywanego przez doktora Germaine’a i ciebie blizkiego zgonu mego, co zamyślasz?
— Co myślę. Powiedziałem przed chwilą. Uważam, że obowiązkiem jest naszym zapewnić przyszłość Blance..
— W jaki sposób.
— Wydając ją za mąż...
Henryka drgnęła.
Gilbert nie dając jej czasu na odpowiedź, mówił dalej:
— Czyż nie pragnęłabyś widzieć jej pod rozumną i troskliwą opieką męża? Pewność, że dziecko nasze, cokolwiek nastąpi, nie pozostanie samotnem, lecz będzie iść przez życie wsparta na ramieniu człowieka uczciwego, czyż nie zabezpieczy spokoju ostatnich lat twoich, które aby Bóg dał były jaknajdłuższe.
— Rzeczywiście — odrzekła Henryka głosem nieco drżącym — masz słuszność. Blanka jest jeszcze młodą, ale rozsądek ma dojrzały... będzie dobrą matką rodziny. Myślałam już o tem?...
— Ach! — zawołał Gilbert, nie kryjąc zdziwienia — myślałaś już o tem?
— Bezwątpienia, niechcąc jednak rozstać się z nią nie śpieszyłam z wydaniem jej za mąż.
— Czy uważasz, że gdyby Blanka została sierotą, to nieznalazłaby we mnie gorliwego opiekuna.
— Chyba rozumiesz...
— Rzeczywiście rozumiem, gdyż znam siebie i oceniam bardzo surowo i bardzo sprawiedliwie. Mam wady, wielkie nawet, ale pochodzą one nie ze złego serca, a z charakteru słabego nie zdecydowanego. Bywają wszakże chwile, w których człowiek zaczyna wnikać w siebie samego [ 27 ]i żałować przeszłości. Taka właśnie chwila nadeszła dla mnie.
— Proszę cię, nie mówmy o tem — przerwała Henryka.
— W takim razie, kochana Henryko, zgadzasz się ze mną, że należy wydać Blankę za mąż?
— Powtarzam ci, że od czasu mojej choroby często myślałam o tem.
— Więc mogę wymienić nazwisko człowieka, którego wybrałem dla niej za męża.
Henryka spojrzała na niego z mimowolnym przestrachem.
— Ach więc i ty szukałeś dla niej męża?
— Szukałem.
— I znalazłeś. Jak się nazywa?
— Człowiek bardzo zacny i szanowany. Ród starożytny. Nazwisko nieskalane.
— Czy znam go?
— Znasz i poważasz.
— Któż to taki.
— Wicehrabia Jerzy de Grancey!
Dreszcz nagły przebiegł po całem ciele Henryki.
— Co? wicehrabia Jerzy de Grancey — zawołała. — Za żadne skarby w świecie!!
Gibert zbladł.
— I dla czegóż to?... radbym wiedzieć — zapytał zuchwale, nagle zmieniając postawę.
— Dla czego? odrzekła Henryka, dumnie podnosząc głowę. Niechcę go!...
— To nie racya, ale z jakich powodów, dla czego? Proszę mi odmowę swą usprawiedliwić.
— Nie uważam tego za stosowne bynajmniej.
— Mam prawo wymagać...
— Wymagać?! Proszę pana wyjść ztąd... Niejestem dość silna bym mogła z panem sprzeczać się bez celu, gdyż nic w świecie nie zdoła zmienić mego postanowienia. Pozwól mi pan umrzeć spokojnie. Jeżeli córka moja wyjdzie za mąż za mego życia, to zaślubi człowieka według mego wyboru, jeżeli zaś umrę przed jej zamąż pójściem, to ostatnią wolą moją będzie by zaślubiła człowieka wybranego przezemnie... i wiem, że wole te spełni!
[ 28 ] — Zapominasz, że mam do tego prawo, że jestem ojcem Maryi-Blanki?!
— A ty zapominasz, że jestem jej matką!...
Widzę, że nie rozumiesz dobrze moich praw i za wielkie znaczenie przywiązujesz do swoich.
— Jeszcze raz proszę pana pozwól mi umrzeć spokojnie — rzekła Henryka gorączkowo. Powiedziałam panu, że za nic w świecie przyjaciel pański, wicehrabia de Grancey niezostanie mężem mej córki. Dla czego zmuszasz mnie pan, abym mu to powtarzała.
— Strzeż się pani!
— Czego?
— Gdyż można przypuszczać, żeś powzięła to postanowienie będąc w paroksyzmie obłędu...
— Omyliłby się, ktoby tak przypuszczał. Jestem przy zdrowych zmysłach. Czasami umysł mój słabnie, ale w tej chwili jest zupełnie jasnym, a dowodem tego jest mój opór przeciwko wydaniu Blanki za pana de Grancey.
— Zapytywałem dla czego i żądam odpowiedzi?!
— Skoro pan domagasz się jej, więc dobrze. Ile pan Grancey zobowiązał się panu zapłacić wrazie dojścia do skutku tego łotrostwa, jakiem jest przyzwolenie na to małżeństwo, które odda w wasze ręce dochody Maryi-Blanki?
Pod wrażeniem tych słów, które podziałały na niego, jak policzek, Gilbert zmieszał się na chwilę, przypuszczał bowiem, że Henryka dowiedziała się jakimś cudem o jego umowie z byłym kryminalistą numejskim, wkrótce jednak odzyskał zimną krew i powiedział sobie, że jest to rzeczą niemożliwą.
Wtedy to ogarnął go gniew wściekły, szalony.
Stanął w postawie groźnej i chciał odpowiedzieć, lecz ona niedając mu czasu, mówiła dalej:
— Czy sądzisz, że nieznam cię dość, bym mogła odgadywać myśli twoje, że ja wymęczona ofiara twoja od lat dwudziestu, z jednego słowa twego nie domyślę się przewrotnych, ohydnych twoich zamiarów? Skoroś tylko usiadł przy mnie z kłamaną troskliwością o moje zdrowie i słodkiemi słowami na ustach, zrozumiałam odrazu, że pod tą maską obłudnika ukrywasz jakiś zamysł niogodziwy. I nie omyliłam się! Jerzy Grancey mężem mojej córki!... I ty [ 29 ]myślałeś, że ja się zgodzę na haniebny układ zawarty z tym człowiekiem? Łatwo zrozumieć cel pański, gdyż sam rzuca się w oczy.
— Blanka jest dzieckiem, więc łatwo da się oszukać. Prawda? Wicehrabia de Grancey pański przyjaciel i towarzysz rozpusty, zarówno jak pan potrzebuje pieniędzy, jak pan ma sumienie elastyczne, gdyż inaczej nie byłby twoim przyjacielem..
— Blanka wniesie mu w posagu dochody z majątku mego stryja, któremi on podzieli się z tobą. I roztrwonicie je do współki, jak trwoniłeś, gdy należały do mnie i zameczysz pan swą córkę, jak zamęczyłeś mnie!...
Henryka mówiąc to, unosiła się coraz więcej. Zadyszana z oczyma tryskającemi pogardą, powoli podchodziła do niego i zbliżywszy się tak, że prawie go dotykała, cisnęła mu w oczy te słowa:
— Ach! mój kuzyn, ksiądz d’Areynes, miał słuszność mówiąc, że jesteś nikczemnikiem.
Gilbert rozwścieczony pochwycił jej rękę i zawołał głosem syczącym.
— Ksiądz d’Areynes jest hypokrytą, którego wypędziłem z mego domu! Mimo to duch jego panuje tutaj... ale dam sobie z nim radę. Jestem twoim mężem, a więc i panem. Odtąd będę postępował z tobą jak władca i pan.….. i zmuszę cię do poddania się mej woli.
— Woli nikczemnika! — odrzekła Henryka, wyrywając rękę. Nigdy się jej nie poddam!...
— Milcz!
— Nie będę milczała. Zdemaskuje cię głośno by usłyszeli mnie wszyscy. Będę mówiła, że jesteś łotrem, nikczemnikiem.
Gilbert nieposiadał się z wściekłości.
— Jesteś waryatką! — podnosząc rękę. — A waryatów należy biciem zmuszać do posłuszeństwa!
I rzekłszy to, uderzył ją w twarz z całej siły.
[ 30 ]
Henryka wydała jęk bolesny, podobny do krzyku umierającego człowieka, a wybuchnąwszy konwulsyjnym śmiechem upadła bezprzytomna na posadzkę saloniku.
W tejże chwili otwarły się drzwi sąsiedniego pokoju i Blanka, blada jak śmierć, z twarzą bólem skurczoną, ukazała się na progu.
Spostrzegłszy ją Gilbert, uklęknął obok bezwładnie leżącego ciała swej żony, jak gdyby w zamiarze przyjścia jej z pomocą!
— Boże! co się stało mamie? — zawołała Blanka, podbiegając ku niej.
Gilbert odsunął ją poruszeniem ręki.
— Paroksyzm! — odrzekł — przywołaj pokojówkę, powracaj do siebie. Odtąd ja będę czuwał nad chora!...
Słowa te wymówił tak nakazująco, że dziewczę opierać się nie śmiało. Zadzwoniwszy na pokojówkę, odeszła zrozpaczona.
Biedna Blanka słyszała tylko ostatni krzyk swojej matki. Z ożywionej rozmowy domyślała się, że między rodzicami zaszła jakaś sprzeczka, pojedynczych słów jednak przez drzwi zamknięte i grubą portjere dosłyszeć nie mogła.
Zabroniono jej odtąd czuwania nad matką i rozkazano siedzieć w swoim pokoju.
Pokojówka z pomocą Gilberta, zaniosła Henrykę do jej sypialni, gdzie rozebrawszy ją, ułożyła na łóżku.
Omdlenie trwało bez przerwy.
Gilbert, odprawiwszy służącą, pozostał sam przy chorej.
∗ ∗
∗ |
Tego dnia rano Serwacy Duplat otrzymać miał z merostwa jedenastego okręgu, wyciąg z protokułu zamówio[ 31 ]ny przezeń dnia poprzedniego, za pomocą której to kopii rozpocząć miał poszukiwania i śledzić przeszłość Róży.
Spotkał go jednak zawód.
Wyciąg nie był jeszcze gotowym. Polecono mu przyjść o czwartej godzinie, przed samem zamknięciem biura.
Odszedł niezadowolony, ponieważ to paraliżowało mu plany i przeszkadzało w wyjeździe do Blois. Mocno rozgniewany, udał się na ulicę, Caumartin by powiadomić o tem Grancy’a, a niezastawszy go w domu wsunął pode drzwi kartkę napisaną w tych słowach:
Na kilka minut przed czwartą, przybył powtórnie do merostwa, gdzie wydano mu dowód żądany.
Niemógł jechać inaczej, jak pociągiem wychodzącym z Paryża o wpół do dziewiątej wieczorem, skutkiem czego przyjechał do Blois przed północą. Omnibus stacyjny zawiózł go do miejskiego hotelu, gdzie zanocował.
Odkąd dzięki szczodrobliwości Palmiry był przyzwoicie ubranym i czuł w kieszeni portmonetkę napełnioną pieniędzmi, Serwacy pozbył się włóczęgowskiej swojej powierzchowności.
Nikt by nie przypuścił, że pod postacią Juljana Servaize, kryje się były galernik.
Wstał późno, a po śniadaniu kazał sobie wskazać drogę do Przytułku dla obłąkanych.
Tu jednak zatrzymał go odźwierny, mówiąc:
— Nie możesz pan wejść. Dziś nie jest dzień wizyty; chyba że pan na to otrzymasz oddzielne pozwolenie dyrektora, lub zarządzającego lekarza.
— Ja nieprzychodzę na wizytę — rzekł Duplat. — Chciałbym pomówić z panem dyrektorem.
— Skoro tak, wejdź pan. Biuro dyrekcyi w pawilonie, po lewej, w podwórzu.
Duplat udał się według wskazówek.
[ 32 ] — Co pan sobie życzysz? — zapytał go woźny przy wejściu.
— Mam interes do dyrektora.
— Proszę napisać swoje nazwisko i cel swojego przybycia — rzekł woźny wskazując stół, na którym znajdował się papier, kałamarz i pióro.
Duplat nakreślił:
i podpisał:
Woźny wziąwszy kartkę, zniknął we drzwiach, w których się za chwilę ukazał, mówiąc: Proszę pójść za mną!
I wprowadził Serwacego do gabinetu dyrektora.
— Czy to pan żądasz objaśnień, po które przybyłeś z Paryża? — zapytał go tenże.
— Tak, panie.
— Usiądź pan, proszę i wytłumacz jakiego to mianowicie rodzaju objaśnienia są ci potrzebnemi?
— Chodzi tu o jedną z infirmerek...
— Zatrudnioną w Przytułku?
— Tak, panie.
— Chcesz pan zatem wiedzieć?
— Czy ona się tu jeszcze znajduje?...
— Jej nazwisko?
— Róża.
— Ależ to imię...
— Osoba, o której mówię, nieposiada innego. Jest to znalezione dziecię, oddane Radzie dobroczynności w roku 1871. Biuro przy ulicy Wiktorya przysłało mnie tu do pana dla zebrania szczegółów jakich uzupełnić potrzebuję.
— Domyślam się o kim pan mówisz, ale czyż to biuro nie oznajmiło panu, że ta dziewczyna już nie istnieje?
— Powiedziano mi, iż prawdopodobnie zmarła, nie posiadają wszelako na to dowodu. Chcę przeto od pana zaczerpnąć wiadomość, czy pomieniony dowód się znajduje?
— Po zniknięciu dziewczyny, wyprowadziliśmy ścisłe [ 33 ]śledztwo i spisali protokuł lecz aktu zejścia jej niema; ponieważ niemogliśmy nigdzie ciała odnaleźć.
— Dla czego jednak niechcecie panowie uwierzyć, że ona poprostu uciec mogła?
— Róża po przebyciu goraązki mózgowej stała się bardzo smutną, wszyscy to widzieli przypuszczano więc, że utopiła się w przystępie melancholii.
— Wody Loary byłyby niezawodnie wyrzuciły jej trupa.
— Nie koniecznie; jeżeli ciało niesione biegiem wody wpadło w wydrążoną głębinę, jakich znajduje się tyle w niektórych miejscach przy wybrzeżu...
— Zdaje mi się jednak, że niesłusznie przypisano jej samobójstwo.
— Mylisz się pan. Tę dziewczynę widocznie nudziło życie, umierała ze smutku.
— Z miłosnego smutku być może?
— Bynajmniej. Niechodziło tu o miłość, ale o przyjaźń zerwaną.
— O przyjaźń?
— Tak. Róża pokochała miłością córki ubogą obłąkaną kobietę, pozostającą w przytułku przez lat siedmnaście, której uzdrowienie zdawało się być niemożebnem. Zraniona w głowę pociskiem granatu ocaloną została z palącego się domu.
— Czy niewiadomo panu przez kogo uratowaną została?
— Przez księdza.
Serwacy Duplat zadrżał od stóp do głowy.
— Przez księdza? — powtórzył bezwiednie.
— Tak, przez księdza d’Areynes, obecnie jałmużnika w Grande Roquette, gdzie rozbójnicy Kommuny zamordowali Arcybiskupa Paryża.
Duplat siedział milczący i blady jak posag.
— Ta biedna kobieta zdawała się być niewyleczalną mówił dalej dyrektor — gdy Róża ukończywszy szkołę profesyonalną została nam tu przysłaną, jako infirmerka przez Radę dobroczynności publicznej. Oddano jej do obsługi salę na której znajdowała się wspomniana obłąkana, Joanna Rivat.
[ 34 ] — Joanna Rivat!-wykrzyknął zapominając się Duplat. Dyrektor spojrzał na niego zdumiony.
— Joanna Rivat, tak panie — odrzekł. — Znasz ją więc?
Były kommunista odzyskał krew zimną.
— Znałem jej męża, zabitego w bitwie pod Montretout — odpowiedział — wszak niewiedziałem co się z nią stało. A więc to Róża?
— Uczuła takie przywiązanie dla obłąkanej Joanna, o której nieszczęściach jej opowiedziano, że ordynujący lekarz opierając się na jednej z dostarczonych przez nią wskazówek, postanowił dokonać powtórnej operacyi, operacyi bardzo niebezpiecznej, która się jednak udała. Rozum powrócił, lecz uzdrowienie długo się przeciągało i wtedy to do obsługi chorej przeznaczono Róże, jaka ją otoczyła tyle gorliwą pieczołowitością, iż rzec można najwięcej przyczyniła się do jej wyzdrowienia.
Joanna Rivat po odzyskaniu rozumu, myślała tylko o tem by jak najprędzej opuścić szpital i rozpocząć poszukiwania dwóch swoich dziewczynek, bliźniaczek porwanych jej przez kogoś w kilka dni po urodzeniu.
Postanowienie przez nią wyjazdu wyjazdu sprawiło na Róży przygnębiające wrażenie. Dziewczyna odczuła strasznie chwilę rozstania. Zemdlała, a po odzyskaniu przytomności, zapadła na zapalenie mózgu.
Po powrocie do zdrowia, stała się jeszcze bardziej ponura i smutną. Nie mogła się pocieszyć po stracie kobiety, którą ukochała jak matkę. Czując się bardzo nieszczęśliwą, uciekła z przytułku i pod wpływem obłędu, wywołanego rozpaczą, odebrała sobie życie.
— Masz pan słuszność--rzekł Duplat — według tego, jak pan opowiadasz, samobójstwo jest prawdopodobnem.
A w duszy myślał sobie:
— Mój Boże jakże ci ludzie są naiwni, do głowy im nie przyjdzie, że dziewczyna zamiast się utopić, uciekła do tej, która pokochała.
— Nietylko prawdopodobne, lecz pewne — odrzekł dyrektor.
— Tak. Szkoda, że niemogę rodzinie dostarczyć aktu zgonu tego dziewczęcia. W każdym razie na zawsze pozostanie wątpliwość co do jej życia lub śmierci.
[ 35 ] Tu, podziękowawszy dyrektorowi za udzielone mu objaśnienia, wyszedł z przytułku.
— Teraz nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Róża jest córką Joann — mówił sobie, wracając do hotelu — i że uciekła do niej. Róża jest siostrą Blanki, którą pani Rollin uważa za swą córkę. Ksiądz d’Areynes jest ich protektorem; on to ocalił Joanne Rivat i on widział jakiem wynosił dwoje tych malców. Gdzie on się u czarta skrył wtedy, ponieważ nie mógł ocalić matki jak po wyniesieniu dzieci?!
Wszyscy ci ludzie są niebezpieczni, czas wielki skończyć raz z nimi!!
To mówiąc, zacisnął pięści, podczas gdy jego oblicze przybrało wyraz nieubłaganej zawiści.
Wywołana umyślnie przez Gilberta gwałtowna scena z żoną, doprowadziła do pożądanego przezeń rezultatu.
Henryka po wyjściu z omdlenia, została obłąkaną.
Wszak ostrzegali doktorzy: „Żadnego silniejszego wstrząśnienia inaczej równowaga mózgowa naruszoną zostanie“.
Nędznik starał się właśnie przyśpieszyć owo straszliwe rozwiązanie, zamiast go unikać.
Obłąkanie Henryki objawiało się w strasznych hallucynacyach i bredzeniu bez związku, lecz w słowach jakie wymawiała, nie było żadnego zastosowania do sceny zaszłej przed chwila.
Uspokoiło to Gilberta, obawiającego się, ażeby w stanie nieprzytomnym niewyjawiła jego nikczemności i zbrodni.
— Ha! jest nareszcie waryatką! — powtarzał z dziką radością. Nie będzie mi wyliczała pieniędzy!... Została bezwładną, jak gdyby była umarłą. Ja teraz jestem panem i władcą!...
[ 36 ]
I pozostał w pokoju swej żony, oczekując na przybycie wspólnika.
Grancey był w domu u siebie, gdy mu wręczono telegram.
Zaciekawiony i niespokojny pośpieszył do pałacu przy ulicy Vaugirard.
Gdy oznajmiono jego przybycie Rollinowi, ten zamknął na klucz pokoje Henryki, ażeby nikt nie mógł przyjść do niej i udał się do swego gabinetu na przyjęcie towarzysza.
— Co się dzieje? — zapytał tenże — mów prędko.
— Sytucya nagle się zmieniła.
— Moja żona jest obłąkaną!
— Obłąkanie można w różny sposób tłumaczyć. Jak ty je pojmujesz?
— Pojmuję w najszerszem tego słowa znaczeniu. Jest obłąkana, furyatką, do skrępowania i zamknięcia.
— Bez nadziei wyleczenia?—
Tak sądzę... Jestem nawet pewny.
— Cóż mówią doktorzy?
— Katastrofa była przez nich przewidzianą, nie zadziwi ich zatem. Zresztą jeszcze jej nie widzieli. Paroksyzm nastąpił po ich rannej wizycie. Polecili unikać wszelkich wstrząśnień.
— Z jakiej przyczyny? Z przyczyny twojej.
— A wstrząśnienie to właśnie nastąpiło?
— Tak.
— Co?... co? — zawołał Grancey, udając zdziwienie.
— Tak; oznajmiłem mej żonie, że cię obieram na zięcia. Nie trzeba było więcej.
— Bardzo to dla mnie pochlebne! — odparł z uśmiechem były galernik.
— Wybuchnęła straszna scena i oto jej rezultaty. Teraz nie tracąc czasu daremnie, idźmy prosto do celu. Mów co mam robić?
— Sądzę, że nie będziesz trzymał u siebie swej żony?
— Tak. Dom zdrowia jest tu koniecznym.
— Wystarczy ku temu świadectwo doktora.
[ 37 ] — Będę miał jutro to świadectwo. Jesteś obeznany z prawem, wszak prawda?
— Pochlebiam sobie.
— Powiedz mi przeto, jakie stanowisko przynależy mi teraz w tym domu?
— Jesteś opiekunem legalnym swej córki, wszelkie prawa opieki przechodzą na ciebie, ztąd też i zawiadywanie majątkiem przyznanem ci być musi. Stan obłąkania pani Rollin, skoro stwierdzonym zostanie, otworzy ci wolne pole. Twoja żona zostanie pozbawioną praw wszelkich. Mimo że żyje, nie liczy się już do żyjących. Gdy twoja córka dojdzie do pełnoletności będziesz musiał zdać przed nią rachunki z zarządu majątkiem, lub przed jej mężem. Ot! wszystko.
— Powiedz mi, czy mam prawo narzucić mą wolę mej córce?
— W pewnej mierze. Gdyby jej wola była niezgodna z twą wolą, mogłaby ona odwołać się do rady familijnej.
— Do djabła! Czy na żądanie jednego członka mogłaby być ta rada zwołaną? Obawiasz się jakiego krewnego?
— Tak, księdza d’Areynes, mojego wroga.
— Zna on stan zdrowia pani Rollin?
— Dotąd nie, ale poznać go może...
— Gdyby za użyciem przysługującego mu prawa zwołał radę familijną, byłoby to dla ciebie bardzo niebezpiecznem...
— Zgubiło by nas to obu!
— Na pewno, ponieważ wybrałby przychylne dla siebie osoby, a tym sposobem zyskał większość głosów. Trzeba go w tem uprzedzić.
— W jaki sposób?
— Ty powinieneś zażądać zebrania się rady familijnej. Wszak masz zapewne wierzycieli.
— Niestety! — odparł Gilbert z westchnieniem.
— Bardzo dobrze.
— Wierzyciele te drapieżne, niczem nienasycone zwierzęta, czasem się na coś przydadzą. Musisz ich mieć sporą liczbę?
— Za wielką nawet!
[ 38 ] — Wysłuchaj mnie uważnie. Niema złego, któreby na dobre nie wyszło. Jeżeli dozwolisz księdzu d’Areynes zwołać radę familijną, do czego ma prawo niezaprzeczone, to powtarzam, wybierze osoby dla niego, rzecz prosta, odpowiednie przekonaniami i posiadając większość postanowi, co zechce. Jeżeli zaś uprzedzisz go, będziesz mógł wybrać kupców, twoich wierzycieli, którzy wiedząc, że córka twa posiada majątek, będą się spodziewali, że pieniędzmi jej przede wszystkiem zaspokoisz swe długi i w tej nadziei będą ci we wszystkiem posłuszni... Dam ci dobrą radę. Wybieraj takich, którym jesteś winien najwięcej. Ksiądz d’Areynes, jeżeli chce, będzie członkiem rady, ale nic zrobić nie potrafi, mając większość przeciwko sobie. Co myślisz o mojem rozumowaniu?
— Że jest bez zarzutu. Pozostaje jeszcze kwestya wielce drażliwa.
— Jaka?
— Notarjusz rodziny i zarazem administrator majątku zmarłego hrabiego nie zaszczyca mnie swą sympatyą i będzie działał przeciwko mnie.
— A ciebie co to obchodzić może. Będzie musiał poddać się postanowieniom, rady familijnej. Uprzedź go zresztą, a jeżeli zechce robić jakie szykany, powiedz mu tylko, iż wiesz o pewnym punkcie testamentu hrabiego, a umilknie. Nie lękaj się niczego. Jesteśmy panami położenia, więc nie zwlekaj.
— Bądź o to spokojnym.
Rozstali się.
Grancey odjechał do siebie, Gilbert zaś powrócił do pokoju żony.
Henryka znajdowała się w tym samym stanie, od czasu do czasu wybuchała gwałtownie, to znów popadała w odrętwienie.
Gilbert uważając, że Blanka może zasiąść przy matce kazał ją przywołać.
Gdy nadbiegła, ujął ją za rękę i głosem złamanym przemówił:
— Lękam się, drogie moje dziecię, że matka twoja jest na zawsze straconą Doktor Germain przewidział to i nie robił nawet nadziei wyleczenia... Paroksyzm, który [ 39 ]objawił się nagle bez żadnego powodu, rokuje jak najfatalniejsze zakończenie.
I dla skuteczniejszego oszukania swej córki otarł łzy z oczu.
— Patrz — mówił dalej — ciało żyje, ale jasność umysłu znikła. Jest zmarłą dla nas. Ty jedna pozostałaś mi droga Blanko! Jak ja cię będę kochał. Szczęście twoje będzie odtąd celem mego życia. Zastąpię ci matkę!
Dla lepszego odegrania komedyi miłości ojcowskiej przyciągnął ją ku sobie i przycisnął do serca łącząc łkania swoje z jej płaczem.
Gdy uwolnił ją z objęć, Blanka podeszła do matki ujęła jej ręce i wyjąkała:
— Mamo! mamo droga!
Obłąkana nagłym ruchem zerwała się z siedzenia.
— Dla czego nazywasz mnie matką? — zawołała głosem chrapliwym. — Ty nie jesteś moją córką. Idź precz... nieznam cię, odejdź odemnie!!
I gwałtownie odepchnęła Blankę, która utraciwszy równowagę osunęła się na kolana.
— Widzisz — rzekł Gilbert, podnosząc ją i odprowadzając od łóżka, jak gdyby od zasłonięcia od gwałtowności chorej. — Obłąkanie niebezpieczne. Może cię uderzyć. Nie powinnaś pozostawać tu dłużej. Wracaj do swego pokoju.
— Nie ojcze — rzekła Blanka, zalana łzami — pozwól mi pozostać przy mamie... ja uspokoję ją... ja się nie lękam. Pozwól mi czuwać nad nią. Kto wie, czy moja troskliwość nie powróci jej zmysłów.
W tej chwili paroksyzm wznowił się.
Henryka krzyknęła przeraźliwie, jak gdyby ją kto zabijał i zaczęła rwać z całą gwałtownością wiszące u łóżka draperye.
— Widzisz sama rzekł iż popełniłbym występek pozostawiając cię przy niej. Chodź moje dziecię. Przyślę tu pokojową dla czuwania nad nią, a ty idź do siebie.
Blanka z rozdartem sercem odeszła do swego pokoju.
Gilbert przywołał pokojową i zabronił jej wpuszczać Blanke, sam bowiem zamierzał wyjechać na miasto dla spełnienia zleceń Grancey’a.
[ 40 ] Gdy wrócił do domu w godzinie obiadowej miał już zapewnionych posłusznych jego woli członków przyszłej rady familijnej.
Następnego dnia doktor Germain i Lucyan przybyli do pałacu o dziesiątej z rana.
Gilbert ze zbladłem obliczem wyszedł na ich spotkanie.
Lekarz spostrzegłszy go zapytał zaniepokojony:
— Czy stało się co nieprzewidzianego!
— Tak jest, doktorze.
— Paroksyzm?
— Straszny. Jest zupełnie obłąkaną!
— Lucyan zbladł.
Gilbert zaprowadził ich do pokoju chorej.
Pani Rollin siedząca z otoczonemi ciemną obwódką błędnemi oczyma z drżącemi ustami i konwulsyjnie zaciśniętemi palcami, usłyszawszy szmer kroków odwróciła ku podchodzącym głowę i wybuchnęła przeraźliwym śmiechem.
Następnie, skoro Lucyan zbliżył się do łóżka, zerwała się z posłania i wyciągnąwszy rękę, zawołała:
— Jesteś nikczemny potworze serca i duszy. To ty porwałeś mi moją córkę, lecz musisz mi oddać ją. Zwróć mi ją natychmiast bo cię zabiję!
— Strzeż się pan, ostrzegam — zawołał doktor Germain, widząc że obłąkana chce rzucić się na młodzieńca.
Nie uważając na to ostrzeżenie, Lucyan postąpił naprzód, a pochwyciwszy zaciśnięte pięści Henryki, powstrzymał ją w miejscu.
Zatopiwszy natenczas pogramiające spojrzenie w metnym wzroku obłąkanej, zawołał nakazująco:
— Milcz!... i patrz we mnie! Ja tak chce!
[ 41 ] Zamiast usłuchać, pani Rollin w tył się rzuciła. Krzyk nakształt wycia dzikiego zwierza, wybiegł z jej ust i upadła w konwulsyach na łóżko.
— Zgubiona! — wyszepnął Lucyan z rozpaczą — nieodwołalnie zgubiona!
Doktor Germain zmarszczył czoło. Straszne podejrzenie zrodziło w jego umyśle.
Podszedł do Gilberta, który ze zwykłym sobie talentem udawał strapionego.
— Paroksyzm, o jakim pan nam mówiłeś rzekł a który nieszczęściem stwierdziliśmy przed chwilą, pochodzi bez wątpienia z jakiejś przyczyny materyalnej.
Gilbert przecząco potrząsnął głową.
— Z żadnej — odrzekł.
— To zdaje mi się być nieprawdopodobnem! A jednak tak jest.
— Pozwól mi pan wątpić o tem.
— Cóż więc pan sądzisz?
— Sądzę i jestem przekonanym, iż ten paroksyzm 20stał wywołany wskutek gwałtownego wzruszenia.
— Mylisz się pan.
— Czy pan tu byłeś, gdy on się objawił?
— Byłem, panie doktorze.
— A prosiłem pana wczoraj, ażebyś nie przychodził do chorej bez mojego upoważnienia.
— Wiem o tem; wszak pewna nader ważna okoliczność znagliła mnie do przestąpienia pańskiego rozkazu.
— Żadna okoliczność nie powinna była zmusić pana do tego, skoro wiedziałeś, że zupełny spokój został nakazany pani Rollin. Cóż pan mieć mogłeś tak nagłego i ważnego do powiedzenia chorej?
— Chciałem z nią pomówić o przyszłości mej córki.
— O przyszłości córki? — powtórzył stary doktor — w takiej chwili, o podobnej rzeczy? Nie! pan chyba żartujesz, panie Rollin.
— Działałem, jak miałem ku temu prawo! — odrzekł Gilbert wyniośle. — Są rzeczy, o których niepotrzebuję z panem dyskutować. Nie jesteś spowiednikiem, doktorze.
— Nie żądam od pana spowiedzi-odrzekł doktor Ger[ 42 ]main — ani chcę wiedzieć szczegółów, ażeby być pewnym, że pan ma ciężko obciążone sumienie.
— Nic mi nie wyrzuca moje sumienie mruknął obojętnie Gilbert zresztą nie chodzi tu o dyskutowanie, ale o postanowienie co przedsięwziąć dla przyniesienia ulgi chorej.
Doktór Germain zwrócił się do Lucyana, który stał niemy i blady z gniewu.
— Powinniśmy w rzeczy samej, kolego — rzekł — zająć się obecnie naszą biedną chorą. Pozostawmy innym, ich odpowiedzialność moralną. Będzie to straszny obrachunek! Lekceważone w tym domu nasze przepisy i polecenia, będą szanowane tam, gdzie nikt nie będzie miał interesu przeszkadzać uzdrowieniu tej nieszczęśliwej. Żądam, ażeby pani Rollin została przewiezioną do Domu zdrowia jaki my wskażemy i to dziś bezwłocznie. Podzielasz kolego me zdanie?
— W zupełności — rzekł Lucyan.
— Panie Rollin, czy pan słyszałeś?
— Słyszałem i aprobuje pańskie postanowienie.
— Naprzód... byłem tego pewnym — rzekł doktór z goryczą, a zmieniając ton rozmowy. — Obadwa z moim młodym kolega — dodał wskazując na Lucyana--wydamy świadectwo, które pan każesz zlegalizować. Wskazujemy panu Dom zdrowia doktora Morier w Autenil. Jest to zakład pierwszorzędny, którego dyrektor jest specyalistą. O czwartej przyjedziemy tu po naszą chorą, aby ją tam zawieźć. Pańska obecność będzie nam potrzebną.
— Będę na panów oczekiwał-rzekł Gilbert.
— Czy panna Rollin zna obecny stan swej matki? — pytał Lucyan.
— Zna go. Sądzicie panowie, że można jej pozwolić pożegnać się z matką? Czy nie zaszkodzi to jej zdrowiu?
— Panna Blanka jest silną i odważną — odrzekł doktór Germain. — Niezachodzą obawy o jej zdrowie. Może uścisnąć swą matkę zanim ją wywieziemy z tego domu. A teraz przejdźmy do pańskiego gabinetu, dla napisania świadectwa.
Uczyniwszy to, odeszli obaj doktorzy.
[ 43 ] — Ależ to łotr skończony, ten Gilbert Rollin! — zawo-doktorzawo-doktor Germain, gdy się znaleźli oba na ulicy.
— Nikczemnik! — odrzekł Lucyan. — Biedna Blanka.
— Będziemy nad nią czuwali.
— Cóż my możemy zrobić? On ma za sobą prawo.
— Bądź co bądź czuwać będziemy i krzywdy jej zrobić nie damy. Tu stary lekarz wsiadł do powozu, Lucyan zaś udał się do księdza d’Areynes, aby go o wszystkiem powiadomić.
∗ ∗
∗ |
— Gilbert po zlegalizowaniu świadectwa lekarskiego, pojechał do notaryusza rodziny d’Areynes.
— Przybywam zakomunikować panu bardzo smutną wiadomość rzekł, pokazując mu akt napisany na papierze stemplowym.
Notaryusz wziąwszy papier przeczytał go i zbladł.
— Obłąkana! — zawołał. — Ach! nieszczęśliwa!
A odzyskawszy po chwili spokój, zapytał:
— Chciałbym wiedzieć, czy pan przybyłeś do mnie jedynie w celu zakomunikowania mi tej bolesnej wiadomości?
— Nie! Mam obok tego inny interes. Moja żona jako obłąkana, jest pewnie uważana za zmarłą, a sukcesorką jej zostaje teraz ma córka.
— To jeszcze wątpliwe...
— Tak pan sądzisz?
— Naturalnie. Pani Rollin może zostać uleczoną.
— Przypuśćmy. Niemniej przeto jestem prawym opiekunem mej córki, a tem samem rozporządzającym dochodami pani Rollin, aż do jej wyzdrowienia, lub pełnoletności Blanki.
— Kwestye tę rozstrzygnie rada familijna.
— I ja tak myśle, dla tego też przybyłem uprzedzić pana, że po wyjściu od niego, udaję się wprost do sędziego pokoju, któremu złożę listę bardzo szanownych osób członków rady i poproszę o zwołanie jej.
[ 44 ] — Będziesz pan żądał zwołania rady familijnej — zapytał notaryusz.
— Cóż pana tak dziwi to? Chodzi mi o to, aby prawa moje zostały określone i szanowane.
— Prawa te jasno są wyrażone w testamencie hrabiego d’Areynes.
— Czy jest pan tego pewien ironicznie zapytał — Gilbert.
— Ależ...
— Jesteś pan prawnikiem zanadto biegłym-przerwał Rollin — abyś nie wiedział o pewnym punkcie testamentu, jaki pociąga za sobą jego nieważność.
Notaryusz, niechcąc przyznać słuszności Gilbertowi odrzekł:
— Niewiem o jakiej właściwie nieważności pan mówi.
— Przypuśćmy — odrzekł Gilbert, śmiejąc się że nie jesteś pan dość biegłym prawnikiem, wszak nie będę wszczynał z panem dyskusyi w kwestyi, która będzie rozstrzygniętą na drodze innej. Powiem tylko, że choroba pani Rollin pociągnie za sobą wydatki wielkie. Czy mogę wiedzieć, jaką sumę może mi pan teraz wręczyć?
— Żadnej — odrzekł notaryusz — panu żadnej. Rachunek zdam radzie familijnej.
— Ona sama zażąda go od pana — brutalnie odrzekł Gilbert.
— Jest gotów. Po nad to niemam nic więcej panu do powiedzenia.
— I ja zarówno. Żegnam!...
Po wyjściu od notaryusza Rollin udał się do sędziego pokoju, załatwił interes w sprawie zwołania rady familijnej i następnie powrócił na ulicę Vaugirard.
Notaryusz nie zdołał jeszcze otrząsnąć się z oburzenia wywołanego w nim bezczelnością Gilberta. Gdy służący powiadomił go o przybyciu księdza d’Areynes.
— Czy wie ksiądz co się stało? — zapytał gościa.
— Wiem. Przed chwila widziałem się z Lucyanem Kernoël’em. Straszna rzecz. Przyszedłem poradzić się pana co robić dla zabezpieczenia interesów mojej kuzynki i jej córki.
[ 45 ] — Pan Rollin wyszsdł odemnie przed pięcioma minutami.
— Po cóż on przychodził?
— Ależ to łotr! Wszystko przewidział. Wprost odemnie udał się do sędziego pokoju z przygotowaną listą członków rady familijnej, którą postanowił zwołać w interesie swej córki.
— Nie chodzi tu o córkę, lecz o matkę-odrzekł ksiądz d’Areynes.
— Matka jest obłąkaną.
— Czy jednak do czasu wydania decyzyi przez sąd nie mogłaby korzystać z swych praw i czy majątkiem nie mógłby zarządzać kurator mianowany przez trybunał?
— Zapewne, kurator jednak nie przeszkodzi Rollinowi wydać córkę za mąż, gdyż z chwilą tą Marya-Blanka stanie się użytkowniczką na miejsce swej matki.
— Nie zgodzimy się na to małżeństwo.
— Próżny będzie opór księdza, zwłaszcza jeżeli pan Rollin mając poparcie posłusznej sobie rady familijnej, zechce zwalić testament.
— Co pan mówisz?
— Tak jest. Pan Rollin wie, że testament zawiera w sobie pewien punkt bardzo słaby ztąd zagroził mi procesem...
— Przegra go!
— Przeciwnie, wygra!
— Więc nic zupełnie nie możemy poradzić?
Nic...
Po chwili milczenia ksiądz zapytał:
— No, ale jako krewny, mam prawo być członkiem rady familijnej?
[ 46 ] — Naturalnie, lecz nie radze księdzu z niego korzystać.
— Dla czego?
— Bo mając większość przeciwko sobie nic ksiądz nie zrobi. Niech ksiądz czuwa zdala nad panną Blanką i nie mięsza się bynajmniej do intryg jej ojca.
— Henryka wpadła w obłąkanie z jego tylko winy.
— A to jakim sposobem.
— Umyślnie wywołał scenę gwałtowną z żoną, wiedząc, że mocniejsze wzruszenie może doprowadzić ją do utraty zmysłów. Widoczne tu działanie rozmyślne, z ukartonowanym wprzód planem. Ach! co za nikczemnik! Zabił hrabiego d’Areynes i pozbawił rozumu Henrykę. Popełnia bezkarnie jedną zbrodnię po drugiej i drwi sobie z prawa. Ale Bóg go może kiedyś powstrzyma!
Ksiądz był wzburzony, gniew tryskał mu z oczu.
— Niech ksiądz uspokoi się — mitygował notaryusz.
— Jak ja mam się uspokoić — odrzekł ksiądz d’Areynes — gdy widzę, że Marja-Blanka pozostaje pod władzą tego człowieka, który postanowił poświęcić ją gwoli własnego interesu. Powiedz mi pan co ja mam robić, a poruszę wszystkie stosunki, użyje całego wpływu mego.
— Niestety! ani wpływy pańskie, ani stosunki nic nie pomogą przeciwko prawu. Gilbert Rollin jest ojcem i opiekunem prawnym, dopóki więc sądownie nie będzie uznany za niegodnego, dopóty prawa jego będą miały moc niewzruszoną.
— I to ma być prawem, ależ to niesprawiedliwie.
— Często tak bywa, Dura lex sed lex. Należy czekać i czuwać.
— A przedewszystkiem prosić o pomoc Boga, skoro ludzie są bezsilnymi wobec takiej niegodziwości.
Opuszczamy kancelaryę notaryusza i proszę czytelników udać się z nami do pałacu przy ulicy Vaugiraud.
Punkt o godzinie czwartej, gdy już zapadał zmrok, na dziedziniec pałacowy wjechała kareta, z której wysiadł doktór Germain i Lucyan.
Lekarze udali się do pokoju Henryki, którą zostawili nieruchomie siedzącą w fotelu, jak gdyby zahypnotyzowaną światłem stojącej obok niej lampy.
— Skorzystamy z tego odrętwienia, — rzekł stary [ 47 ]praktyk. — Paroksyzm utrudniłby nam wyjazd. Czy może pan z nami jechać — dodał, zwracając się do Gilberta.
— Służę panom.
— Czy panna Blanka wie, że matka jej ma opuścić ten dom?
Niemówiłem jej o tem, gdyż bałem się, by pożegnanie nie wywołało u chorej paroksyzmu.
— Może to i lepiej — szepnął doktor.
Poczem. ująwszy ręce Henryki, rzekł przekonywająco, głosem życzliwym.
— Niech pani idzie z nami, zawieziemy ją do domu życzliwego, przyjacielskiego, gdzie znajdzie pani spokój i codziennie będzie mogła uścisnąć swą córkę.
Gdy doktór wymawiał te słowa Blanka weszła do pokoju.
Dziewczyna, usłyszawszy turkot powozu w dziedzińcu i zobaczywszy z niego wysiadających lekarzy domyśliła się celu ich przybycia i przestraszona pobiegła do pokoju matki.
— Więc panowie uprowadzacie mi moją matkę — zawołała.
Wejście jej zmięszało lekarzy, Gilbert zaś rozgniewał się.
— Moje dziecko — rzekł lekarz — spełniamy obowiązek dla nas samych smutny, więc nie przeszkadzaj nam swemi łzami. Wiem dobrze, że jestem waszym szczerym przyjacielem, więc nie powinnaś wątpić, że działamy w interesie twej biednej matki.
— Dokąd panowie chcecie ją zawieźć — pytała tłumiąc łkanie.
— Do domu zdrowia.
— Więc i ja pójdę, nie opuszczę swej matki.
— To rzecz niemożliwa — odrzekł lekarz.
— Dla czego.
— Gdyż dyrektor domu zdrowia nie przyjmie cię.
— Ja nieopuszczę jej — wołała Blanka, biorąc ręce matki i przyciskając je do serca. — Mamo! mamo! — wołała — słuchaj mnie, zrozumiej mnie. Powiedz im, że ja prędzej wyleczę ciebie, powrócę ci pamięć.
Henryka, jak martwa, patrzała przed siebie.
[ 48 ] — Blanko droga — rzekł Lucyan pocichu — niepotrzebnie dręczysz się. Pozwól nam działać i miej ufność w Bogu.
Głos Lucyana dodał Blance odwagi.
— Masz pan słuszność. Należy poddać się.
Doktor Germain pomógł Henryce powstać z fotela, Blanka ucałowała jej ręce i głowę i w kilka minut Henryka opuściła pałac.
Gilbert po odwiezieniu swej żony do domu zdrowia w Auteil udał się do Granceya by zdać mu sprawę z wypadków, zaszłych w ciągu dnia.
— Doskonale idzie — odrzekł były dependent, wysłuchawszy opowiadania. — Teraz masz ręce rozwiązane. Skoro zbierze się rada familijna oświadczysz jej, że pragnąc prędzej spłacić wierzycieli, zamierzasz za mąż wydać swą córkę.
— Rzecz prosta, że zgodzą się na to najchętniej; a wtedy rozmówisz się z panną Blanką.
— A jeżeli ona nie zgodzi się — pytał Gilbert.
— Nie przypuszczam. Nie jestem tak zarozumiałym bym sądził, że córka pańska szaleje za mną, lecz wierzę, że podobałem się jej. Zresztą panna w tym wieku to miękki wosk, dający urabiać się według woli. Wrazie oporu zmusisz ją do posłuszeństwa pewagą ojcowską.
Rozmowę wspólników przerwało nagle wejście Duplat’a.
— Co słychać — zapytał Gilbert.
— To, że przebywająca u Joanny Rivat dziewczyna jest jej córką.
Poczem Duplat zdał sprawę z swojej wycieczki do Blois. [ 49 ] — Widzicie więc — zakonkludował — że klecha jest naszym nieprzyjacielem, ale jeżeli Joanna i Róża zostaną uprzątnięte, to nie potrafi nam szkodzić. Pragnęliście posiadać pewność, teraz ją macie. Skończmy więc z temi babami, a będziemy mogli spać spokojnie.
— Cierpliwości — odrzekł Grancey — skończmy prędzej interes ważniejszy. Zgadzamy się na uprzątnięcie stojących nam na zawadzie osób, ale pamiętajcie, że kto dwa zające ściga, może nieuchwycić żadnego.
— A cóż mamy pilniejszego-zapytał Duplat.
Grancey powiadomił go o wypadku z panną Rollin.
— Tak zawołał łotr zachwycony. — Jestem na pięknej drodze! W takim razie oczekuje waszych rozkazów i pieniędzy.
— Dziś mamy bardzo mało, tyle tylko, że ledwie wystarczy nam na uskutecznienie naszych projektów.
— Dobrze, jestem człowiekiem zgodnym, będę czekał.
Koło jedenastej Gilbert powrócił na ulice Vaugirard i poszedł wprost do pokoju żony, gdzie dokonał rewizyi wszystkich szufladek i znalazłszy niewielką paczkę biletów bankowych i parę rulonów złota, jedyne z kilku lat oszczędności Henryki przeznaczone dla Blanki zabrał wszystko i zadowolony z poszukiwań udał się na spoczynek.
Nazajutrz wstał wcześnie zapłacił i odprawił pokojową swej żony, przywiązaną do swej pani, starą i wierną służącą, która ze Izami w oczach opuściła pałac pożegnawszy się z Blanka, oburzoną tak nagłem i nieuzasadnionem wydaleniem jej ze służby.
Dziewczyna przewidywała wielkie cierpienia, ale powiedziała sobie, iż ostatecznie nikt jej nie zabroni płakać, myśleć o Lucyanie i odwiedzać matkę.
O pierwszej po południu ubrała się i zadzwoniła na swą pokojową.
— Anusiu — rzekła — ubierz się, pójdziemy do kościoła.
— Panienka nie może wychodzić — odrzekła służąca zmieszana.
— Jakto nie mogę wychodzić! Dla czego!
— Odźwierny otrzymał rozkaz niewypuszczania panienki z domu, gdyż w przeciwnym razie utraci służbę.
[ 50 ] Blanka zbladła.
— Więc zostałam aresztowaną, jak winowajczyni.
Rozpłakała się i zniecierpliwością wyczekiwała godziny obiadowej, spodziewając się, iż ojciec wyjawi jej powód takiego z nią postępowania.
O siódmej udała się do pokoju stołowego, gdzie zastała oczekującego już na nią Gilberta.
— Czy widział dziś ojciec moją matkę — zapytała.
— Nie, moje dziecko odrzekł tonem serdecznym. — Przez kilka dni nikomu niewolno odwiedzać jej, nawet mnie.
— A skoro będzie wolno, pozwoli mi ojciec odwiedzić matkę?
— Chętnie.
— Dziękuję. A teraz mam o coś zapytać. Czy to prawda, że ojciec zabronił odźwiernemu wypuszczać mnie z domu?
— Prawda.
— Więc jestem uwięziona?
— Tak; jeżeli pałac ten może być uważany za więzienie.
— Z jakiego powodu spotkało mnie to upokorzenie?
— Nie widzę potrzeby tłumaczenia się. Tak mi się podobało.
Dziewczyna oburzona taką niesprawiedliwością, odrzekła:
— Tak ojcu podobało się. Jestem zawsze gotową z pokora poddać się woli ojca, ale gdy wola ta upokarza mnie, lub jest karą za nieznane mi winy, to mam prawo zapytać się o powód.
— Nie popełniłaś nic złego, moje dziecko, a chociaż nie jestem obowiązany tłomaczyć się przed tobą, powiem ci wszakże, iż uważam za niewłaściwe by panna w tym wieku biegała po ulicach ze służącą...
— Panna w mym wieku umie nakazać szacunek dla siebie!
— Być może, ale niechcę udzielać ci sposobności dla przekonania się o tem. Dla tego, aż do nowego postanowienia musisz poddać się mej woli, chociaż wydaje ci się to niesprawiedliwością.
[ 51 ] Gilbert wypowiedział te słowa tonem tak surowym, iż spodziewał się ze strony Blanki płaczu, lub spazmów, ale zawiódł się.
Blanka zapanowała nad oburzeniem, zbladła tylko, lecz ani jeden muskuł nie drgnął na jej twarzy.
Gilbert obserwując ją z pod oka zaczynał wątpić, czy uda mu się upokorzyć jej dumę i energję, których dotychczas w niej nie dostrzegał.
Reszta obiadu upłynęła w milczeniu.
Następnego dnia Blanka oświadczyła przez pokojową, że jest cierpiącą i nie wychodziła ze swego pokoju.
Napisała list do księdza d’Areynes i kazała służącej odnieść go na pocztę.
Z okien widziała, jak ta pobiegłe do odźwiernego wręczyła mu list i powróciła do garderoby.
— Więc nie odniosłaś tego listu? — zapytała jej.
— Odźwierny powiedział, że sam odniesie.
Blanka spodziewała się odpowiedzi tegoż dnia jeszcze, lecz czekała napróżno.
List nie był wcale oddany na pocztę.
Gilbert zajęty ułatwianiem formalności w sprawie zwołania rady familijnej, niepokazał się w domu, śniadał i obiadował na mieście.
Przy zielonym stoliku uśmiechnęło mi się szczęście, gdyż dzięki summie zabranej z pokoju Henryki w przeciągu trzech nocy wygrał około dwustu tysięcy franków.
Również i członkowie rady familijnej okazali się bardzo posłusznymi, wydali mu jak najszersze pełnomocnictwo i pochwalili jego zamiar jak najśpieszniejszego przeniesienia na Marye-Blankę użytkowania, przysługującego dotychczas Henryce.
Ale, ażeby uskutecznić to, należało wydać ją za mąż.
W kwestyi tej rada familijna oświadczyła, że zgóry zgadza się na wybór Gilberta, który, jako ojciec, musiał przecie dla swego dziecka pragnąć człowieka porządnego.
Tak przygotowawszy grunt, postanowił stanowczo rozmówić się z Blanką i czwartego dnia po wywiezieniu Henryki do domu zdrowia wezwał córkę do swego gabinetu.
— Moje drogie dziecko odezwał się tonem serdecznym pragnę przede wszystkiem usprawiedliwić się przed [ 52 ]tobą z kilkodniowej nieobecności mojej. Bardzo ważne interesa zmusiły mnie do wyjazdu z Paryża, a wypadły tak nagle, że nie miałem czasu powiadomić cię o tem.
— Czy widział ojciec moją matkę? — zapytała Blanka, myśląca o niej bezustannie.
— Miałem wiadomość, że stan jej nie uległ żadnej i wymaga, byśmy powstrzymali się od widywania zmianie z nią.
— I długo ten zakaz potrwa.
— Lekarz nie powiedział mi wyraźnie.
— Czy wezwał mnie ojciec by powiadomić o tym zakazie.
— Nie. Pragnę pomówić z tobą o kilku innych kwestyach dotyczących naszych interesów i twojej przyszłości.
— Mojej przyszłości-powtórzyła Blanka zdziwiona.
— Siadaj przy mnie i słuchaj. Podczas nieobecności mojej pisałaś do księdza d’Areynes.
— I ojciec przejął ten list odrzekła Blanka oburzona.
— Przejąłem.
— I dla czego?
— Wiesz dobrze, moje dziecko, że pomiędzy mną a księdzem d’Areynes panuje pewne nieporozumienie, z tego powodu i ty nie powinnaś utrzymywać z nim stosunków, dowodziłoby to bowiem, że niesłusznie zabroniłem mu wstępu do tego domu. Chyba rozumiesz to!
— Rozumiem, że wszystko mi zabronione. Uwięził ojciec moją osobę i nakłada więzy na moje myśli. Ze służby uczynił dozorców więziennych i otoczył szpiegami, śledzącymi każdy mój postępek. W taki sposób postępuje się tylko z przestępcami. Niechciałabym uchybiać ojcu, ale nie mogę powstrzymać się od oświadczenia, że podobne postępowanie jest haniebne, że ojciec niema prawa torturować mnie!
— Mam prawo postępować z tobą jak mi się podoba i zachowam je, aż do pełnoletności twojej.
— Ach! jak odległą ona jeszcze, jakże daleko jeszcze do niej! — zawołała Blanka z rozpaczą. — Kiedyż, mój Boże, nareszcie będę mogła sobą rozporządzać?!
— Na co tyle słów wobec takiej blachostki — odrzekł Gilbert z szyderczym uśmiechem. — Rozściągnąłem nad tobą [ 53 ]nadzór jedynie z obawy, abyś nie popełniła jakiegoś głupstwa. To rzecz tak naturalna, że każdy ojciec pochwaliłby mnie za to. Ale jeżeli pragniesz uwolnić się jak najprędzej z pod mojej władzy, którą uważasz za tyrańską, a która jest tylko troskliwością ojcowską, to możesz uczynić to bardzo łatwo. Wezwałem cię właśnie dla pomówienia o tem...
Blanka podniosła głowę i spojrzała ojcu w oczy.
— Nierozumiem, proszę o wyjaśnienie.
— Jesteś jeszcze zbyt młodą byś mogła zrozumieć niektóre kwestye prawne, pomimo to jednak postaram cię choć w krótkości obeznać z naszą sytuacyą.
Matka twoja, będąc obłąkaną, nie może otrzymywać dochodów z majątku, który ma należeć do ciebie po dojścia do pełnoletności.
— Cóż mnie obchodzi majątek? Co mnie obchodzą pieniądze? Niczego niechcę, pragnę tylko powrotu do zdrowia mej matki!
— Zapewne, ale prawo ma pewne wymagania, którym musimy się poddać. Nie możemy pozostawać ani chwili dłużej w obecnem położeniu. Prawo nakazuje nam żądać od trybunału mianowania kuratora i administratora majątku do czasu twej pełnoletności.
— Trybunał... kurator... — odrzekła Blanka z przestrachem po co to wszystko? Naco wtajemniczać publiczność, obcych w nasze sprawy familijne?
— Jesteś małoletnią i interesa twoje powinny być zabezpieczone.
— Wszak ojciec jest moim opiekunem naturalnym. Czyż to nie dosyć?
— Nie, najlepszy masz tego dowód, żem musiał zebrać radę familijną, której zadaniem jest kontrolować moje czynności jako opiekuna i która w razie potrzeby może narzucić swoją wolę. Niema w tem dla mnie nic ubliżającego.
Rada ta pozostająca pod przewodnictwem sędziego pokoju składa się z ludzi bardzo szanownych, którzy przez życzliwość dla nas wzięli na siebie to niewdzięczne zadanie.
— To dobrze, ale mówił ojciec o jakimś środku uwolnienia się z dzisiejszego przykrego i upokarzającego mnie położenia. Jakiż to środek?
[ 54 ] — Zbliżam się do tej kwestyi, lecz uprzedzam cię, że środek ten prosty, zaprojektowany został nie przezemnie, lecz przez radę familijną. Jest nim małżeństwo!
— Małżeństwo — zawołała Blanka, zrywając się nagle.
— Tak małżeństwo — rzekł Gilbert. — Zapewni ci ono swobodę i takie prawa, jak gdybyś była pełnoletnią. Małżeństwo jedynie może ci dać wolność, a i mnie razem swobodę. Obowiązki opiekuna niezgodne są z mojemi upodobaniami i nawyknieniami, będziem więc wolni oboje!
Blanka milczała, usiłując ukryć, iż odgadywała jakiś tajemnie ułożony plan swego ojca, matka albowiem wtajemniczała ją w wiele szczegółów swego nieszczęśliwego pożycia.
— A więc zawołała to owa rada familijna, która zajmnje się mną z taką troskliwością wskazała ci, ojcze, wybór męża, którego mam przyjąć z zamkniętemi oczyma?
Mimo, że to zapytanie zostało wygłoszone tonem umiarkowanym, ukryta w nim gryząca ironja nie uszła uwagi Gilberta.
— Rada familijna odrzekł-tak jak i wszelka inna, niema prawa narzucać ci męża. Jej rola ogranicza się na zaaprobowaniu lub odrzuceniu mojego wyboru, w tym ostatnim razie, gdybym ci przedstawiał na małżonka człowieka niegodnego ciebie, jej odrzucenie zniweczyłoby wszystko. Jest to niejako gwarancyą dla ciebie. Ufam wszelako, że rada familijna czuwająca nad twemi interesami, nie zawacha się z udzieleniem zezwolenia.
— Skoro jej ojciec powiesz kogo wybrałeś?
— Tak.
— Czyżby twój wybór był już dokonanym?
— Jest.
[ 55 ] — A więc ja tego nieznanego a obranego przez ciebie chcę poznać!
— Jest to młody człowiek, bardzo dystyngowany, elegancki, z wielką przyszłością i historycznym nazwiskiem. Majątek wprawdzie posiada nie wielki, lecz w zamian tego, co mu przyniesiesz w posagu, obdarzy cię tytułem i stanowiskiem w świecie.
— A więc to handel? — drżącemi usty zawołała Blanka. — Ponieważ się znalazł tytuł do sprzedania, ja go więc mam kupić, a w dodatku może jeszcze szanować sprzedawcę?!
— Mówisz niedorzecznie i niesprawiedliwie, czego będziesz wkrótce żałowała rzekł Gilbert. Dzentlemen ten jest tak zacnym człowiekiem, iż niktby nie śmiał podejrzewać go o jakiś rachunek na stronę małżeństwa.
— Znasz go więc?
— Tak, i ty go zarówno znasz, Blanko, i poważasz. Niejednokrotnie wobec mnie i matki wyrażałaś się o nim nader przychylnie, co nam dawało do myślenia, iż nie był ci obojętnym. Młode dziewczęta bywają zwykle romansowemi, może i marzyłaś ażeby zostać jego żoną.
Jak błyskawica na ciemnem niebie myśl nagła przebiegła umysł dziewczyny.
Stanął przed jej oczyma Lucyan de Kernoël.
— Wszakże był uważanym jako należący do rodziny w ich domu. Pochodził z dawnego rodu, a posiadał mały majątek. Posiadał wreszcie wszystkie zalety jakie wymieniał jej ojciec.
Radością zapromieniało spojrzenie dziewczęcia. Zmieniła dotychczasową nieprzystępną postawę.
— Masz ojcze słuszność — odpowiedziała. — Niemam przy sobie już mej dobrej matki, a twoje usposobienia nie pozwalają nam żyć razem. Rozumiem dobrze, iż niechcąc pozostawać samotną i bezustannie dręczyć się smutkiem powinnam pomyśleć o swojej przyszłości i stworzyć sobie nową rodzinę, jaką mi dać może tylko małżeństwo. Potrzebuję więc tylko wiedzieć, jaki wybór, ojcze, uczyniłeś, ażeby go potwierdzić.
Gilbert tryumfował, uwiedziony złudzeniem. Zdumie[ 56 ]wała go uległość Blanki, o jaka walczyć nawet nie potrzebował.
— Tak, potwierdzisz go, jestem tego pewien! — zawołał. — Rzucisz mi się w objęcia, skoro tylko wymienię nazwisko narzeczonego, jakiego ci przeznaczyłem na męża.
Serce Blanki zaczęło bić gwałtownie.
— Wymień je, wymień! — wyszepnęła.
— Jest nim wicehrabia de Grancey.
Blanka była tak pewną, że usłyszy inne nazwisko, iż w pierwszej chwili osłupienia stanęła niema, przestraszona, ze ściśniętem gardłem, z którego słowo przejść nie było w stanie.
— A co? czy nie świetny wybór? — mówił dalej Gilbert, niedomyślając się powodu zmięszania dziewczyny. — Twoja matka podczas ostatniej rozmowy ze mną, zgodziła się na ten wybór.
Mówiąc to Rollin popełnił błąd wielki. Kłamliwe zapewnienie, jakiemu Blanka uwierzyć nie mogła, zdradziło zastawioną pułapkę.
Oburzenie powróciło całą jej energję.
— To fałsz! — zawołała drżącym od gniewu głosem — nigdy w to nie uwierzę! Jeżeli ojciec mówił z matką o tym projekcie, to potępiła go, jestem pewna. Zdradził się ojciec wspominając o swej ostatniej z nią rozmowie. Teraz rozumiem i odgaduję wszystko! Zmuszając matkę do potwierdzenia tego związku, doprowadził ją ojciec do obłąkania. Oto powód rzeczywisty!... Stałeś się jej katem, jak chcesz być í moim.
Gilbert zerwał się groźnym, z zaiskrzonym wzrokiem.
— Dość!.., — krzyknął brutalnie. — Zamilcz nieszczęsna i bądź posłuszną. Nie dyskutuję z tobą, ale rozkazuję!...
— Nie zmilknę i nie będę posłuszną odpowiedziała Blanka. Ani ojciec, ani rada familijna, ani nikt w świecie niema prawa rozrządzać moją osobą i sercem. Możesz mnie tyranizować, znęcać się nademną, ale nadaremnie! Nie poddam się twej woli, nigdy nie zgodzę się na nią, gdyż popełniłabym krzywoprzysięstwo!...
— Krzywoprzysięstwo? — zawołał Rollin zdumiony takim uporem dziewczyny, jaką uważał za dziecko słabe, pozbawione woli i charakteru.
[ 57 ] — Tak krzywoprzysięstwo!.. Nie należę już do siebie. W obec mej matki i za jej zgodą oddałam me serce komu innemu.
— Co mnie to obchodzi? Twoja matka jest waryatką, a ja jestem tu panem!
— Możesz mnie ojcze zabić, ale nie zmusisz bym została żoną Grancey’a!
— A jednak zostaniesz nią!
— Nigdy! A jeśli dla zmuszenia mnie uciekniesz się ojcze do gwałtownych środków, wówczas zawezwę nie radę familijną, jakiej nie ufam, ale ludzi rzeczywiście mi życzliwych, jak księdza d’Areynes’a i mego narzeczonego Lucyana de Kernoël.
— Co?! Lucyan de Kernoël? — powtórzył z wściekłością Gilbert.
— Tak! oni uwolnią mnie od upokorzeń i od cierpień, jakie mi ojcze przygotowujesz.
— A więc na nich liczysz? — wykrzyknął Gilbert chrapliwym głosem- — a tych moich wrogów, których nienawidzę? Otóż drwię sobie z tej groźby i jeszcze raz powtarzam: „Jestem tu panem i posłuszną mi będziesz wbrew swojej woli“.
— A ja odpowiadam: „Nigdy“. Możesz mnie, ojcze zabić!... Nieustąpię. Za trzy lata będę pełnoletnią, wolną, a dotąd nikt nie złamie mojego oporu. Pozostanę wierną mojej miłości i wykonanej przysiędze! Jeżeli padnę w tej walce, pozostawię mścicieli!
I wyszła drżąca z oburzenia z podniesioną głową, z pogardą patrząc na nikczemnika zmięszanego tak niezłomnym oporem.
Gilbert zostawszy sam, zaczął rozmyślać nad swojem położeniem.
Wszystkie jego plony na raz runęły. Blanka okazała się silną, jakby ukuta ze stali. Będzie czerpała siły, w miłości i nie ustąpi, to jawne!
Uznać się więc zwyciężonym i opuścić ręce? Ależ w takim razie czeka go nędza!
Nie znajdując środka ratunku, postanowił się udać do swego wspólnika.
Zastał tam Duplat’a.
[ 58 ] — Co słychać? — zapytał Grancey.
Rollin opowiedział rozmowę z Blanką.
— W takim razie wszystko przepadło — zawołał Duplat.
— Nie! — odrzekł Grancey — jeśli usłuchacie mej rady.
— Masz jaki projekt?
— Mam i to genjalny!
— Ale niebezpieczny?
— Poniekąd.
— Dokąd on nas zawiedzie?
— Do celu, do którego dążyliśmy.
— A więc górą nasi! — zawołał były kommunista. — Prawe ramię naprzód i marsz kapitanie!
— Jakiż jest ten projekt? — zapytał Gilbert.
Grancey zasiadłszy w fotelu wyjaśnił im wszystko.
Rozprawiali długo, wreszcie po przyjęciu owego projektu, rozeszli się o ósmej wieczorem.
∗ ∗
∗ |
Pałac przy ulicy Vaugirard posiadał małą apteczkę, złożoną ze środków pospolitych, którą Lucyan de Kernoël podczas swych studyów uniwersyteckich utrzymywał w porządku i zaopatrzył w wiele przedmiotów, których nie można było nabyć bez recepty lekarza, jako niebezpiecznych, lub też wymagających wiele ostrożności.
Gilbert często uciekający się do tej apteczki znał prawie wszystkie składające ją środki.
Gdy wrócił do domu udał się do niej, zamknął za sobą drzwi na klucz, poczem wziął z szafki mały niebieski flakonik z napisem: „Extrakt Belladony“.
Spojrzał na flakonik pod światło świecy, wziął z biblioteki tom „Encyklopedyi Powszechnej“ zawierające w sobie przedmioty od litery B, odszukał wyraz Belladona i czytał:
„Belladona jest trucizną szaloną, bardzo gwałtowną. Wzięta w małej ilości wywołuje w przełyku uczucie suchości i sprawia rozszerzenie źrenicy. Po większej dawce to uczucie suchości w ustach i w przełyku oraz zaciśnienie gardła, połączone z utrudnionem przełykaniem i pragnieniem występuje z daleko większem natężeniem, przyczem wzrok ginie nieraz zupełnie, głowa staje się ciężką i odurzoną, następnie bredzenie, trzęsienie członków, utrudniona mowa, częściowa i ogólna bezczułość skóry.
— Śmierć! powtórzył Gilbert. Wicehrabia mówił prawdę! Ten dziwny człowiek wszystko wie.
Gilbert zamknął książkę.
— Tak jest — szepnął — to dobry środek, użyjemy go, niepodobna wachać się dłużej, Jak go zadać jednak Blance?
Zamyślił się.
Po kilku minutach uśmiechnął się z zadowolenia, gdyż przypomniał sobie, że Blanka codziennie z polecenia doktora Germaine’a pije na wzmocnienie podczas śniadania lampkę wina bordeaux z chininą.
Następnego dnia udał się wcześniej do pokoju stołowego i zastawszy obok nakrycia Blanki przygotowaną lampkę [ 60 ]wina z chininą wpuścił do niej cztery krople trucizny, poczem zająwszy przy stole swe zwykłe miejsce, oczekiwał przybycia córki, na śmierć przez własnego ojca skazanej.
Gdy weszła podszedł ku niej i pocałował ją w głowę.
— Czy dobrze spałaś moje dziecię — zapytał.
— Nie — odrzekła nie oddawszy ojcu pocałunku.
— Masz przynajmniej apetyt?
— Przymuszam się do jedzenia, aby nie utracić resztek sił.
Siadła przy stole naprzeciw ojca.
— Wypij swe wino z chininą — rzekł Gilbert--ono napewno cię wzmocni!...
Blanka wychyliła całą lampkę duszkiem do ostatniej kropli.
Truciciel ani drgnął. Był w dalszym ciągu uprzejmym i serdecznym, jak najlepszy ojciec.
Blanka zaledwie dotknąwszy śniadania, przeprosiła ojca i odeszła do swego pokoju na spoczynek.
Dom zdrowia doktora Giroux w Loigny, położony w bardzo malowniczej okolicy pod samem miastem w niczem nie przypominał smutnego przeznaczenia swego, owszem, podobny był do wielkiej rezydencyi pańskiej, otoczonej wspanialej utrzymywanym parkiem.
Jedyna rzecz tylko mogła nieco razić mianowicie okna zaopatrzone w mocne kraty z wyjątkiem okien prywatnego mieszkania dyrektora.
Doktór Giroux, mając do pomocy trzech asystentów i liczny personel służbowy liczył lat pięćdziesiąt i był kawalerem.
Nabył ten zakład za dwieście tysięcy franków, pro[ 61 ]wadził go od lat dwudziestu ośmiu i postawił na stopie pierwszorzędnych tego rodzaju przytułków.
Mówiono o nim wiele dobrego, lubo byli i tacy, którzy, wprawdzie po cicho, opowiadali rzeczy niezbyt pochlebne.
Szeptano o uwięzieniach samowolnych, o usługach wyświadczanych bogatym rodzinom, pragnącym za jaką bądź cenę pozbyć się niedogodnych im członków wreszcie pomieszczaniu w zakładzie ludzi zupełnie zdrowych pod pozorem obłąkania.
Wersje te doszły nawet do ucha władzy, która wyznaczyła komisyę, przeprowadziła śledztwo, lecz nie znalazłszy nic podejrzanego, uznała doktora Giroux za ofiarę zazdrosnych i niechętnych mu kolegów.
Doktór Giroux, jako specyalista, ceniony był wielce i położonych zasług nikt mu nie odmawiał. Był bogatym i miał jeden tylko cel w życiu zaokrąglić cyfrę swego majątku do trzech miljonów franków. Po urzeczywistnieniu tego marzenia miał zamiar sprzedać zakład, wycofać się z interesów i oddać się zaspokojeniu jedynej namiętnosci, jaką były dalekie podróże.
Pomimo powodzenia w całem swem życiu, miał on jednak jedno wielkie zmartwienie.
Młodszy brat jego Piotr, również lekarz, bardzo inteligentny strwoniwszy odziedziczoną po rodzicach schedę skończył karyerę smutnie, wplątany bowiem w sprawę o otrucie i dzieciobójstwo, został skazany przez sąd na dziesięć lat cieżkich robót.
Dzięki milczeniu dzienników wyrok ten niebył nikomu wiadomy w Joigny, a okoliczność ta ułatwiła doktorowi, po powrocie brata z Nowej Kaledonii uwolnienie go za pośrednictwem swych stosunków od dozoru policyjnego i uzyskanie pozwolenia pozostawienia go przy sobie w charakterze sekretarza zakładu.
Zresztą Piotr prawie nie pokazywał się nigdzie, pędził życie domowe i nikt ani w zakładzie ani też w mieście o jego przeszłości nie wiedział. Od czterech lat zajmował te posadę u brata i nic nie upoważniało do przypuszczenia by spokój jego został kiedykolwiek naruszony. Nieszczęśliwy spał zaspokojnie, zapomniawszy zupełnie o swych towarzyszach Numejskich. Wybiła godzina trzecia po po[ 62 ]łudniu, gdy w tem u drzwi zakładu rozległ się dźwięk dzwonka.
Odźwierny otworzył drzwi, przez które wszedł człowiek młody, liczący około lat trzydziestu, przystojny i ubrany bardzo szykownie.
— Czy to tu dom zdrowia doktora Renego Giroux? — zapytał.
— Tak panie — odrzekł odźwierny.
— A pan Piotr Giroux mieszka tu?
— Tu, panie.
— Zastałem go w domu?
— Pan doktor jest u siebie. Niech pan będzie łaskaw idzie w te drzwi — odrzekł odźwierny, wskazując je gościowi.
W przedpokoju przybyły wręczył lokajowi swój bilet wizytowy i po chwili wprowadzony został do gabinetu.
— Pan wicehrabia Grancey — zapytał Piotr Giroux przy byłego.
— Tak, panie.
Lekarz usłyszawszy te dwa wyrazy drgnął. Zdawało mu się, że słyszał ten głos, że jest on mu znanym, ale gdzie.
— Raczy pan spocząć — rzekł do gościa i objaśnić o celu swej wizyty.
— W tej chwili go wyjaśnię, lecz pozwoli pan, że pierwej zapytam o jedną rzecz.
— O co?
— Czy przed kilkoma laty nie przebywał pan czasami w Nowej Kaledonii?
Piotr Giroux spojrzał na niego przestraszony i obejrzał się, jak gdyby dla przekonania, czy nikt nie słyszał tych słów.
— Lęka się pomyślał Grancey — więc go mam!
Giroux spoglądając na gościa, usiłował napróżno przypomnieć go sobie i zapytywał się, co to za człowiek, który zna jego przeszłość i przybywa zakłócić mu życie spokojne poświęcone pracy i pokucie.
— Ależ... nierozumiem pana — wyjąknął z trudnością. Mylisz się pan.
[ 63 ] — Wcale się nie mylę — odrzekł Grancey. — — Przebywałeś pan w Numei od 1874 do 1885 roku.
— Proszę pana, mów pan ciszej rzekł Giroux głosem zdławionym. Kto pan jesteś i czego chcesz odemnie?
— Uspokój się pan — odrzekł Grancey z uśmiechem — nie przychodzę w złym zamiarze i zachowam pańską tajemnicę i nadal, jak zachowywałem ją dotychczas chyba, że pan sam zmusisz mnie do ogłoszenia jej.
— Więc pan grozisz — wyjąkał Piotr.
— Wcale nie. Uważaj mnie pan za przyjaciela jak a przekonasz się, że zasługuje na zauuważałeś w Numei, fanie.
— Giroux dopiero po tych słowach poznał swego gościa i przypomniał sobie jego nazwisko.
— Ach! — zawołał — poznaję pana!
— Potrzebowałeś pan na to wiele czasu, lecz lepiej późno niż nigdy — odrzekł były dependent śmiejąc się.
— Pan nie jesteś wicehrabią Grancey’em, lecz Gastonem Deprèty.
— Tak jest i równie jak pan przestępcą kryminalnym. Obaj pełniliśmy w Numei obowiązki infirmerów i żyliśmy z sobą w najlepszych stosunkach. Przypomnij tylko sobie.
Grancey powstał i podał rękę dawnemu towarzyszowi, który uścisnął ją miękko i szepnął:
— Przestraszyłeś mnie bardzo...
— Pojmuję! Siedząc tu w odosobnieniu, żyjąc jak szczur w kręgu sera, sądziłeś, że dachówka spada ci na głowę?
— Prawda! tak myślałem.
— Tu Giroux otarł czoło potem zroszone.
— Otuż upewniam cię, że ta dachówka nie będzie ciężką rzekł Grancey.
[ 64 ]
— Zkąd jednak dowiedziałeś się, że ja tu jestem? — pytał sekretarz, ochłonąwszy z przestrachu.
— Zapominasz o uczynionych mi zwierzeniach. Na kilka miesięcy przed uwolnieniem opowiedziałeś mi, że brat da ci zajęcie w swoim zakładzie w Joigny. Było nierozwaga wielką z twej strony, bo między tyloma ludźmi nie wie się, do kogo się mówi.
W samej rzeczy, zrobiłem głupstwo — rzekł Piotr, obejmując głowę rękoma.
— Z którego ja dziś chcę skorzystać — odparł Grancey.
Sekretarz podniósł głowę i z niepokojem spojrzał na byłego towarzysza.
— Nie nabijaj sobie głowy strachem bez powodu — rzekł tenże ale wysłuchaj mnie wprzódy. Oba jesteśmy ofiarami głupiego prawa, jakie należałoby do gruntu zreformować. Oba ponieśliśmy nazbyt surową kare za drobnostkę, o której mówić nie warto. Byliśmy zesłani do Nowej Kaledonii i musieliśmy tam żyć wśród zbójów i kryminalistów, my, ludzie dobrze wychowani, dystyngowani, wśród najgorszych wyrzótków ludzkości. I po odbyciu kary zarówno nieprzestano prześladować, gdyż powróciliśmy do Francyi z kulą u nogi, z nadzorem policyjnym. Uważam to za niesprawiedliwość i postanowiłem uchronić się od niej.
„Moja wizyta u ciebie i nazwisko de Grancey, jakiego nikt mi zaprzeczyć nie może, dowodzą, iż mi się udało. Odtąd jestem szczęśliwym, żyje w wielkim świecie i mogę zaspokajać wszystkie moje zachcenia.
Twój los jest mniej godnym zazdrości. Wegetujesz, jak kret w swej norze. Widocznie dźwigasz wyrzuty sumienia, ów bagaż bezpotrzebny w naszym życiu, mój stary, zresztą, to mnie nie obchodzi, rób jak ci jest lepiej. Życzę ci dobrze ponieważ miałem zawsze dla ciebie sympatye.
[ 65 ] Dam ci dziś dowód mego zaufania wtajemniczając cię w historyę mojej metamorfozy. Mógłbyś mnie zgubić co prawda jednym wyrazem, ale i sam byś zginął obok tego. Pomyśl coby nastąpiło, gdyby ludzie się dowiedzieli, że sekretarzem Domu zdrowia powszechnie szanowanego doktora Giroux, jest jego brat były skazaniec, kryminalista?
Wykrycie tej tajemnicy spowodowałoby twój i brata twego upadek. Ale zostawiam to na stronie i przystępuję do celu moich odwiedzin. Potrzebuję ciebie. Wiedząc, że mogę na ciebie rachować, przybyłem prosić cię o pomoc.
— Cóż ja mogę dla ciebie uczynić? — Piotr odrzekł.
— Zaraz się dowiesz. Rozpoczęłem interes na wielką skalę, interes który mnie zrobi miljonerem jeżeli mi się powiedzie. Otóż, ażeby być pewnym tego powodzenia, trzeba mieć wszelkie dane w ręku. Pojmujesz?
— Rozumiem.
— Czy twój brat przyjmuje do Zakładu obłąkanych obojga płci?
— Przyjmuje.
— Dobrze więc.
— Czy chodzi o umieszczenie obłąkanego?
— Nie, obłąkanej.
— Zamężnej, czy panny?
— Panny.
— Wyleczenie jej jestże możliwe?
— Chodzi właśnie o to, aby nie była wyleczoną — wyszepnął Grancey.
— Piotr rzucił się na krześle.
— Uwięzienie nieprawne! — wyjęknął — znów zbrodnia!
— Och! dajże pokój tym komedyom i wielkim słowom — odparł Grancey.
— Ależ dobra sława Zakładu mojego brata.
— Lepiej milcz o tem. Pojmujesz, że zanim zgłosiłem się do ciebie zasięgałem wiadomości z dobrego źródła i dowiedziałem się wiele ciekawych rzeczy. Nie mówię, ażeby twój brat był gorszym od innych, ale nie wiele wart więcej. Dyrektorowie Domów zdrowia uciekłszy się pod opiekę prawa z roku 1838 poprzemieniali swoje Zakłady w więzienia, których każda cela przynosi im dochód po[ 66 ]kaźny. Wiesz o tem tak dobrze jak ja wiem i nie zaprzeczysz temu, żyjąc pośród owych tajemnic.
— Trzeba abyś się rozmówił z mym bratem.
— Nie radbym.
— Jednakże trzeba...
— Ty się sam z nim porozumiesz. Oto moje warunki: Zapłacę z góry należność za całoroczne utrzymanie, a tego dnia w którym doktór zawiadomi o śmierci pacjentki, wskazana przezemnie osoba wypłaci mu dwadzieścia tysięcy franków.
— Nie odważę się zrobić mu podobnej propozycyi.
— Dla czego?
— Najprzód niema go teraz w domu.
— A gdzież jest?
— Wyjechał do Belgii.
— Kiedy powróci?
— Za parę tygodni.
— Doskonale! Zatem interes skończony.
— Nierozumiem cię...
— Rzecz nader prosta. Posłchaj! Przypuśćmy, że jacyś zrozpaczeni rodzice posiadający świadectwo lekarza, zlegalizowane przez władzę, przywożą jedno ze wych dzieci dotknięte obłąkaniem i domagają się pomieszczenia go w Zakładzie. Z kim mogliby się porozumieć?
— Zemną — odrzekł Piotr.
— Cóż byś natenczas uczynił?
— Zgodził bym się w imieniu doktora na przyjęcie chorego, za złożeniem dowodów urzędowych chroniących brata od odpowiedzialności.
— Bądź spokojnym, będziesz miał wszystkie potrzebne dowody: W tym tygodniu jeszcze podczas nieobecności brata będziesz miał wizytę osób mających interes w zamknięciu chorej i w przeszkodzeniu jej powrotu do zdrowia. Zapłacą ci sumę, jaką sam wyznaczysz i oddzielnie pięć tysięcy franków dla ciebie, a nadto zobowiąże się wypłacić dwadzieścia tysięcy franków w dniu śmierci pacyentki. Oto moje warunki. Radzę ci je przyjąć tem bardziej, że w żadnym razie odrzucić ich nie możesz.
Grancey mówił prawdę. Piotr musiał przyjąć bo inaczej naraziłby na zgubę brata i siebie.
Owóż po chwili namysłu odrzekł:
[ 67 ] — Przyjmuję. Jak się nazywa ta panna?
— Dowiesz się ze świadectwa lekarskiego.
— Ile ma lat?
— Osiemnaście.
— Rodzaj obłąkania?
— Opisanym będzie w świadectwie.
— Kto ją tu przywiezie?
— Ja zapewne.
— Dobrze.
— A więc interes skończony?
— Pozostaje suma do ułożenia.
— A chcesz się więc targować? Ile żądasz.
— Sześć tysięcy franków dla mnie — odrzekł sekretarz — dwadzieścia pięć tysięcy dla mego brata i osiem tysięcy franków na utrzymanie chorej. Wszystko to ma być złożone w dzień jej przyjęcia.
— Zgadzam się!
Deprèty podał rękę towarzyszowi i odszedł.
Za powrotem do domu zastał dwa telegramy.
Jeden pisany ręką Duplat’a zawierał te słowa:
W drugim telegramie Gibert pisał:
Przez czas nieobecności Grancey’a w Paryżu, jego wspólnicy nie tracili czasu daremnie, a nadewszystko Rollin.
Dolewając codziennie do szklanki swej córki po kilka kropel belladony wkrótce dopatrzył fatalne skutki trucizny.
Już od drugiego dnia Blanka zaczęła doświadczać dziwnego nowego bólu głowy. Myśli jej plątały się, pamięć osłabła, źrenice niezwykle rozszerzyły się.
[ 68 ] Dziewczyna nie skarżyła się, a Gilbert okazywał względem niej ogromną troskliwość ojcowską, nie wzywał jednak doktora Germaine’a.
― Wieczorem, stosownie do zapowiedzi, udał się na ulicę Caumartin, gdzie zastał już Duplat’a.
Wspólnicy zebrali się celem zdania sobie sprawy ze swej działalności.
Teraz najpilniejszą rzeczą było odnalezienie dwóch lekarzy, potrzebujących zarobku i nierządzących się skrupułami, którzy za pieniądze podpisaliby polecenie pomieszczenia obłąkanej w domu zdrowia.
Spełnienie tego zadania wziął na siebie Grancey.
W dalszym ciągu posiedzenia Duplat oświadczył, że znalazł odpowiednie miejsce.
— Gdzie? — zapytał Gilbert.
— W Bois le Roi.
— Miejsce bezpieczne?
— Jak gdyby specyalnie stworzone dla nas. W piękne dni przychodzą tam amatorzy topić się umyślnie dla przyjemności.
Następnie opowiedział szczegóły swej wycieczki i zyskał aprobatę wspólników.
Upłynęło dwa dni.
Blanka straciła apetyt zupełnie i doświadczała ciągłego palenia w gardle, utraciła wzrok i przestała mówić.
Gilbert nader ciekawie obserwował te objawy, a tak był troskliwym i udawał tak wielką rozpacz, że oszukana tem nikczemnem wstrętnem udawaniem służba litowała się nad tym mężem i ojcem, dotkniętym tak strasznemi dwoma ciosami.
[ 69 ]
Chcąc przekonać się o ile trucizna wywarła swój wpływ zabójczy, Gilbert postanowił pomówić z Blanką.
— Słuchaj mnie moje dziecko-zaczął.
Blanka nieodwracała nawet głowy, zdając się niesłyszeć zupełnie słów jego.
Wówczas nachylił się nad nią, ujął jej ręce i rzekł:
— Przynoszę ci dobrą wiadomość. Wkrótce będziesz mogła zobaczyć się z matką.
Na kilka dni przedtem, może jeszcze w wigilję tego dnia Blanka, słysząc te słowa rozpłakałaby się z radości, ale teraz pozostała obojętna.
— Dziecię moje drogie, słyszysz — mówił dalej wkrótce zobaczysz swoją matkę, którą tak kochasz... uściśniesz ją...
Na ten raz dziewczyna drgnęła, spojrzała na kata swego, przyłożyła obie ręce do czoła i głosem cichym, a bardzo smutnym odrzekła.
— Zobaczę... nucisnę... — i dwie łzy stoczyły się z pod jej powiek.
Łzy te zaniepokoiły Gilberta.
— Czy przypominasz sobie? zapytał.
Blanka zapadła znów w stan odrętwienia.
Nikczemnik zapragnął próby ostatniej.
— Przyszedł Lucyan Kernoël — rzekł Gilbert-twój narzeczony.
Blanka nieporuszyła się nawet, jak gdyby niesłyszała.
Teraz Gilbert nie miał już najmniejszej wątpliwości. Belladona spełniała swoje zadanie. Blanka utraciła pamięć.
Odszedłszy do swego gabinetu, napisał pod adresem Grancey’a następującą depeszę.
∗ ∗
∗ |
Grona tej, co on, kategoryi, lubią zmieniać miejsca. Zawiązał przeto znajomości ze wszystkiemi prawie podejrzanemi domami gry.
Z pomiędzy nich, upodobał sobie szczególnie szulernię, znajdującą się w Batignolles.
Towarzystwo tam było jeszcze bardziej mięszane, niż u Leokadyi Grywano na grube stawki w ruletę i bakarata.
Między zwykłemi gośćmi w tej jaskini Grancey zauważył dwóch mężczyzn, których fizyonomje zwróciły jego uwagę.
Elegancko ubrani, przybywali razem, stawiali skromne stawki i razem odjeżdżali, ażeby nazajutrz znów przegrać na nowo.
Dwaj nieszczęśliwi ci gracze wzbudzili ciekawość Grancey’a.
Zaczął dowiadywać się o nich.
Byli to, jak mu powiedziano, dwaj doktorzy bez klienteli.
Zaintrygowany, zaczął dalej prowadzić śledztwo, jakie go bardzo zadowolniło.
Udał się znowu do szulerni i znalazł obu tych nierozłącznych z sobą przyjaciół z różnicą, że jeden z nich tego wieczora rzucał złoto i banknoty na zielone sukno stolika.
Gdy mieli wychodzić zgrani do nitki, Grancey zbliżył się mówiąc:
— Czy mógłbym na chwilę pomówić z panami?
— Dobrze, ale nie tutaj.
— Mam panom przedstawić bardzo ważną sprawę...
— A zatem u nas w domu, przy ulicy Rochechouard, ztąd o dwa kroki. Radzibyśmy wiedzieć wprzód jednak o co chodzi?
— Chodzi o zarobienie grubej sumy pieniędzy.
Oczy gracza zapłonęły chciwością.
Skinął na swego towarzysza i razem we trzech wyszli z Grancey’em udając się na ulice Rochechouard.
Znalazłszy się na chodniku, pierwszy którego nazwiemy doktorem Liray chciał pytać.
[ 71 ] Grancey mu na to niedozwolił.
— Żadnych pytań — odrzekł — bo nie odpowiem.
— W takim razie możemy pana nieprzyjąć u siebie.
— Macie panowie prawo ku temu, lecz przed tem chciejcie mi powiedzieć w jaki sposób zarobicie jutro w Schronieniu dla obłąkanych w Villeneuve trzy tysiące franków, które panom powierzone zostały na zapłacenie pensyi za chorego, a które przegraliście w szulerni?
Doktór Liray zbladł, równie jak i jego towarzysz.
— Kto panu o tem powiedział? — wyjąknął przytłumionym głosem.
— Mniejsza z tem kto powiedział, dość że wiem.
Nie było co odrzec. Obaj doktorzy szli dalej. Po upływie kilku minut zatrzymali się przede drzwiami oznaczonemi numerem 3 i szli na trzecie piętro, gdzie nade drzwiami widniała tabliczka mosiężna z napisem.
Liray otworzył drzwi, zapalił lampkę i wprowadził swoich towarzyszów do gabinetu.
— Jest godzina trzecia nad ranem — rzekł Grancey — śpieszno mi wracać do domu, w krótkich słowach opowiem panom o co chodzi. Poznałem, że jesteście ludźmi bez skrupułów.
— Czegóż więc pan żądasz?
— Potrzebuję waszych podpisów. Nie na cele handlowe, upewniam. Utraciłyby swoją wartość, będąc umieszczone na papierze stemplowym — dodał, śmiejąc się, mniemany wicehrabia. — Potrzebuję lekarskich podpisów i zapłacę za każdy z nich po pięć tysięcy franków.
Liray wraz ze swym towarzyszem Despreaux spojrzeli na siebie wzajem.
— Wytłumacz nam pan to jasno — ozwał się doktor Liray.
Grancey wyjął z kieszeni okrycia arkusz papieru stemplowego we czworo złożony.
— Posłuchajcie! — rzekł i czytał głośno co następuje:
[ 72 ] „My niżej podpisani doktorzy fakultetu Paryzkiego Józef Liray zamieszkały przy ulicy Rochechouart, pod numerem 84 i Emil Despreaux, mieszkający przy ulicy Clignaucout pod numerem 48 stwierdzamy po ścisłem wyegzaminowaniu chorej, do której wezwani zostaliśmy, że panna Alina Eugenja Pertuiset urodzona w Paryżu dnia 3 Września 1871 roku, córka legalna Jana Pawła Pertuiset zamieszkałego na Strasburskim bulwarze pod numerem 56 i jego nieżyjącej małżonki Klaudyny Pertuiset dotknięta została osłabieniem mózgowem mogącem sprowadzić w krótkim czasie obłąkanie, skutkiem czego rozkazujemy tak ze względów bezpieczeństwa zdrowia publicznego, jako i własnym interesie chorej, ażeby została umieszczoną w Domu zdrowia i oddana specyalnemu leczeniu.
„Na wiarogodność czego podpisujemy niniejsze świadectwo.
Paryż, dnia 2 Listopada 1889 roku.
Grancey ukończył czytanie.
Obaj doktorzy wysłuchali w osłupieniu czytania tego dokumentu i spojrzeli powtórnie po sobie, lecz Grancey powiedział im przecie, aby nie grali próżno komedyi i nie udawali oburzonych ludzi.
Jedno słowo — rzekł Liray.
— Cóż takiego?
— Czy ta młoda dziewczyna, dla której pan żądasz świadectwa, jest rzeczywiście tak ciężko chorą, jak napisano w tem sprawozdaniu?
— Tak.
[ 73 ] — Przysięgniesz nam pan?
— Przysięgnę bez wachania. Daję panom słowo honoru, że stwierdzicie tylko prawdę.
— A zatem przyjmujemy, mój kolega Despreaux równie, wraz zemną. Pozostaje do uregulowania kwestya zapłaty. Jak pan ją uskutecznisz?
— W biletach Banku francuskiego.
— Kiedy?
— Połowę zaraz po położeniu podpisów na stemplowym papierze, druga połowę jutro, gdy mi przyniesiecie go po zlegalizowaniu podpisów.
— Gdzie pana znajdziemy, ażeby ci go oddać?
— Na placu Opery w kawiarni de la Paix jutro o piątej punktualnie, bez opóźnienia, bo to rzecz pilna, niecierpiąca zwłoki.
— Bądź pan spokojny.
Liray wziął pióro i podpisał, Despreaux uczynił toż samo.
Grancey wyliczył każdemu z nich po dwa tysiące pięćset franków.
— Widzicie panowie, że wam ufam — rzekł. — A zatem jutro, o piątej w kawiarni.
I odszedł pozostawiając tych dwóch podobnych sobie łotrów.
∗ ∗
∗ |
— W pałacu przy ulicy Vaugirard panowało wielkie zamięszanie.
Grancey w kilka godzin po zakupieniu świadectwa od doktorów, wysłał do Gilberta list zawierający te słowa:
„Dokonane. Przychodź. Oczekuję cię o szóstej godzinie“.
Mąż Henryki przywołał służących do swego gabinetu i głosem drżącym ze wzruszenia, ze łzami w oczach wyja[ 74 ]wił im, że zmuszony z polecenia doktorów wyjechać natychmiast do Włoch z chora swa córka uwalnia wszystkich ze służby.
Boleść nikczemnika była tak widoczna, że ani jeden ze służących niezaprotestował przeciw temu.
Wypłacił wszystkim pensyę, dał hojna gratyfikacyę i polecił, ażeby wszyscy najpóźniej do godziny czwartej dnia tego opuścili pałac.
Rozkaz ten był wykonany ściśle, służba z tatersalu odprowadziła konie do stajni w Lamornaye poczem Gilbert pozostał sam ze swoją ofiarą.
Marya-Blanka była już zaledwie tylko cieniem siebie. Piękne Jej rysy, intelligencya i pamięć zniknęły bezpowrotnie. Śmierć wydawała sie nieuchronna.
O godzinie piątej Gilbert opuścił mieszkanie, pozostawiając Blankę samą nieprzytomną nieruchomie leżącą na łóżku, poczem udał się do Grancy’a.
Wkrótce po jego przybyciu nadszedł trzeci wspólnik, Duplat. Gdy zjedli razem obiad i zapalili cygara były dependent nakreślił im program następujący:
— Jutro rano jadę z panną Blanką do Joigny, zamów więc powóz kryty, który zawiezie ją na kolej żelazną. Zamówiłem przedział w pociągu pośpiesznym odchodzącym o jedenastej. O drugiej będę w Joigny, a o trzeciej w domu zdrowia. Powrócę do Paryża dopiero pojutrze o godzinie ósmej rano. Zatrzymam się w Bois le Roi, gdzie Duplat będzie na mnie oczekiwał ze śniadaniem. Chciałbym miejscowość tę obejrzeć wraz z nim.
Ty zaś, kochany Gilbercie, jutro zaraz po moim wyjeździć udaj się którymkolwiek pociągiem do Fenestranges, gdzie czekaj na depeszę ode mnie i przygotuj wszystko na przyjęcie mnie i panny mającej zastąpić Maryę-Blankę. Czy w Fenestranges znają twoją córkę?
— Nie, nigdy tam nie była.
— Więc tem lepiej. Zadanie nasze będzie o wiele łatwiejsze. Wyszukaj no pokojową, jaką kobietę z nad granicy niemieckiej nieznającą języka francuzkiego, a usprawiedliwisz ten kaprys oświadczeniem by córka twoja rozmawiając ze służącą w praktyczny i łatwy sposób zarazem mogła się nauczyć po niemiecku. Rozumiesz mnie?
[ 75 ] — Rozumiem!
Wspólnicy rozstali się.
Następnego dnia sam Gilbert wysłał do Fenestranges depeszę z poleceniem przygotowania apartamentu na kilka dni dla niego, poczem ubrał Blankę do podróży i przygotował walizkę z podręcznemi rzeczami.
O godzinie dziesiątej przybyła zamówiona kareta. Gilbert polecił woźnicy zajechać na dziedziniec sprowadził, a raczej wyniósł Blankę na ręku, nieszczęśliwa dziewczyna nie była już zdolną postępować o własnej sile.
Podtrzymywana przez swego kata, szła chwiejąc się na nogach, automatycznie, z oczyma błędnemi z kołyszącą się głową, to na jedną to na drugą stronę, gdyż muskuły szyi nie miały już siły utrzymać się w pozycyi normalnej.
Gilbert posadził ją w powozie usiadł przy niej i odjechał na dworzec kolejowy, gdzie oczekujący na niego Grancey zaprowadził ją do wagonu i drzwi przedziału zamknął za sobą.
W sercu tego łotra nie objawił się ani jeden promyk litości, dla tej nieszczęśliwej, którą chciał uczynić swą żoną, a którą teraz na śmierć prowadził. Nie odczuł również najmniejszego wyrzutu sumienia i Gilbert, który oddawszy Blankę w ręce wspólnika poszedł do bufetu, z wyśmienitym apetytem spożył śniadanie, poczem udał się na dworzec kolei wschodniej.
O drugiej pociąg stanął w Joigny, a w godzinę później Piotr Giroux wprowadził Blankę wraz z Grancey’em do swego gabinetu.
— Czekałem na ciebie rzekł, sadzając chorą przy oknie w pełnem świetle dla zbadania jej. — Cóż, papiery w porządku?
— Tak, oto masz — odrzekł Grancey, podając mu je.
Piotr wziął znane nam świadectwo i odczytał półgłosem.
— Dobrze — rzekł Giraux, ukończywszy czytanie. — Jesteśmy zabezpieczeni. Ale — dodał, uważnie przypatrując się Blance — czy to ci sami lekarze tak leczyli chorą?
— A cóż cię tak dalece znowu obchodzi? — odrzekł Grancey, śmiejąc się głośno.
— Rzeczywiście, Chciałem tylko wiedzieć, czy to oni popełnili tę zbrodnię?
[ 76 ] — Zbrodnię? — powtórzył Grancey zdziwiony.
— Naturalnie. Pozbawiono chorą władz umysłowych za pomocą belladony i czyniono to tak gorliwie, iż zdaje mi się, że niedługo ona pożyje.
— Może użycie belladony istotnie było potrzebne — odrzekł Grancey — i może jeszcze okażę niezbędnem... to zależy od ciebie...
Cynizm byłego towarzysza z Numei przeraził Piotra.
— Ona jest bardzo chorą — rzekł — jeżeli umrze.
— Jeżeli umrze? — przerwał Grancey — mając w świadectwie datę urodzenia i imiona rodziców, łatwo będziesz mógł napisać akt zgonu.
Piotr przywołał służecego.
— Zaprowadź tę chorą do osobnego numer 4 i powiedz infirmerce niech ją przebierze w ubranie przytułku. Wkrótce przybędę sam i zobaczę. Lekarza asystenta wzywać nie trzeba!
Służący odprowadził Blankę do wyznaczonej jej celi.
Gdy Grancey pozostał sam z Piotrem. wypłacił mu umówioną sumę, a następnie pożegnał go i udał się do hotelu.
Czytelnicy zrozumieli zapewne potworny plan nikczemnika.
Wiedząc, że nic nie przełamie oporu Blanki, wykreślono ja za pomocą znanego nam fałszywego świadectwa z liczby żyjących i pod nazwiskiem Aliny Eugenii Pertuiset dla dobicia ostatecznego ciała, oddano ją do szpitala waryatów. Pozostawało już tylko przedstawić inną Marye-Blanke, istotę nieświadomą niczego i uległą ślepo, która odziedziczyłaby prawa do sukcessyi po hrabi Emanuelu i odgrywała rolę jakiej tamta przyjąć nie chciała.
Osobę taką wspólnicy teraz upatrzyli w Róży infirmerce przytułku w Blois, drugiej córce Joanny Rivat, która dzięki jedynie podobieństwu do siostry uniknęła noża Gastona Deprèty na korytarzu domu przy ulicy Feron.
[ 77 ]
W życiu Róży od dni kilku zaszła znaczna zmiana.
Wykonywane przez nią dla magazynu przedmioty zalecały się taką wielką wartością, że zachwycona niemi właścicielka postanowiła zjednać sobie Różę, jako robotnicę stałą i ofiarowała jej miejsce zarządzającej oddziałem hafciarskim, zatrudniającym dwadzieścia kilka dziewcząt. Jednocześnie przeznaczyła jej wynagrodzenie tak znaczne, jakiego młoda robotnica nie otrzymałaby w żadnym innym zakładzie.
Pytana o zdanie i radę, Joanna Rivat nakłaniała młoda swą przyjaciółkę do przyjęcia tej korzystnej tyle propozycyi.
Róża oswojona już z myślą, że Rada dobroczynności publicznej nie poszukuje jej, ofiarowane sobie zajęcie przyjęła i odtąd całe dni i część wieczorów przepędzała w pracowni przy ulicy Serres. Jadała tam nawet śniadania i dopiero o siódmej wracała na obiad do swej matki przybranej.
O ósmej udawała się znowu do zakładu dla przygotowania roboty na dzień następny i pozostawała w nim do dziesiątej.
W sobotę, jako w dzień wypłaty zarobku, jadała obiad u swej pracodawczyni i powracała do siebie o wpół do dwunastej.
Duplat i Grancey wiedział o tych szczegółach.
Chociaż zarobek Róży wystarczał w zupełności na utrzymanie obu kobiet, jednak Joanna Rivat nie wyrzekła się sklepiku przy kościele św. Sulpicyusza.
Pomimo jednak radości, jaką sprawiało jej wspólne mieszkanie z dziewczyną, którą tak kochała, nieszczęśliwa kobieta myśląc o niej, często mówiła sobie:
— Ach! gdyby Róża była jedną z mych córek, jakże wówczas byłabym szczęśliwą!
[ 78 ] Zniechęcała się do życia coraz bardziej. Wszystko wydawało się jej dziwnie obojętnem, pustem, czczem. Często bez powodu i mimowoli łzy płynęły z oczu. Złamana cierpieniem zestarzała się przedwcześnie, zmarszczki pokryły jej twarz bladą, osłabione nogi ledwie dźwigały ciało.
Zamykała się w sobie coraz bardziej. Przestała nawet odwiedzać protektora swego, księdza d’Areynes, nie mając odwagi pytać go, czy nie natrafił na ślad jej dzieci.
Róża była zbyt intelligentną i zresztą zanadto kochała swą matkę przybraną, by nie domyślała się powodów tej zmiany.
Rozumiała cierpienia tej duszy znękanej, bolała nad nią, lecz cóż mogła uczynić więcej nad to, co czyniła.
W krótkie dni zimowe Joanna późno udawała się do kościoła św. Sulpicyusza, a wracała wcześnie.
W sobotę o wpół do szóstej zajęta była przygotowaniem obiadu, gdy ktoś lekko zapukał do drzwi.
— Proszę wejść — odrzekła.
Do pokoju wkroczył człowiek o włosach już siwych ubrany przyzwoicie, w ciemnych okularach, nie znany jednak Joannie.
— Zapewne pan się omylił? — zapytała przybyłego.
— Nie pani odrzekł, kłaniając się wszak mam zaszczyt mówić z panią Rivat.
— Tak, to ja jestem. Co pan sobie życzy?
— Przyszedłem prosić panią o parę chwil rozmowy.
— Więc niech pan spocznie rzekła, wskazując krzesło.
— Jestem urzędnikiem — oświadczył przybyły rem z okolicy Fontainebleau przysłanym przez jakiegoś pana mieszkającego w mojej gminie i chorego bardzo niebezpiecznie.
[ 79 ]
Nieznany wyjął z kieszeni notatkę i zapytał:
— Mąż pani nazywał się Paweł Rivat nieprawdaż i był stolarzem?
— Tak, panie.
— Został śmiertelnie ranny w bitwie pod Montretout, nieprawdaż?
— Prawda.
— I mieliście sąsiadkę, niejaką pannę Weronikę?
— Rzeczywiście. Była to bardzo dobra kobieta, wyświadczyła nam bardzo wiele dobrego.
— W ostatnim tygodniu panowania Kommuny powiłaś pani dwoje dzieci, dwie siostry bliźniaczki.
— Czy pan może przniósł mi wiadomość o moich dzieciach — zapytała wzruszona. Niech pan powie mi, czy one żyją, czy mogę zobaczyć je, uścisnąć. Błagam pana!
— Niech pani uspokoi się — odrzekł nieznajomy. — Przybywam z dobrą wiadomością, powinna jednak pani wysłuchać jej spokojnie. Powiedziałem już, że jestem wysłany przez człowieka umierającego, który był wielkim grzesznikiem, lecz dziś objawia żal szczery i pragnie przed śmiercią uwolnić swe sumienie od przytłaczającego je ciężaru. Niech więc pani wysłucha mnie ze spokojem!...
— Proszę, mów pan... jestem spokojna...
— Czy pani znała Serwacego Duplat?
Przeklęte to nazwisko, którego usłyszeć niespodziewała się, wywołało dreszcz na jej ciele.
— Czy znałam Serwacego Duplat — powtórzyła. — To on prześladował nas swoją nienawiścią. To on porwał moje dzieci!
— Zkąd pani wie o tem?
— Był świadek jego zbrodni. Ale Duplat nie żyje, więc tajemnicę swoją chyba powierzył osobie, która pana przysłała.
[ 80 ] — Serwacy Duplat żyje — odrzekł nieznajomy.
— Wszyscy są jednak przekonani, że był rozstrzelany.
— To się mylą. Duplat był przez sąd wojenny skazany na deportacye i wysłany do Nowej Kaledonii. Po ogłoszeniu amnestyi powrócił do kraju i nabiedowawszy się w rozmaitych okolicach Francyi, osiadł przed pięcioma laty w Fontainebleau w swojej wiosce rodzinnej. To właśnie on jest tym umierającym. Widząc przed sobą śmierć, pragnie wynagrodzić krzywdę wyrządzoną pani. Dał mi te notatkę i prosił bym się z panią zobaczył. Wiedział on, ze była pani uratowaną przez księdza, przebywała przez siedemnaście lat w domu zdrowia i po odzyskaniu zmysłów założyła sklepik przy kościele św. Sulpicyusza, a wreszcie, że pani zamieszkuje przy ulicy Ferron.
— Czy usłyszę od niego co zrobił z memi dziećmi.
— Usłyszy pani.
— Czemuż nie powiedział o tem panu?
— Ponieważ pragnął wyznać to tylko pani i uzyskać jej przebaczenie.
— W takim razie córki moje żyją! — zawołała Joanna uradowana. — Zobaczę je i odtąd już nigdy nie rozstanę się z nimi. Ach! przebaczam mu, niech tylko odda mi moje córki. Nic więcej nie chcę od niego. Przebaczam mu z całego serca!
Joanna nie posiadała się ze szczęścia i ani na jedną chwilę nie przewidywała zastawionej na nią pułapki.
Czyliż bo zawadzała komu na świecie biedna ta istota, pracująca w cichości ducha na kawałek chleba. Któżby więc na nią zastawiał pułapkę i dla czego? — W jakim celu? Nikt nie mógł mieć względem niej złych zamiarów.
Nieznajomy spojrzał na zegarek.
— Więc może pani pojechać ze mną?
— Jestem gotowa — odrzekła Joanna, niespodziewając się ani na chwilę podejścia lub intrygi.
Narzuciła na ramiona futro wzięła następnie ze stolika z szufladki portmonetkę i rzekła:
— Daleko mamy jechać?
— Nie — odrzekł nieznajomy — godzinę drogi koleją żelazną i godzinę pieszo...
[ 81 ] — W takim razie nie będę mogła powrócić jeszcze dziś w nocy.
— I to bardzo być może ze względu, że wyznania Duplata nakłonią panią do pozostania tam dłużej.
— Ma pan słuszność. W takim razie uprzedzę Różę.
Usiadła przy stoliku i pośpiesznie napisała:
Zostawiła bilecik na stole i wyszła z nieznajomym zamknąwszy drzwi mieszkania.
Była dziewiąta wieczorem, gdy wysiedli z wagonu na stacyi Bois le Roi. Noc była ciemna, chłodna. Śnieg pruszyć zaczynał.
— Ztąd już pójdziemy pieszo — odezwał się nieznajomy. Mamy przed sobą dobrą godzinę drogi.
— Daleko odrzekła Joanna. — Spieszmy się zatem.
Podczas przejazdu koleją Joanna pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej, towarzysz jej jednak, w którym pomimo przebrania czytelnicy poznali Grancey’a, trzymał się na ostrożności.
— Nic więcej nie wiem nad to, com już powiedział — odpowiadał. — Duplat objaśni panią o wszystkiem.
Gdy po kwadransie drogi doszli do mostu, o którego słupy kamienne z szmerem rozbijały się fale Sekwany, mniemany mer odezwał się.
— Nie pójdziemy przez most. Wioska, do której panią prowadzę położona jest nad brzegiem rzeki. Niech pani poda mi ramię, gdyż będziemy szli drużką nadbrzeżną i wielce niedogodną.
Zachodni wiatr ze świstem przedzierał się po przez ogołocone z liści gałęzie drzew i płatki wilgotnego śniegu zaczynały padać na ziemię.
[ 82 ] — Cóż za psi czas! — bąknął Grancey.
— Mniejsza już o to, bylebyśmy przybyli na czas zanim Duplat umrze.
— Przybędziemy!
— Więc spieszmy się — rzekła Joanna, przyspieszając kroku.
Wiatr dał coraz mocniej. Sekwana huczała coraz głośniej.
Grancey przyglądał się dróżce, usiłując rozpoznać miejsce, z którego, według umowy z Duplat’em, miał mu dać sygnał o swojem przybyciu.
Do miejsca tego jednak pozostawał jeszcze spory kawał drogi. Wtedy on sam już nalegał na Joannę, aby szła pośpieszniej.
Wreszcie wdowa, pomimo siły woli, jaka ją jedynie w tym razie podtrzymywała, uczuła chwiejące się pod sobą nogi.
— Czy jeszcze daleko — zapytała zadyszana.
— Już niedaleko. Wkrótce, za chwilę przybędziemy na miejsce.
— Co za okropna droga — szepnęła, opierając się mocniej na ramieniu towarzysza.
Tak przeszli jeszcze z pięćdziesiąt kroków.
Nagle Grancey zwolnił i zaczął kaszlać gwałtownie.
Spostrzegł na brzegu drogi biały kamień, widocznie odbijający się w ciemności.
Było to umówione miejsce zasadzki.
Po dziesięciu minutach zakaszłał znowu.
Nagle z kępy drzew ukazała się jakaś ciemna postaś.
[ 83 ]
— Jakiś człowiek szepnęła Joanna, drżąc cała z trwogi.
— Zapewne mieszkaniec miejscowy odrzekł Grancey i z całej siły ujął ramie Joanny.
Nocny wędrowiec podążał naprzeciw nim trzymając grubą pałkę w ręku.
— Która godzina? — zapytał głosem chrapliwym, zagradzając drogę.
— Idź swoją drogą! — odrzekł Grancey. — Nie wiem która.
— Oddajcie pieniądze — zawołał nieznajomy zamierzając się pałką.
— Boże mój! — krzyknęła przerażona Joanna — na pomoc!... na pomoc!
W tej chwili ciężka pałka Duplat’a spadła z całą siłą na głowę wdowy. Joanna jęknęła i padła na wznak ogłuszona.
— Do dzieła zawołał Duplat, klękając przy ciele. — Prędzej, prędzej, zrewidujmy kieszenie. Nie zostawmy nic coby posłużyć mogło do poznania jej osobistości.
Czynność tę, godni siebie dwaj wspólnicy uskutecznili w kilka sekund.
— A teraz kończmy z tym trupem rzekł bandyta ty bierz za nogi, ja za głowę i w wodę!
Podnieśli ciało do urwistego brzegu Sekwany, rozbujali w powietrzu i z całym rozmachem wrzucili do wody.
— No, przyjemnego spaceru, matko Joanno rzekł Duplat, śmiejąc się.
Nagle drgnął. Jakiś głuchy szmer dobiegł jego uszu z drugiego brzegu rzeki.
Po chwili szmer powtórzył się.
— Czy słyszałeś? — zapytał Duplat swego wspólnika.
— Słyszałem.
— Coś tak, jak gdyby ktoś zawiosłował.
[ 84 ] — Może jaki rybak...
— Tam do djabła!...
— A nam co może to szkodzić. Jest tak ciemno, że nic widzieć nie mógł, niemamy więc czego lękać się. Prąd szybki... ciało już daleko!... No chodźmy, niemamy już tu co robić i zwrócili się ku Bois le Roi.
— Nie tędy — rzekł Duplat — pójdźmy tą samą drogą do Melun, będziemy mieli półtorej godziny drogi. O trzeciej odchodzi pociąg do Paryża. Nikt nas tam nie zna, nikt więc nie będzie wiedział o naszej wycieczce nocnej.
Grancey usłuchał rady Duplata.
Umiarkowany dotychczas wiatr wzmagał się szalenie z każdą niemal chwilą dmąc coraz gwałtowniej i zasypując drogę śniegiem.
Gdy około drugiej po północy wspólnicy przybyli do Melun, byli utrudzeni w najwyższym stopniu, bezpieczni jednak od wszelkich podejrzeń.
O czwartej powrócili do Paryża. Pozostawał już teraz do wykonania tylko jeden i ostatni akt dramatu, ułożonego przez Grancey’a.
Róża tego wieczora dłużej niż dni poprzednich siedziała w pracowni przy ulicy Serres.
Gdy po północy wróciła do mieszkania przy ulicy Feron zdziwiła się, zobaczywszy palącą się lampę.
W pierwszej chwili nie zwróciła uwagi na kartkę, pozostawioną przez Joannę na stole, ale gdy spostrzegła łóżko próżne, powiodła zdumionym wzrokiem po pokoju i zobaczywszy pismo wdowy chwyciła go zaniepokojona i przeczytała.
Nagle uczuła ból w sercu i rozpłakała się.
— Jej dzieci — szepnęła — udała się po nie... przyprowadzi... Czemże ja odtąd będę dla niej?... Niczem. One [ 85 ]zagarną całe jej serce i myśli. Wszystkie moje ofiary ani przywiązania moje nie zdołały zatrzeć ich w jej pamięci. Powinnam opuścić ten dom, będę tu odtąd obcą... przyjętą z łaski... I znowu pozostanę samotną... obojętną dla tej, którą kochałam jak matkę, dla której byłabym gotową oddać nieomal i życie. Znowu sama jedna na świecie.
Róża przez całą tę noc nie przymknęła oka.
Rano obudziła się i poszła na Mszę do kościoła.
Modlitwa dodała jej odwagi i natchnęła nadzieją rychłego powrotu Joanny.
Powróciwszy na ulice Feron, zrobiła porządek w mieszkaniu i przygotowała śniadanie.
Tak zeszedł jej poranek.
Ponieważ była to niedziela i Róża nie udawała się do pracowni, usiadła więc przy oknie i zaczęła rozmyślać o swem smutnem życiu.
Wtem lekko zapukano do drzwi.
Róża sądząc, że powraca Joanna, zerwała się z krzesełka i pobiegła otworzyć.
Na progu stanął człowiek młody, szykownie ubrany, powiedzmy odrazu Jerzy Grancey i niedając zmieszanej dziewczynie czasu na przemówienie, zapytał:
— Wszak tu mieszka pani Joanna Rivat?
— Tak panie — odrzekła Róża — ale niema jej w tej chwili w domu.
— A kiedy powróci.
— Nie wiem.
— Zresztą mniejsza o to, gdyż zdaje mi się, że mam zaszczyt rozmawiać z panną Różą?
— Tak, jestem Róża.
— Czy pani jest pewną, że niema innego imienia?
Dziewczyna zarumieniła się.
— Ależ... wyjąkała zmięszana.
— Czy pani jest tą samą, która przed siedemnastu laty, w ostatnich chwilach kommuny małem dzieckiem znalezioną była na rękach umierającej matki na ulicy i oddana pod opiekę Rady dobroczynności publicznej?
Wyrazy: Rady dobroczynności publicznej przeraziły Różę. Przyszło jej na myśl, że człowiek przypominający jej te [ 86 ]smutne chwile, był wysłańcem tejże Rady i przybył by zabrać ją do wiezienia dla wymierzenia kary za ucieczkę z pod jej opieki.
Były dependent widział dobrze przestrach dziewczyny domyśleć się jednak nie mógł jego powodu.
— Niech pani nie obawia się mnie — rzekł. — Przychodzę jako przyjaciel dla spełnienia świętego obowiązku włożonego na mnie przez rodzinę pani.
— Moja rodzinę — powtórzyła Róża drżąco. — Więc ja mam rodzinę.
— Niech pani wysłucha mnie — rzekł Grancey tonem poważnym i przekonywającym. Chodzi o szczęście całego życia pani i być może — mojego. Niech pani nietylko wysłucha mnie uważnie, lecz i odpowie na moje, choćby się jej wydawało niedyskretne pytania. Przedewszystkiem powinienem przedstawić się. Nazywam się wicehrabia Grancey i jestem przyjacielem osób, które dzięki zwierzeniom pewnego, przypadkiem spotkanego człowieka sądzę, że pani jest ich dzieckiem utraconem w okolicznościach strasznych. Człowiekiem tym jest niejaki Juljan Servaize.
Róża zadrżała.
— Jest to nazwisko jednego z tych — rzekła — którzy odnieśli do merostwa jedenastego okręgu i podpisali protokuł znalezienia.
— Dnia 28 Maja 1871 roku.
— Tak, panie.
— Więc panu znanym jest ten protokuł?
— Znam go.
— Z jakiego powodu?
— Rada dobroczynności publicznej wydała mi kopję jego.
— Zapewne zgodną z tą?
Grancey wyjął z pugilaresu akt otrzymany przed kilkoma dniami przez Dupiata z merostwa jedenastego okręgu i przeczytał go głośno.
— Zgodne zupełnie — oświadczyła Różą.
— Była pani powierzoną — mówił dalej Grancey — mamce zamieszkałej w Saint Maur, następnie oddawszy na naukę do szkoły infirmerek, w końcu ulokowaną w domu zdrowia w Blois zkąd pani uciekła i uważana jest za zmarłą. [ 87 ]Wszak wszystko to jest prawdą i rzeczywiście jest pani dzieckiem, którego na podstawie wskazówek pana Juljana Servaize poszukują od dwóch miesięcy.
— Tak jest.
— Będę bardzo szczęśliwym, wracając panią rodzinie, odwożąc ją do jej ojca.
— I do matki?...-zawołała dziewczyna, składając ręce błagalnie.
— Tylko do ojca-odrzekł Grancey.
— Prawda — szepnęła Róża ze łzami w oczach. — Matka moja nie żyje, została zabitą, wiedziałam o tem, mimo to łudziłam się nadzieją.
— Matka pani żyje — odrzekł były kryminalista.
— Żyje? — zawołała Róża — jestześ tego pewnym?
— Niech pani nie cieszy się zawczasu.
— Dlaczego? Dla czego nie mam się cieszyć, kiedy matka ma żyje?!
— Dla tego, że jest obłąkaną.
— Obłąkaną! powtórzyła przerażona — jak mama Joanna.
— Oddawna!... Znaleziona na ulicy między trupami dnia 28 maja 1871 r. odesłaną była do szpitala, gdzie odszukał ją ojciec pani i dowiedział się, że uciekając wraz z panią z płonącego domu padła raniona na bruk i że jakiś przechodzeń uważając ją za zmarłą wziął panią z jej rąk i w ten sposób ocalił od śmierci. Później matka pani odzyskała zdrowie, lecz utraciła zmysły na zawsze.
— Biedna matka — odrzekła. Róża łkając. — Dla czego ojciec nie szukał mnie wtedy?
— Niech pani nieobwinia go niesprawiedliwie. On sterał życie swoje na bezustannych poszukiwaniach, ale nie [ 88 ]mając najmniejszej wskazówki, jak mógł odnaleźć człowieka, który wziął panią od matki. Cudem tylko natknął się na niego i uzyskał ślad, z którego skorzystałem, by wrócić trochę szczęścia temu nieszczęśliwemu, a najlepszemu ojcu, opłakującemu panią od lat siedemnastu.
— Powiedział mi pan, że Rada dobroczynności publicznej uważa mnie za zmarłą. Dla czego?
— W domu zdrowia w Blois, dokąd udałem się idąc za śladem pani, oświadczono mi, że pani uciekła i że prawdopodobnie odebrała sobie życie.
— Odebrałam sobie życie... ja? — powtórzyła Róża zdumiona.
— Ogólnie przypuszczano, żeś uczyniła to pani z tęsknoty po pewnej chorej, do której przywiązała się bardzo. Wszyscy podzielali to przekonanie z wyjątkiem mnie jednego.
— Z wyjątkiem pana?
— Tak i zaraz zrozumie pani dla czego. Powiedziałem sobie, że skoro tak tęskniła pani za Joanną, to prawdopodobnie opuściła przytułek nie dla tego, by pozbawiać się życia, lecz aby połączyć się z osobą ukochaną. Rozpocząłem więc poszukiwania, nie zniechęcając się bynajmniej niepowodzeniem i w końcu odszukałem Joanne Rivat, żebraczkę z pod kościoła św. Sulpicyusza i panią.
— Rzeczywiście kochałam i kocham Joanne Rivat całą duszą odrzekła Róża — ona tyle wycierpiała.
— Ale Joanna Rivat nie jest matka pani — odparł Grancey, obawiając się, by przywiązanie to nie stanęło mu na przeszkodzie w jego zamysłach. — Rzeczywista matka pani żyje... i ona również wycierpiała wiele i utraciła zmysły po stracie pani. Kto wie, czy nie odzyska ich, zobaczywszy cię. Masz pani ojca, opłakującego cię od lat ośmnastu, któremu rozpacz po tobie pobielała włosy. Jak on będzie kochał panią. Jak szczęśliwym uczynisz go pani! Posiadasz pani rodzinę własną, do niej należysz, a nie do Joanny Rivat! Ona jest dla pani obcą.
— Rozumiem to! — odrzekła, nie mogąc powstrzymać płaczu. Niech pan przebaczy mi te łzy. Wzruszyła mnie wiadomość, z którą pan przybył i to w chwili, w której [ 89 ]Joanna Rivat udała się po swoje dzieci. Żal mi jej na myśl, że po powrocie do domu nie zastanie mnie...
— Pocieszy się widokiem dzieci!...
— To prawda!
— Przy córkach jej staniesz się pani zupełnie obcą. Tymczasem obowiązek nakazuje pani nie wachać
się ani chwili i powrócić do ojca i swej matki nieszczęśliwej.
— Ja nie wacham się i spełnię swój obowiązek tembardziej, iż jest on dla mnie przyjemnym, zbliży mnie bowiem do osób, które i ja opłakuję. Ale niepowiedział mi pan jeszcze, jak się nazywa mój ojciec?
— Gilbert Rollin.
— A matka?
— Henryka. Imię Róża nadanem zostało pani w merostwie, rzeczywistem zaś pani imieniem jest Marya-Blanka.
— Gdzie mieszka mój ojciec?
— W Lotaryngii, w pałacu Fenestranges, dokąd zobowiązałem się przywieźć panią, ale jestem pewien, że później zamieszka wraz z panią w Paryżu w swoim pałacu przy ulicy Vaugirard.
— W pałacu Vaugirard — powtórzyła Róża zdziwiona.
— Ojciec pani jest bogatym...
— Ale jest dobrym człowiekiem?
Grancey bez namysłu, bez cienia uśmiechu ironicznego odrzekł:
— Powiedziałem już pani, że jest najuczciwszym i najszlachetniejszym człowiekiem na świecie. Szczęśliwe dziecko doprawdy, które może mieć takiego ojca.
— Jak pan sądzi, czy po przyjeździe do Paryża pozwoli mi widywać Joanne Rivat?
— Nie ulega wątpliwości, ile razy pani zechce.
— Kiedy mamy wyruszyć do Fenestranges?
— Dziś jeszcze wieczorem.
— Dziś wieczorem? — powtórzyła Róża zdziwiona, nie spodziewała się bowiem tak rychłego wyjazdu.
— Nie możemy zwlekać, gdyż idąc do pani, zawiadomiłem go depeszą o naszym przyjeździe. Nie powinna pani sprawić mu zawodu!
— O której godzinie wyjedziemy?
[ 90 ] — Pociąg odchodzi o wpół do siódmej, jutro więc o jedenastej z rana będziemy w Fenestranges.
— Ja jednak nie jestem gotową do podróży.
— To też niech pani weźmie z sobą tylko trochę bielizny w walizkę. Fenestranges położona jest blizko Nancy. Tam pani zaopatrzy się we wszystko.
Byłam robotnicą w pewnym magazynie, muszę więc o moim wyjeździe uprzedzić właścicielkę jego.
— Niech pani napisze list, ja zaniosę go na pocztę, a pani tymczasem przygotuje się do drogi.
— Dziękuje panu.
Róża usiadła przy stoliku i w kilku wierszach zawiadomiła swą pracodawczynię, że ważny interes zmusił ją do natychmiastowego wyjazdu z Paryża, przyczem w serdecznych wyrazach dziękowała jej za okazaną dobroć.
Grancey obawiając się, by Róża nie pomieściła żadnej kompromitującej wskazówki, przeczytał list, lecz znalazłszy go dobrym, zakleił kopertę i oddał jej do zaadresowania, poczem wziął list i przyrzekłszy powrócić za godzinę, opuścił mieszkanie Róży, lecz zamiast zanieść list na pocztę, udał się do sąsiedniego handlu win, gdzie w osobnym gabinecie oczekiwał na niego Serwacy Duplat.
Eks-kapitan Kommuny, ujrzawszy wchodzącego towarzysza, zapytał:
— Jakże ci poszło?
— Jak po maśle.
— Uwierzyła?
— Najzupełniej.
— I cóż teraz?
— Jedziemy do Fenestranges pociągiem pośpiesznym.
[ 91 ] — Brawo! taką robotę to rozumiem!
— Ale stało się to co powiedziałem.
— Co takiego?
— Mała postanowiła napisać do Joanny Rivat list objaśniający ją o powodach swego wyjazdu.
— Co cię to obchodzi, skoro Joanna nie otrzyma tego listu?
— Ale zapominasz, że zniknięcie Žebraczki od św. Sulpicyusza prędzej lub później stanie się wiadomem. Policya poszukując jej uda się do mieszkania i zrobi rewizyą. I co będzie jeżeli znajdzie list. Ślad gotowy.
— Głupstwo, pójdę wieczorem i zabiorę go.
— Dobrze.
— Przy tej sposobności rzuć do skrzynki pocztowej list Róży, napisany do jej pracodawczyni.
— Niema w nim nic kompromitującego?
— Niema. Czytałem go. Ten list należy oddać, bo gdyby ta pani nie otrzymała go, mogłaby się zaniepokoić i szukać swej robotnicy. Czuwaj starannie i gdyby co się stało wyszlij natychmiast depeszę do Fenestranges, a wrazie czegoś ważnego nie ufaj telegrafowi i przyjeżdżaj sam.
— Możesz rachować na mnie.
— Będziesz pamiętał o wszystkiem?
— Mam dobrą pamięć. Staraj się przyśpieszyć swój ślub i jak najprędzej odebrać pieniądze, gdyż nieuwierzysz jak mi pilno osiąść na wsi i żyć z renty wśród kur, królików i w towarzystwie przystojnej służącej. Uważam, że powietrze paryzkie nie służy mi. Mogę tu źle skończyć!
— Cierpliwości... i mnie pilno.
Podał rękę Duplatowi i wyszedł.
Róża pozostawszy sama siadła do stolika i nakreśliła list następujący:
„W chwili, w której będziesz tuliła do serca dzieci swoje, ja uściskam mego ojca, Gilberta Rollin, a następnie moją nieszczęśliwą matkę, która utraciwszy mnie postradała zmysły.
„Wyjeżdżam do Fenestranges, gdzie oczekuje mnie mój ojciec, jadę zaś w towarzystwie jego przyjaciela wicehrabiego de Grancey, który odszukał mnie w mieszkaniu, do którego tak życzliwie przyjęłaś mnie i gdzie spędziłam z tobą tyle chwil szczęśliwych.
„Nigdy nie zapomnę go droga mamo Joanno. Jakikolwiek będzie mój los, zawsze będzie on miał pierwsze miejsce w mych wspomnieniach.
„Niedługo powrócę do Paryża i przyjdę do ciebie, oświadczyć że majątek nie zmienił mego serca, że będę cię kochała jak matkę własną, a twoje córki, jak siostry.
Ukończywszy list, odczytała go z płaczem, poczem włożyła w kopertę i pozostawiła na stole Joanny.
Następnie ubrała się, włożyła trochę bielizny w walizkę i oczekiwała powrotu wicehrabiego Grancey’a.
W kilka minut zapukano do drzwi.
Był to Grancey.
— Cóż, gotowa pani?
— Gotowam.
— Napisała pani list?
— Oto jest. Ale co zrobić z kluczem od mieszkania?
— Niech pani go zachowa przy sobie. Oddając go odźwiernej, musiałaby pani objaśnić powód. Zwróci go pa[ 93 ]ni Joannie Rivat po powrocie do Paryża. Przecież ona ma klucz drugi.
— Ma pan słuszność!
Róża ostatni raz powiodła wzrokiem po mieszkaniu i udała się za swoim towarzyszem.
Od dnia, w którym Henryka Rollin pomieszczoną została w domu zdrowia, doktora Dechamps w Auteuil, Lucyan Kernoël ani razu nie zjawił się w pałacu przy ulicy Vaugirard.
Ponieważ żadnym powodem nie mógłby usprawiedliwić swej wizyty, był więc pewnym, że Gilbert przyjąłby go bardzo źle i nie pozwolił zobaczyć z Blanką.
Jedna wszakże okoliczność zaniepokoiła go mocno, zarówno jak i księdza d’Areynes’a, mianowicie milczenie Blanki.
Obaj nie domyślali się ani na jedną chwilę nawet, że Gilbert przejmował jej listy.
Pewnego dnia jednak, młody lekarz nie mogąc zapanować nad niepokojem, postanowił udać się na ulicę Vaugirard w zamiarze wybadania odźwiernego, lub którego ze służących.
Poszedł, lecz jakże się zdziwił, ujrzawszy wszystkie okna pałacu zasłonięte roletami i bramę szczelnie zamkniętą.
— Co to znaczy — szepnął ze ściśnionem sercem. — Muszę dowiedzieć się.
Bez namysłu podszedł do bramy i zadzwonił mocno, lecz drzwi nie otworzyły się.
Nacisnął guzik dzwonka jeszcze parę razy i również jak przedtem bezskutecznie.
— Niech pan nie dzwoni napróżno — odezwał się kupiec, [ 94 ]stojący na progu swego sklepiku po drugiej stronie ulicy. — Nie otworzą panu.
Lucyan podszedł do niego i zapytał:
— Mówi pan, że nie otworzą. Dla czego?
— Bo w pałacu niema nikogo.
— Jakto nikogo?
— Nawet psa kulawego! Pusto...
— Czyżby pan Rollin wyjechał?
— Już od kilku dni, a przed wyjazdem odprawił całą służbę.
— Odprawił służbę?—
— Wszystkich, a nawet odźwiernego, tęgiego człowieka, który codziennie rano przychodził do mnie na kieliszek koniaku. To doskonała rzecz na mgłę i zimno.
— Dla czegóż odprawił ich?
— Panna Rollin była chora — odrzekł kupiec.
— Chora... panna Rollin?...
— Tak, proszę pana. Wiem to od odźwiernego. Lekarze rozkazali jej jechać na południe do cieplejszego klimatu.
— Lekarze — pomyślał Lucyan — jacy? Dr. Germain nie był wzywany. A głośno dodał:
— Czy nie wie pan dokąd wywieziono pannę Rollin?
— Na południe, ale odźwierny nie powiedział mi do jakiej miejscowości, gdyż sam zapewne dobrze nie wiedział.
— Dziękuję panu — rzekł Lucyan i pośpiesznie udał się do księdza d’Areynes.
Gdy opowiedział mu o tem co zaszło, ksiądz odrzekł:
— Wiedziałem o tem!
— Jakto, wiedział ksiądz, że pan Rollin odprawił służbę?
— Tak.
— I że wywiózł Blankę z Paryża?
— Również i o tem wiedziałem. Rollin uczynił dobrze, gdyż Blanka pozbawiona towarzystwa matki, potrzebowała rozrywki.
— I ksiądz, tak dobrze znający tego człowieka pochwala go za to?
— Nie mamy prawa podejrzewać jego zamiarów. Nie podobna, aby w sercu jego niepozostała jakakolwiek iskier[ 95 ]ka uczucia ojcowskiego... aby tam już w nim wszystko wymarłem zostało...
— Jakim sposobem ksiądz wiedział dawniej, skoro ja dowiedziałem się o tem zaledwie przed godziną.
— Uważałem sobie za obowiązek czuwać nad Maryą-Blanką i nad postępowaniem jej ojca. Rajmund często z mego polecenia zachodził na ulice Vaugirard.
— Więc teraz nie będziemy nic wiedzieli. Blanka może umrzeć, co tu czynić?!
— Czekać i nie tracić nadziei. Miałeś jaką wiadomość z Joigny — zapytał ksiądz, pragnąc zmienić przedmiot rozmowy.
— Nie. Obejmuję posadę w pierwszych dniach Stycznia.
Lucyan opuścił księdza d’Areynes nieco uspokojony.
∗ ∗
∗ |
W wielkiej sali pałacu Fenestranges, w której na początku naszego opowiadania widzieliśmy hrabiego Emanuela, rażonego apopleksyą, Gilbert Rollin z niepokojem oczekiwał przybycia wicehrabiego de Grancey i Róży, mającej zastapić Maryę-Blankę.
Wielki ogień palił się w monumentalnym marmurowym kominku, ozdobionym herbami.
Przebywający w Fenestranges od trzech dni Gilbert niestracił napróżno tego czasu.
Przygotował apartament dla Róży, osobiście zajął się w Nancy zakupem dla niej rozmaitych przedmiotów, jak sukien, kapeluszy co mógł uskutecznić łatwo, gdyż była ona podobnego wzrostu i miała tę samą figurę, co Marya-Blanka, w końcu sprowadził jej pokojową, niemkę, znającą zaledwie kilka wyrazów francuskich. Najęte w Nancy konie i powozy zapełniały stajnie i remizy, woźnica, lokaj i kucharka przyjęci byli do usługi na czas krótki i nikt nie domyśliłby się, że jeszcze przed trzema dniami pałac ten był pustym.
[ 96 ] W dziedzińcu rozległ się turkot kół powozu i za chwilę podróżni weszli do wielkiego przedsionka pałacu.
Lokaj otworzył drzwi sali i zaanonsował:
— Panna Marya-Blanka .. Pan wicehrabia de Grancey.
— Widzisz, kochany przyjacielu — rzekł przybyły, puszczając przed siebie zmieszaną Róże — dotrzymałem słowa... przywiozłem ci twoją córkę...
Gilbert podszedł do niej i wyciągnął ramiona...
Róża ze łzami w oczach, nie zdolna wymienić jednego słowa padła w jego objęcia.
— Ojcze mój!... ojcze mój! — wyjąkała nareszcie.
— Dziecko moje kochane... moja Marylka... Moja córka! tak długo opłakiwana, poszukiwana. Moje dziecię drogie, jesteś nareszcie...
I pokrywał ją pocałunkami w końcu padł na fotel, jak gdyby ze wzruszenia zabrakło mu sił.
Róża uklękła przy nim.
— Mój ojcze drogi — szeptała, otaczając ramionami jego szyję — więc skończyło się już moje sieroctwo, gdyż odzyskałam cię. Będę cię tak kochała, że zapomnisz o przebytych cierpieniach, kocham cię już całą duszą!!
— Drogie ukochane me dziecko...
Grancey przyglądając się z po za kulis, jak autor dramatyczny tryumfowi swej sztuki, patrząc z dumą na ten obrazek szczęścia rodzinnego, mówił sobie:
— Oto moje dzieło!...
Gilbert uważając, że nadeszła odpowiednia chwila rozpoczęcia sceny następnej, rzekł, podając mu rękę:
— Tobie to, drogi Jerzy, którego zawsze kochałem jak syna, zawdzięczam szczęście, co opromieni ostatnie lata mego życia. Niezapomnę ci tego nigdy!
— Ojcze mój! — z doskonałym patosem odrzekł kryminalista Numejski — jakże byłbym szczęśliwym, gdybym rzeczywiście mógł zostać twym synem!!
Róża podniosła na niego swe załzawione oczy i pełne uczucia wdzięczności tem wyraźniejszego w tej chwili, że Grancey podczas przejazdu z Paryża do Fenestranges zdołał wywrzeć pewne wrażenie na jej dziewicze serce, które ze swej strony Gilbert zjednał sobie doskonale odegraną komedyę czułości ojcowskiej.
[ 97 ] Obaj nikczemnicy osiągnęli zamierzony cel.
Gilbert dostrzegłszy ten wyraz wzroku Róży, pomyślał:
— Kocha go już, to dobrze. Nie będzie przeszkody żadnej.
Głośno zaś rzekł:
— I ty droga Blanko, zaciągnęłaś względem wicehrabiego dług wdzięczności, gdyż jemu zawdzięczasz odzyskanie ojca. To on odszukał cię i przywiózł do mnie. Winniśmy mu wiele, ale ten ogrom długu nie przestrasza mnie jednak. Znajdziemy sposób spłacenia!...
Po dłuższej chwili milczenia, Róża odezwała się:
— Niech ojciec mówi mi o mojej matce!...
— Zobaczymy twoją nieszczęśliwą matkę po powrocie do Paryża. Oby dał Bóg, by odzyskując ciebie mogła odzyskać rozum!...
— Będę ja pielęgnowała tak, że wyleczymy ją! — zawołała Róża.
— I ja mam nadzieję, gdyż szczęście bywa najskuteczniejszem lekarstwem. Wtedy będzie cię błogosławiła jak również i teraz, który wrócił cię nam i którego, zarówno jak i ja zechce jak najprędzej nazwać swym synem.
Teraz Grancey uważając tę chwilę za najwłaściwszą do rozpoczęcia swej roli podszedł do Róży i wzruszony spojrzał na nią wzrokiem błagalnym.
— Wróciłeś mi pan ojca — odrzekła podając mu rękę — i dzięki panu zobaczę moją matkę. Jestem panu wdzięczna i nie zapomnę mu tego nigdy!...
Rozpromieniony Grancey z szacunkiem złożył pocałunek na ręce dziewczyny.
Gilbert gładził wąsy z widocznem zadowoleniem.
[ 98 ] — Kochane dzieci — rzekł zostawmy do jutra nasze sprawy rodzinne i projekty na przyszłość. Musicie być utrudzeni podróżą i głodni. Za godzinę siądziemy do stołu idźcie więc teraz przebrać się.
Przywołał lokaja i kazał mu zaprowadzić wicehrabiego do przaznaczonego dla niego apartamentu, sam zaś podawszy Róży ramię udał się do jej pokoju w towarzystwie pokojowej.
Róża, zobaczywszy kupione dla niej suknie wzruszyła się tym dowodem pamięci ojcowskiej i podziękowała mu za nie serdecznie.
— Tutaj na prowincyi nie mogłem znaleźć nic lepszego — odrzekł ale po powrocie do Paryża pragnąłbym byś zaopatrzyła swą garderobę w rzeczy odpowiednie twemu położeniu w świecie. Tymczasem ubierz się w te suknie.
Rozstawszy się z Różą Gilbert udał się do Granceya.
— Cóż? — zapytał go ten ostatni dobrze odegrałem swą rolę, nieprawdaż?
— A ja? — odrzekł Gilbert.
— Udało się nam doskonale, mała wierzy nam, zrobimy z nią wszystko!
— Zgodzi się na małżeństwo tem chętniej, że widocznie podobałeś się jej.
— Nic dziwnego, jestem dość przystojnym — odrzekł śmiejąc się.
Pozostały w Paryżu Serwacy Duplat, czuwał tymczasem nad mieszkaniem księdza d’Areynes i Joanny Rivat ze zręcznością godną najlepszego agenta policyjnego.
Znalezione papiery Joanny zachował w miejscu bezpiecznem, pieniądze zaś dał do przechowania Palmirze, w której miał ufność zupełną.
Była prasowaczka z Champigny, zostawszy bogatą i wdowa była bardzo dobrze widziana w całej okolicy.
Policya nigdy nie miała jej nic do zarzucenia, a inspektorzy hotelów i pokojów umeblowanych widzieli w niej najposłuszniejszą wykonawczynię wszelkich przepisów.
Znający ją osobiście kontrolerowie zachodzili raz na miesiąc dla formy i podpisywali jej księgi, nie przeglądając ich, a wizyty te zawsze odbywały się w dzień oznaczony.
Nadszedł dzień takiej kontroli.
[ 99 ] Dwaj urzędnicy weszli do zakładu wdowy Potonnier i okazawszy swe papiery oświadczyli:
— Jesteśmy inspektorami hotelów i pokojów umeblowanych i przybyliśmy zobaczyć księgi pani.
— W tej chwili podam je odrzekła Potonnier zdziwiona widokiem nowych nieznanych sobie kontrolerów. Czy panowie Dubest i Leloup, którzy przychodzili tu zawsze, już nie urzędują?
Pan Dubest podał się już do emerytury i ja zająłem jego posadę, jako brygadier, a pan Leloup przeszedł do innego wydziału.
— Proszę, oto moja księga-rzekła Palmira.
Inspektor zaczął sprawdzać listę lokatorów, głośno czytając ich nazwiska z księgi, zaglądając za każdym razem do notatki własnej.
O niektórych żądał objaśnienia, co do innych zaś poprzestawał na uwagach pomieszczanych w rubrykach ksiąg.
Wtem przeczytał nazwisko: Juljan Servaize.
— Jak? zapytał towarzyszący mu agent policyjny.
— Juljan Servaize — powtórzył inspektor wskazując mu palcem.
— To już za grubo?
— Dla czego?
— Ponieważ to nazwisko jest zmyślonem.
— A pan zkąd wiesz o tem
— Wiem i przysiądz mogę, że pani nam nie pokaże papierów tego lokatora.
— Niemam panie — odrzekła przestraszona Palmira. — Pan Servaize nie jest lokatorem, lecz jednym z moich przyjaciół i tylko przez jakąś dziwną pomyłkę został do księgi wpisanym.
— Dziwna pomyłka!
— Dowód ma pan najlepszy, że zajmuje on pokój, oznaczony numerem 1, którego nie najmuję nikomu i pozostawiam dla odwiedzających mnie przyjaciół i krewnych.
— Owszem, pokój ten figuruje na liście odnajmowanych, ów więc pan Servaize winien złożyć dowody swej tożsamości.
Palmira widząc grożące Duplatowi niebezpieczeństwo [ 100 ]była tak zmięszaną, że nie wiedziała zupełnie, co odpo wiedzieć.
— Niemam jego papierów — wyjąkała wreszcie. — Myślałam, że one niepotrzebne, gdyż znałam go osobiście.
— To są żarty! Doś w tem jest! — zawołał agent. — Nikt niema prawa nazywać się Juljanem Servaize oprócz osoby, aresztowanej po stłumieniu Kommuny i przez sąd wojenny, skazanej na deportacyą przez całe życie. Nazwisko to zatem nie może należeć do lokatora zapisanego w księdze pani.
Inspektor spoglądał co chwila na agenta zdziwiony i niezwykle zaciekawiony.
— Skoro niema papierów, więc zobaczmy samego lokatora — rzekł. Czy jesteś pewny panie Merlin, że znasz prawdziwego Juljana Servaize?
Wdowa usłyszawszy to nazwisko, zbladła jak płótno.
Wiedziała doskonale od Duplat’a, że Merlin był niegdyś tajnym agentem rządu Wersalskiego.
— Jestem tego panie najpewniejszym — odrzekł agent. — Ten lokator nie może być prawdziwym Servaizem, gdyż rzeczywisty, będąc skazanym za zbrodnię kryminalną nie mógł skorzystać z amnestyi i dotąd przebywa w Numei.
— Czem się zajmuje ten mniemany Juljan Servaize — zapytał inspektor.
— Przyjechał obecnie z prowincyi i robi zakupy do swego handlu.
— Czy jest teraz w mieszkaniu? Nie wiem!
— Jakto nie wiesz pani?
— Rzecz naturalna. Pan Servaize jest człowiekiem swobodnym wychodzi więc i wraca kiedy mu się podoba.
— Dobrze, zobaczymy, czy jest u siebie. Panie Merlin proszę ze mną!
Palmira na wpół żywa ze strachu opadła na krzesło.
Brygadjer udał się na pierwsze piętro i przybywszy do drzwi pokoju pod numer 1, zapukał.
— Proszę wejść — odezwał się głos z wnętrza.
Brygadjer otworzył drzwi i wszedł wraz ze swym towarzyszem.
[ 101 ] — Merlin, spostrzegłszy lokatora nie zdołał zapanować nad zdumieniem i mimowoli wykrzyknął: Duplat!
— Merlin! — zawołał jednocześnie ex-kryminalista.
Obaj zmieszali się w najwyższym stopniu.
Brygadjer, widząc ich obu zakłopotanych, powziął tem większe jeszcze podejrzenie.
— Ach! więc wy znacie się! Ale to trudno. Na służbie niema przyjaciół. Przed chwilą występowałeś pan przeciwko Juljanowi Servaize, a teraz straciłeś minę... to znaczy, że nie spodziewałeś się pan zastać tu Serwacego Duplat’a, o którym myślałeś, że jest w Nowej Kaledonii i dla tego też głównie chodziło ci o sprawdzanie tożsamości Servaize’a. Więc Duplat jest pańskim przyjacielem, tem gorzej! Choćby był nawet i twoim bratem, nie puszczę go już!...
— Mogłem się omylić-odrzekł Merlin.
— Nie wyprowadzisz mnie kotku w pole odrzekł brygadjer. Jeżeli ten pan nie udowodni mi, że nazywa się w rzeczywistości Juljan Servaize, to będę musiał uważać go za Serwacego Duplata, kryminalistę, który samowolnie wydalił się z wyznaczonego miejsca zamieszkania i aresztować go. Panie Duplat! — zawołał aresztuję cię w przewidywaniu, że mogę spotkać się z tobą.
— Ależ — zaczął Duplat.
— Napróżno będziesz pan zaprzeczał. Merlin, zobaczywszy pana niespodziewanie, bezwiednie wymówił jego nazwisko. To dla mnie dosyć. A teraz chodź ze mną, a przede wszystkiem radzę spokojnie, bo nałożę bransolety!
Miał przeciwko sobie dwóch ludzi, gdyż w razie potrzeby Merlin z pewnością stanąłby po stronie swego przełożonego.
Zresztą chodziło o rzecz niewielką.
Za wydalenie się z miejsca zamieszkania kara bagatelna, a po odbyciu jej potrafi połączyć się znów ze swymi wspólnikami i odebrać swoją należność.
— Nie myślę opierać się — odrzekł — ale niech pan zarządzi tak, aby nikt w hotelu nie wiedział o tem co się stało, ze względu na właścicielkę, która winna jest tylko tyle, że przyjęła mnie na słowo, a której taki skandal mógłby zaszkodzić. Więc wyjdźmy po cichu i siądźmy do dorożki.
[ 102 ]
— Zgoda — odrzekł brygadjer.
Duplat wziął portmonetkę z pieniędzmi i udał się z agentem.
W pół godziny był już w areszcie, wieczorem zaś przewieziono go już do więzienia centralnego w Mazas.
Ponieważ protokuł agenta nie oskarżał go o żadne przestępstwo i nawet nie wymieniał nazwiska przybranego więc Duplat po upływie kilku dni zaledwie za samowolne opuszczenie wyznaczonego mu miejsca zamieszkania, skazanym został na trzynaście miesięcy więzienia.
Nazajutrz po otrzymaniu wyroku przewieziono go do la Roquette, zkąd pod konwojem miał być odesłanym do więzienia centralnego w Passy.
Duplat nie bez silnego wzruszenia wszedł do gmachu, w którego dziedzińcu podczas kommuny dopuścił się świętokradzkiej zbrodni rozstrzelania arcybiskupa Darboy, księdza Deguerry i senatora Bonjeau.
Ale opanował się prędko.
— Niedoczekanie ich, abym tu siedział trzynaście miesięcy! Znajdę sposób uwolnienia się.
Więźniowie tej kategoryi nie są zmuszani do pracy, ale ponieważ w la Roquette istnieją warsztaty rzemieślnicze, więc Duplat chociaż miał pieniądze, przy wejściu do więzienia złożone w zarządzie, zażądał jednak pomieszczenia go w oddziale bednarskim.
Uczynił to nie dla zarobku, lecz dla zabicia czasu.
Nadto wiedział, że ksiądz d’Areynes, jako jałmużnik więzienny, często odwiedzał cele, gdzie pocieszał, nawracał i nakłaniał więźniów do pracy. Duplat obawiał się bardzo spotkania z byłym wikarym od św. Ambrożego, który mógł był go poznać i wywołać nowe śledztwo, a w takim razie, gdyby odgrzebano starą sprawę rozstrzelania zakładników, lub wykryto utopienie Joanny Rivat, czekałaby go napewno gilotyna.
[ 103 ] Niepodobna wprawdzie by ksiądz d’Areynes nie odwiedzał i warsztatów, ale tam nachyliwszy głowę i udając zajętego pracą, łatwo będzie można uniknąć jego wzroku.
Przede wszystkiem jednak zajmowała go myśl ucieczki z więzienia i połączenia się z Gilbertem Rollin i Gastonem Deprèty.
Mimo, iż było to zadaniem bardzo trudnem do spełnienia, Duplat jednakże nie tracił nadziei.
Na teraz chodziło przede wszystkiem o uniknięcie spotkania z byłym wikarym od św. Ambrożego, pomimo jednak czynionych w tym względzie usiłowań, wywołał je niespodziewany wypadek.
Duplat, pomieszczony według swego życzenia w bednarskim warsztacie, znalazł się pośród największych łotrów, dziesięciokrotnie karanych przez sądy, nie obawiających się już nikogo literalnie i gotowych na wszystko.
Trzymano ich pod surowym nadzorem i karano za najmniejsze przekroczenie przepisów więziennych.
Jeden szczególniej z owych bandytów, niejaki Lagache, skazany na dwadzieścia lat więzienia sprawiał wiele kłopotu nadzorcom.
Ponury, zamknięty w sobie, a niewysłowienie brutalny, zagroził pewnego dnia śmiercią jednemu z dozorców, przez którego był niecierpianym, a wskutek owych pogróżek głośno wypowiedzianych, skazanym został na ośmiodniowe zamknięcie w celi.
Kara ta doprowadzała go do wściekłości.
Zemścić się postanowił przy pierwszej sposobności.
Lagache zajmował miejsce w warsztacie obok Duplat’a i we dwa dni po swojem uwolnieniu z celi, powiedział sobie, że chwila działania nadeszła.
Porzuciwszy nagle robotę, stanął, a włożywszy ręce w kieszenie, rozglądać się zaczął, pogwizdując.
Dozorca słyszał to i widział, niechcąc jednakże rozdrażniać owej trutalnej natury przeszedł na drugi koniec sali, gdzie zaczął rozmawiać z kolegą.
Po chwili wrócił na przedtem zajmowane miejsce. Lagache stał w tejże samej postawie, gwiżdżąc coraz głośniej co zniecierpliwiło wreszcie nadzorcę.
[ 104 ] — Dość tego, Lagache! — zawołał, stając przed skazanym. — Nie zakłucaj porządku i nie przeszkadzaj innym w pracy.
Więźniowie pospuszczali nosy, przeczuwając, iż nastąpi coś niezwykłego.
Serwacy Duplat spoglądając z pod oka na współtowarzysza myślał:
— Ho! ho! ten łotr knuje jakiś zły zamiar!
— Niechce mi się robić! — odrzekł Lagache na napomnienie nadzorcy — wolę sobie gwizdać.
— Co?... co?...
— Tak! wolę gwizdać!...
— Skoro tak, dalej za mną, do celi!
— Nie ty mnie tam zaprowadzisz! — krzyknął brutalnie skazaniec.
— Zobaczymy? Zobaczymy!
I pochwyciwszy nóż służący mu do pracy przy obręczach, który miał ukryty w rękawie, rzucił się na dozorcę, zatapiając mu go w piersiach.
— Podniósłszy rękę chciał cios ponowić, zanim drugi dozorca przybiegnie na pomoc koledze, gdy Duplat pochwyciwszy za ramiona rozszalałego łotra, obezwładnił go wołając:
— Nie zabija się w ten sposób ludzi!... do czarta!
Jednocześnie, rozbrojono Lagache’a i raniony padł w objęcia swego kolegi.
Cały tłum strużów i posługaczów więziennych przywołany na pomoc, wpadł do warsztatu.
— Oto winowajca! — rzekł Duplat — i nóż, którego używał.
— Lajdaku! opłacisz mi to srodze — zawył zbrodniarz, spoglądając dzikiemi oczyma. — Spotkamy się jeszcze ze sobą zobaczysz!
Wywleczono go przemocą, a podczas tego raniony wiele krwi utracił.
Więźniowie zabrali się do pracy.
Zadzwoniono na alarm.
Dyrektor znajdował się właśnie w więzieniu z jałmu[ 105 ]żnikiem, gdy przyniesiono obezwładnione ciało nieszczęśliwego nadzorcy.
Wezwany doktor przybiegł z pośpiechem.
Zbadawszy ranę, oświadczył, iż chory będzie mógł zostać uleczonym, wszak gdyby cios był wymierzony o dwa centymetry niżej mógłby był przebić serce na wylot. Omdlenie wywołane zostało skutkiem utraty krwi wzruszenia.
Przeniesiono biedaka do infirmeryi, gdzie doktór dokonał pierwszego opatrunku. Drugi nadzorca dodany został pisarzowi sądowemu dla podania szczegółów do spisania protokułu.
Opowiedział co zaszło, dodając, że w owej chwili znajdował się na drugim końcu sali, a ztąd nie mógł przybiedz na pomoc swojemu koledze, któryby został bezpowrotnie zgubionym, gdyby nie interwencya jednego ze skazanych, który chwycił zabójcę w chwili, gdy miał w ranionego powtórnie ugodzić.
— Który to ze skazanych i na jaką karę? — pytał dyrektor.
— Na trzynaście miesięcy centralnego więzienia za samowolne wydalenie się z miejsca zamieszkania.
— Nazwisko tego człowieka?.
— Serwacy Duplat.
Posłyszawszy to nazwisko ksiądz d’Areynes drgnął, jak gdyby tknięty w serce wybuchem elektrycznym. Zachwiał się i zbladł, zmuszony wesprzeć się o biurko pisarza.
— Przyprowadzić tu owego Duplat’a — rozkazał dyrektor, zwracając się do nadzorcy, który pośpieszył spełnić polecenie.
Przez ten czas ksiądz Raul wyszedłszy z osłupienia odzyskał krew zimną.
— Serwacy Duplat! — mówił sobie. — Duplat tu?... w la Roquette? Skazany na trzynaście miesięcy za samowolne wydalenie się z miejsca zamieszkania? On żyje? wówczas, gdym był przekonany, że zginął rozstrzelany... Łaska więc Boża pozwoliłaby mi po tak długim wyczekiwaniu rozświetlić te tajemnice nocy z dnia 28 Maja i powrócić Joannie Rivat jej dzieci?
Zadumał na kilka sekund, rozmyślając dalej:
— A może ów Serwacy Duplat nie jest tym człowie[ 106 ]kiem, którego ja znam? Może istnieje jaki inny zbrodniarz noszący toż samo nazwisko? Zresztą, przyjdzie tu, zobaczę go i będę wiedział!
Zwolna zbliżył się do okna więziennego i wsunął do połowy pod ciemną wełnianą fiirankę.
W tejże chwili wszedł Duplat wprowadzony przez dozorcę.
— Ksiądz d’Areynes pochłaniał go wzrokiem.
Były galernik miał na sobie ubiór skazańca. Jego siwiejące włosy, krótko były zgolone przy głowie. Twarz miał pomarszczoną i zżółkłą, co go zupełnie zmieniało.
Ksiądz Raul nie odnajdywał w tym człowieku owych rysów twarzy, jakie zostały niegdyś wyryte w jego pamięci wskutek dwóch niezapomnianych nigdy okoliczności.
— To nie on! — wyszeptał z westchnieniem.
Wspólnik Gilberta Rollin spostrzegł w cieniu firanki sutannę jałmużnika i postanowił mieć się na baczności.
— Panie dyrektorze! — rzekł dozorca — oto Serwacy Duplat!
Pozostawiwszy pisarza, z którym rozmawiał, dyrektor zwrócił się ku skazanemu.
— A to ty? mój przyjacielu — rzekł do niego z widoczną dobrotliwością — Tyś to więc rozbroił Lagache’a w chwili, gdy miał powtórnie uderzyć w ranionego?
— Zrobiłem com był powinien uczynić — odparł Duplat skromnie ze spuszczonemi oczyma.
— Głos starego kommunisty nie brzmiał chrypliwie jak niegdyś z nadużycia alkoholu.
— Nie poznał go po tym głosie zarówno, jak nie poznał z rysów twarzy ksiądz d’Areynes.
— Postąpiłeś uczciwie — mówił dalej dyrektor więzienia. — Dziś jeszcze zdamy o tem raport wyższej władzy.
Duplat ukłonił się.
— Zostałeś skazany na trzynaście miesięcy więzienia za samowolne wydalenie się z miejsca przeznaczonego ci na mieszkanie?
— Tak, panie dyrektorze.
Niechcąc wiedzieć o twoich dawniejszych przestępstwach, ale jedynie bacząc na czyn poświęcenia się, jakim ocaliłeś życie człowiekowi, będę się starał usilnie, aby cię [ 107 ]nie odesłano do Centralnego więzienia i mam nadzieje, że mi się to uda. Będę prosił, abyś odsiedział karę w tym domu, aby ci dano jakieś zajęcie, któreby złagodziło surowość więzienia i ułaskawiono cię w połowie. Będzie to zależało
od twego teraz postępowania.
— Dziękuję, panie dyrektorze.
— A teraz wracaj do warsztatu.
Duplat, ukłoniwszy się powtórnie, wyszedł ze strażnikiem, a dyrektor oddalił się do swego gabinetu.
Ksiądz d’Areynes pogrążony w zadumie nie ruszył się z okna, gdziemy go widzieli stojącego. Wreszcie wyszedł z tego ciemnego zakąta, podszedł ku pisarzowi.
— Pan jesteś tu jeszcze? księże jałmużniku.
— Tak — odrzekł. — Mam prośbę do pana.
— Jestem na rozkazy. O co chodzi?
— Idzie tu o pokazanie mi aktu stanu cywilnego Duplata.
— Nic łatwiejszego. Natychmiast.
Tu pisarz wydobył z szafy księgę z pośród mnóstwa innych, przerzucił ją, odnalazł stronicę na której była mowa o Duplacie i położył otwartą przed jałmużnikiem, mówiąc:
Przeszłość skazańca jaką ksiądz Raul tak poznać pragnął, mógł jedynie
tylko rozproszyć jego powątpiewania.
Utkwiwszy wzrok w kolumnę, gdzie się znajdowały poprzednie wyroki i czytał:
Rok 1871. Zasądzony na deportacyę dnia 26Czerca za udział w Kommunie w stopniu kapitana.
1878. Skazany w Numei na dziesięć lat ciężkich robót za kradzież.
1888. Ułaskawiony i powrócony do kraju z oddaniem pod nadzór policyjny.
1889. Skazany na trzynaście miesięcy więzienia, za samowolne wydalenie się z wyznaczonego mieszkania.
Ksiądz d’Areynes niemiał już teraz żadnej wątpliwości.
Skazaniec, którego widział niepoznawszy go, był owym łotrem Duplatem, który w jego oczach przed laty siedemnastu ukradł córki Joannie Rivat.
Zamknął księgę, a pokonywając żywe wzruszenie, podziękował pisarzowi i wyszedł udając się do swego mieszkania.
Chwilowo miał zamiar kazać przyprowadzić przed siebie Duplata i zapytać go co zrobił z bliźniaczkami Joanny.
Myśl te jednak wprędce odrzucił.
— Lepiej zaczekać — mówił sobie. — Noc przynosi dobrą radę!...
Jałmużnik z la Roquette, jakieśmy o tem nadmienili dawniej, miał wewnątrz więzienia maleńki apartament, w którym jednakże nie mieszkał, ale w
noc zwykle w przededniu egzekucyi i gdzie przyjmował więźnia u którego spodziewał się zbudzić poczucie sumienia.
Wróciwszy na ulicę des Tournelles znalazł zastawione śniadanie i usiadł do stołu nie mówiąc Rajmundowi Schloss o świeżo zrobionem odkryciu.
Po śniadaniu, zdenerwowany i milczący zamknął się w swoim gabinecie pracy.
Trwoga go ogarniała.
Co wyniknie z widzenia się z Serwacym Duplat?
Czy ten człowiek przemówi nareszcie. Czy wyzna zbrodnię popełnioną w dniu 27 Maja 1871 roku.
A jeśli zaprzeczy, jak go przekonać o kłamstwie? Jak zmusić, ażeby wyznał czyn, który własny jego interes ukrywać nakazywał?
Bądź co bądź, przedstawiała się walka, której skutek był bardzo niepewnym.
Może znalazłby się sposób przestraszenia byłego galernika, przedstawiając mu następstwa denuncyacyi, a co za tem idzie i śledztwa wyprowadronego z przeszłości.
[ 109 ] Niespokojny, dręczony, ksiądz d’Areynes niemógł jeść obiadu i przez noc całą nie zamknął oczu.
Nazajutrz, wstawszy bardzo wcześnie udał się do więzienia, gdzie codziennie odprawiał Mszę świętą, poczem prosił dyrektora o przy prowadzenie Duplata do swego pokoju w gmachu więziennym.
W pięć minut później, prowadzony przez dozorcę, pojawił się we drzwiach małego mieszkania jałmużnika.
Idąc myślał sobie:
— Przysiągłbym, że prowadzą mnie do tego zakrystyana. Poznał mnie i chce wybadać, ale nic z tego. Sprytny, jak widzę, ów kuzyn żony mojego wspólnika, ale ja będę sprytniejszym od niego.
Dozorca zapukał do drzwi.
Ksiądz d’Areynes mu otworzył.
Ujrzawszy go więzień, cofnął się pomimowolnie.
Były wikary pobladł, zarówno owładnięty wzruszeniem, ale mimo to stanowczym głosem: przybyłego.
— Wejdź, proszę, panie Serwacy Duplat — rzekł do
Eks-kommunista wszedł spokojny, jak gdyby niemając powodu do obawy.
Odprawiwszy dozorcę ksiądz d’Areynes pozostał sam z Duplat’em.
— Siadaj — rzekł do niego chciałbym z tobą pomówić.
— Pomówić... zemną? — powtórzył łotr udając zdziwienie.
— Tak.
Ksiądz d’Areynes, wziąwszy krzesło, usiadł naprzeciw skazanego.
Walka przewidywana, ta walka straszna miała się rozegrać pomiędzy temi dwoma ludźmi.
— Nie poznajesz mnie, Serwacy? — zagadnął ksiądz nagle, zatapiając wzrok w twarzy Duplat’a.
Łotr wytrzymał spokojnie owo badawcze spojrzenie.
Nie drgnął żaden muskuł w jego twarzy.
— Pana mam poznać... księże jałmużniku? — odrzekł, wpatrując się w oblicze pytającego. —Nie! ja pana całkiem [ 110 ]niepoznaję. Daremnie śledzę w mojej pamięci... Ja pana nie znam, nigdy cię nie widziałem!
— Tak sądzisz?
— Tak... niezachwianie!
— A więc się mylisz, a ponieważ pamięć cię zawodzi, ja ci dopomogę. W roku 1870 podczas wojny, byłeś sierżantem, dostawcą w oddziale, gdzie pan Gilbert Rollin był kapitanem.
— Tego niezapomniałem! — zawołał Duplat wybuchając śmiechem.
— Po wojnie, przyszła Kommuna...
— Niestety!-rzekł hultaj z westchnieniem, pochylając głowę.
— Następnie posunięto cię o stopień wyżej — mówił dalej ksiądz Raul — z sierżanta dostawcy, zostałeś kapitanem i właśnie to u pana Rollin, mojego kuzyna, którego chciałeś wciągnąć w partye kommunistów, spotkaliśmy się raz pierwszy.
Zaprzeczać temu było niepodobna, Duplat dobrze to rozumiał, lecz pojął zarazem, że mógł skorzystać z jakiegoś potrzebnego mu wyznania.
— Ach! księże jałmużniku! — zawołał łzawym głosem, jak gdyby krzywiąc się do płaczu — poznaję cię teraz i płonę wstydem wobec ciebie! Przebacz mi dzisiaj, jak niegdyś mi przebaczyłeś. Byłem obłąkany!... byłem szalony!... Groziłem tobie... i przypominam, żem nawet w ciebie mierzył rewolwerem. Rozbroiłeś mnie natenczas i darowałeś łaskawie... Przebacz i teraz mi przebacz!....
I nędznik upadł na kolana ze złożonemi rękoma, czołgając się do stóp księdza d’Areynes.
— Podnieś się — rzekł tenże poważnie. — Już dawno ci przebaczyłem. Zdumiony zostałem widząc cię wczoraj. Sądziłem żeś zginął rozstrzelany podczas Kommuny?!
— Ach! przechodziłem wielkie nieszczęścia księże jałmużniku! mówił łotr z udanem wzruszeniem przysłaniając oczy.
— W ostatnich chwilach Kommuny przebywałeś jeszcze w Paryżu? — mówił ksiądz dalej.
— Nie! księże jałmużniku — odrzekł stanowczo Duplat.
— Nie w Paryżu więc zostałeś przyaresztowany?
[ 111 ] — Bynajmniej!
— Gdzież zatem?
— Za rogatkami, w Champigny, dokąd się schroniłem.
— Może to być prawdą, ale niczego nie dowodzi. W nocy, dnia 27 Maja, byłeś jeszcze w Paryżu przy ulicy Saint-Maur.
— Nie!
— Byłeś mówię ci przy ulicy Saint-Maur, w domu w którym zamieszkiwałeś, oznaczonym 157 numerem.
— Nie!... nie byłem.
— Dom płonął w pożarze. Wsunąłeś się do pokoju, gdzie leżała na łóżku umierająca kobieta po wydaniu na świat dwojga niemowląt. Pochwyciwszy kołyskę, w której spoczywały dwie bliźniaczki Joanny Rivat, zniknąłeś wraz z tym łupem w płomieniach.
Duplat udał osłupienie.
— Co... ja?! — zawołał.
— Ty!... ty!... Serwacy Duplat!!
— To fałsz!!
— Milcz! — krzyknął ksiądz groźnie. — Ja ciebie na własne oczy widziałem!!
Serwacy podniósł obie ręce w górę.
— Ksiądz mnie widziałeś? — zawołał. — Widziałeś mnie księże jałmużniku?...
— Ukryty w małym gabineciku przytykającym do stancyjki Joanny Rivat, gdziem się schronił, sądząc, że mnie ścigają, a niechciałem umrzeć przed ocaleniem tej biednej kobiety, widziałem ciebie natenczas.
— To znaczy, iż zdaje ci się, żeś mnie widział, księże jałmużniku — odparł bezczelnie skazaniec. — Widziałeś kogoś niewątpliwie, który był do mnie podobnym. Nie porywałem ani kolebki, ni dzieci. Nie było mnie natenczas w Paryżu, przysięgam!
— Nie przysięgaj — zawołał ksiądz surowo. — Jestem pewien tego co mówię. Twoje rysy twarzy za nadto dobrze utkwiły w mojej pamięci, ażebym mógł się omylić.
— Mimo to wszystko upewniam, iż nie ja to byłem.
— Zaprzeczasz więc?
— Tak! zaprzeczam ze wszystkich sił moich. Oskar[ 112 ]żasz mnie ksiądz o zbrodnię, jakiej nie popełniłem. Bo i dla czegóż miałbym ją spełnić?
— Nienawidziłeś Pawła Rivat i jego żonę!
— Najprzód, to fałsz, a gdyby nawet i tak było, więcej myślałem wtedy o ocaleniu własnej skóry, niż o nienawiści. Zresztą cóżbym skorzystał na owym ukradzeniu dzieci? Nic, oprócz kłopotu i ambarasu.
— Kto wie? — odrzekł znacząco ksiądz Raul.
Duplat oczekiwał wszystkiego, prócz tego jednego słowa. Usłyszawszy je drgnął i stracił prawie przytomność.
— Ależ księże jałmużniku — zaczął po chwili, usiłując odzyskać krew zimną — przestraszasz mnie na seryo, opowiadając jakieś niebywałe rzeczy, do tego stopnia, iż miesza mi się w głowie i sam niewiem gdzie jestem. Przez całe trzy dni, jakie poprzedzały moją ucieczkę do Champigny, nie wróciłem do domu w jakim mieszkałem, nie stąpiłem nogą na ulicę Saint-Maur.
— Wszystko cokolwiek mógłbyś mi w tym względzie powiedzieć, przekonać mnie nie zdoła — ksiądz odrzekł. — Wezwałem cię tu do siebie nie dla tego, ażeby cię traktować jak wroga, lub grozić denuncyacyą. To, czego chce i żądam jest, aby uwolnić twą duszę od zgryzot sumienia, jakie dręczyć cię poczną rychlej czy później. Sprawiedliwości żądam od ciebie nieco litości dla tej biednej istoty lat tyle cierpieć dawałeś. No! dalej... jednego dobrego, zacnego uczucia jaką okupuje się wiele lat, powiedz coś zrobił z dwiema córkami Joanny Rivta?
Duplat wzruszył ramionami.
— Cóż chcesz ażebym ci odpowiedział na to, księże jałmużniku?— wykrzyknął zuchwale. — Mamże je odnajdować? Nic nie zrobiłem z temi pisklętami ponieważ ich nie brałem. Gdzie one są, nic niewiem!
— Wiesz! i mógłbyś jednym wyrazem powrócić spokój i radość biednemu dręczonemu sercu. Joanna Rivat, która cię tyle przeklinała, błogosławić cię będzie jeżeli oddasz jej córki.
— Do kroć piorunów! — krzyknął łotr zniecierpliwiony — ażeby je oddać, a potrzeba. a ja ich niemam.
— Gęste krople potu spływały po czole księdza d’Areynes. Ów straszny nieprzełamany opór bandyty prze[ 113 ]rażał go i wątpić dawał o sobie samym. Zapytywał siebie czyli nie stał się igraszką złudzenia.
Nie! jednak. Błąd był tu niepodobnym. Widział go popełniającym zbrodnię i poznał kryminalistę.
Podejrzenia jakie przed tem powziął, wracały bardziej stanowcze, nakazujące.
Przypominał sobie szczegóły poszukiwania Schlossa dla odnalezienia Joanny.
Rajmund powiedział mu naówczas, że tegoż samego dnia, gdy Gilbert Rollin kazał zapisać swą córkę w księgach urodzeń merostwa jedenastego okręgu, jakiś człowiek mianujacy się Juljanem Servaize, przyniósł dziewczynkę o której zeznał, że podjął ją na ulicy z objęć umierającej matki.
„Servaize“.
Dziwna analogja tego nazwiska z imieniem Serwacy Duplat, uderzyła go natenczas, nie miała jednak tyle ważności ile w chwili obecnej.
Gdyby ów Juljan Servaize był Serwacym Duplat?...
Gdyby to dziecię przyniesione przezeń było jedną z córek Joanny Rivat?
Gdyby to drugie?...
Dreszcz wstrząsnął księdzem d’Areynes.
Myśl jaka mu się nasunęła w tej chwili, była straszną, ale logiczną.
Przypuszczenie, że córka Henryki zmarła przy urodzeniu i trzeba było zastąpić ją innem dzieckiem dla utrzymania ważności testamentu, przebiegła jak błyskawica umysł jałmużnika i to nie po raz pierwszy.
Wiedział on, że Rollin w takim razie nie cofnął by się przed zbrodnią.
Podejrzenia te, zmieniły się w pewność nie odwołalną, a wszystko to działo się w jednem okamgnieniu.
W jaki sposób wszakże otrzymać tę pewność, jeżeli Duplat upierał się zamknąć w swych zaprzeczeniach?
Należało jeszcze próbować wydobyć zeń jakie wyznanie.
— A zatem twierdzisz, Serwacy, żem się omylił? — zaczął ksiądz d’Areynes.
[ 114 ] — Upewniam, księże jałmużniku.
— Twierdzenie to nie jest dowodem.
— Trudno byłoby księdzu znaleźć inny przeciw mnie.
— Kto wie?
— Zkąd byś go ksiądz wynalazł u czarta?
Znajdę go tam, gdzie jest... U Gilberta Rollin.
Napróżno tracisz czas pomyślał Duplat, a głośno odrzekł: U pana Rollina? Nierozumiem.
— A nadto — mówił dalej ksiądz patrząc mu bystro w oczy — u pana Juljana Servaize.
Cios wymierzony był zręcznie, mimo to hultaj zniósł go, nie drgnąwszy.
— Juljana Servaize? Nie znam tego nazwiska pierwszy raz je słyszę.
— Obaj mogą objaśnić mnie, coś uczynił z dziećmi Joanny Rivat?
— Doprawdy — odrzekł Duplat powstając — że im więcej księdza słucham, tem mniej rozumiem go!
— Zrozumiesz mnie kiedyś...
— Wątpię.
— A ja jestem pewnym!
W tej chwili dozorca zapukał do drzwi, wszedł i oświadczywszy, że przybył dla zabrania Duplata do sędziego śledczego w celu wybadania w sprawie zamachu na życie dozorcy uprowadził go z sobą.
— Udało mi się — myślał eks-kapitan po rozstaniu się z księdzem d’Areynes. — Zwęszył, sprawa bierze zły obrót....
Po przewiezieniu Duplata do pałacu sprawiedliwości, zamknięto go w jednej z celi, w których więźniowie oczekują na wezwanie sędziego.
[ 115 ] Podczas kilkogodzinnej samotności eks-kapitan nie mógł uwolnić się od myśli smutnych.
— Zanosi się na rzecz bardzo brzydką. Niema innego sposobu. Trzeba będzie uprzątnąć tego klechę i ostrzedz przyjaciół w Fenestranges!
— Ach! gdybym mógł wyrwać się ztąd!
Zaczął przemyśliwać o sposobach ucieczki. Było to zadanie bardzo trudne, gdyż strzeżono go dobrze.
Dopiero o wpół do szóstej wieczorem wezwano go do sędziego śledczego, a o w pół do siódmej zamknięto znowu wwozie więziennym w celu odwiezienia do la Roquette.
Noc była zimna i ciemna, nadto padał drobny deszcz. Wóz szybko ruszył z miejsca i potoczył się drogą zwykłą, przez wyspę św. Ludwika, bulwar Henryka IV, plac Bastylii, ulice la Roquette na końcu której położone było więzienie.
Ponaglane głosem woźnicy konie pędziły wyciągniętym kłusem.
Ulica la Roquette, stanowiąca jedną z najwięcej ożywionych arteryi komunikacyjnych, była zwykle zapchaną rozmaitego rodzaju wozami, przybywającemi z pięciu stron miasta, o tej zaś godzinie ruch ten wzmagał się jeszcze przez gromady powracających z warsztatów robotników i wprowadzane do remiz wszelkie wozy transportowe.
Zaledwie wóz z więźniami wjechał w tę ruchliwą arteryę, z ulicy Lappe, ogromny zaprzężony w trzy konie i naładowany zbożem wóz wypadł na niego z taką szybkoscia, że obaj woźnicy pomimo największych usiłowaniach, jakiettylko w tym razie zastosować można było, nie zdołali powstrzymać biegu koni.
Nastąpiło uderzenie straszne.
Wóz więzienny zachwiał się, rozległ się trzask łamanych desek, pudło mieszczące w sobie przegrody dla więźniów spadło i strzaskało się na drzazgi, woźnica spadł na bruk, jeden koń padł ze złamaną nogą.
Dozorca pilnujący więźniów z tyłu wozu otrzymał ciężka ranę w lewą rękę, siedzący zaś obok woźnicy również upadł na bruk i rozbił sobie głowę.
Znajdujący się w przedziałach więźniowie zaczęli krzy[ 116 ]czeć z przestrachu i bólu, a wrzaski i jęki ich ściągnęły tłumy przechodniów.
Kupcy powybierali ze sklepów. Nastąpił chaos nie do opisania. Widzowie zapominając, że ofiarami są tu złodzieje i mordercy, domagali się z cała natarczywością otworzenia budy i wypuszczenia więźniów w celu udzielenia im ratunku.
Z każda chwila tłum wzrastał i powiększał się zamęt.
— Otwórzcie! — wołano ze wszystkich stron — czy nie widzicie, że tam ludzie umierają!
Dozorca ustępując pod groźnem naleganiem tłumu, choć mocno potłuczony podniósł się, zataczając prawie z osłabienia i upływu krwi i otworzył drzwi budy, z której wyszło kilku więźniów zakrwawionych.
Duplat znalazł się na bruku pierwszy i pomimo grożącego mu niebezpieczeństwa nie stracił zimnej krwi.
Zamierzona ucieczka stała się na teraz całkiem możliwa.
Znał doskonale te dzielnice miasta, więc skoro znalazł się w tłumie, powoli, by nie zwrócić na siebie uwagi, jak waż prześlizgnął się przez gromady ludu i zwrócił się w ulicę Lappe.
Gdy na pomoc dozorcy nadbiegło kilku policyantów, by przeszkodzić ucieczce więźniów, którzy z wypadku tego wyszli cało, Serwacy Duplat był już daleko.
W kwadrans później znajdował się na ulicy Boulets pod zakładem Palmiry.
Podszedł do okna i zobaczywszy zaledwie parę osób na sali, lekko zapukał.
Siedząca za kontuarem Palmira podniosła głowę i poznała go.
Zerwała się z siedzenia i wyszła na ulice.
— Więc to ty! — zawołała.
— Cicho! nic nie mów! — odrzekł — pójdź na górę! otwórz mój numer i przynieś mi świecę oraz Przewodnik kolejowy. Wszedł za nią na korytarz, a gdy przyniosła świecę i książkę udali się oboje do numeru.
— Powiedz mi — zaczęła.
— Niema, teraz czasu na opowiadanie - przerwał. - Uciekłem z więzienia... Daj mi moje pieniądze, przygotuj [ 117 ]bielizne, ubranie, obuwie, pled, kapelusz i wszystko co potrzebne do podróży. Tylko spiesz się!
Gdy Palmira przygotowywała powyższe rzeczy, Duplat tymczasem wypisywał z Przewodnika godziny odejścia do Nancy pociągów kolejowych.
— Dobrze szepnął — mogę odjechać o wpół do dziewiatej.
Tu przebrał się, schował do kieszeni pugilares z pieniędzmi, zwinął w węzełek ubranie więzienne poczem uściskał Palmirę i wyszedł.
Na ulicy rzucił w otwór kanałowy pakiet, jak to uczynił niegdyś z mundurem oficera Kommuny, wreszcie wsiadł do dorożki i odjechał na kolej żelazną.
W chwili, gdy pociąg ruszył ze stacyi, jeden z dozorców zawiadomił księdza d’Areynes o ucieczce Duplat’a.
Wiadomość ta na jałmużniku wywarła wrażenie barona bolesne.
∗ ∗
∗ |
W pałacu Fenestranges wszystko szło według woli Gilberta i jego wspólnika mniemanego Grancey’a.
Róża przekonana, że jest córką Rollina przyswajała się powoli do nowego życia.
Rozumiejąc, że edukacya jej była zaniedbana, przynajmniej nie odpowiednią do stanowiska jakie miała zająć w świecie, chętnie poddawała się radom i naukom swoich wychowawców, którzy nie szczędzili jej rad, dobrego tonu i właściwego zachowywania w towarzystwie.
Przede wszystkiem nie powinna nigdy mówić o swej przeszłości i wychowaniu w zakładzie dobroczynnym, a na zadawane jej pytania odpowiadać wymijająco. Zresztą małżeństwo jej z wicehrabią Grancey’em, który chociaż nie wzbudził w niej miłości rzeczywistej, lecz podobał się wielce, odwróci od niej uwagę ciekawych.
Postanowiono wkrótce powrócić do Paryża i ceremonję [ 118 ]ślubu odbyć bez żadnej wystawności z udziałem obłąkanej Henryki, następnie opuścić Francyę na czas dłuższy i podróżować za granicę.
Pomimo zmienionych warunku życia Róża nie zapomniała o swej mamie Joannie.
plon Wielokrotnie prosiła Gilberta o pozwolenie napisania do niej, ale zawsze otrzymywała odpowiedź, że korespondowanie z Joanną wobec potrzeby pokrycia przeszłości zupełną tajemnicą byłoby nieroztropnością, gdyż Joanna pomimo swej woli mogłaby ją skompromitować. Po powrocie do Paryża, Gilbert pozwoli jej odwiedzić Joannę i w dowód życzliwości nawet uczynić co dla niej.
Wspólnicy pragnąc dowiedzieć się, czy wdowa mówiła co Róży o swym protektorze, zapytywali ją w tej kwestyi, ale dziewczyna prawie nic o nim nie wiedziała. Znała tylko jego nazwisko.
— To krewny twej matki — rzekł Gilbert — prawie nie utrzymuję z nim stosunków.
Na pytanie zaś, czy zobaczy pana Servaize, Gilbert odrzekł:
— Pan Servaize przebywa w Ameryce i zdaje się, że już nigdy nie powróci do Francyi.
Nie było żadnego powodu do przedłużania pobytu w Fenestranges, projekt zaś małżeństwa wymagał powrotu do Paryża.
— Nic nam nie stoi już na przeszkodzie mówił Grancey do swego wspólnika.-Róża a raczej Marya-Blanka zostawszy moją żoną będzie widywała tylko te osoby, które dopuścimy do niej. Zresztą podobieństwo jej do siostry jest tak uderzającem, że nikomu nie przyjdzie do głowy myśl podstawienia.
[ 119 ] — I ja tak myślę — odrzekł Gilbert. — Należy przyjąć nową służbę na miejsce uwolnionej i poczynić przygotowania na nasze przyjęcie w pałacu. W apartamencie Maryi-Blanki znajduje się wiele przedmiotów dowodzących iż mieszkała w nim młoda kobieta. Należy to usunąć.
— Masz słuszność, biorę to na siebie. Jutro pojadę do Paryża i jeżeli chcesz, to najmę ci służbę?
— Bardzo chętnie.
— Kogóż mam ugodzić?
— Odźwiernego, pokojową, lokaja, woźnicę, kucharkę. Na teraz będzie dość.
Róża powiadomiona o postanowieniu rychłego wyjazdu ucieszyła się wielce zwłaszcza na myśl, że wkrótce zobaczy swą ukochaną mamę Joanne. Gilbert, Grancey i Róża siedzieli w salonie, gdy wszedł lokaj i oświadczył, że przybył jakiś pan i pragnie zobaczyć się z wicehrabią.
— Ze mną? —zawołał Grancey zdziwiony.
— Tak, panie wicehrabio.
— Ja nieznam tutaj nikogo.
— Ten pan nie tutejszy, przybył z Paryża.
Gilbert i Grancey spojrzeli po sobie.
— Zaprowadź tego pana do apartamentu pana wicehrabiego — rzekł Gilbert do lokaja.
Wspólnicy opuścili salon i udali się do gościa.
— Serwacy! — zawołał Gilbert zdziwiony.
— Ty tutaj! — dodał Grancey — co się stało?
— Źle, źle się dzieje — odrzekł Duplat — może być bieda. Czy można tu mówić bezpiecznie?
— Możesz mówić.
— Przedewszystkiem powinniście wiedzieć, że uciekłem z więzienia.
— Więc byłeś w więzieniu?
— Tak. Do wczorajszego wieczora. Skazano mnie na trzynaście miesięcy za samowolne wydalenie się z miejsca zamieszkania i osadzono w la Roquette.
— I to wszystko stało się w przeciągu dwóch tygodni?
— Co chcecie? Sądy pomocą elektryczności.
[ 120 ] — Jakże się to stało?
— Posłuchajcie!
Duplat stłumionym głosem opowiedział przestraszonym wspólnikom szczegóły swego aresztowania, pobytu w więzieniu i ucieczki.
— Duplat ma słuszność. Jesteśmy zgubieni — rzekł Gilbert.
— Zgubieni! — odparł Grancey — chyba żartujesz. Musimy iść do celu. Należy usunąć tę ostatnią przeszkodę. Powtórz mi ostatnie słowa księdza, odnoszące się do Gilberta i córek Joanny.
— Na zapytanie moje, gdzie dowód, odpowiedział: U pana Gilberta Rollin i u pana Juljana Servaize’a.
Gilbert zbladł, jak trup.
— Niema wątpliwości-szepnął-wie o wszystkiem.
— Nic nie wie — odparł Grancey. — Domyśla się, przypuszcza, ale niema najmniejszej pewności.
— Szuka i może znaleźć.
— Więc nie dajmy mu czasu do znalezienia.
— Jakim sposobem.
— Przede wszystkiem należy wracać jak najśpieszniej do Paryża. Pojechałbym dziś jeszcze, gdyby nie było za późno.
— Dobrze. Jadę z tobą — rezolutnie oświadczył Duplat. — Daj mi tylko możność zmylenia czujności agentów, którzy mnie tam teraz szukają...
— Ten plan już mam i sądzę, że jest dobrym.
— W takim razie licz na mnie. Jedziemy jutro razem. — A Róża?
— Przed upływem miesiąca ta nowa Marya-Blanka zostanie wicehrabiną, de Grancey.
— A my pochwycimy pieniądze! — wykrzyknął radośnie Serwacy. Otóż i radość powraca. Lecz wiecie co? — dodał — ja dziś nie jadłem obiadu i czuję się głodnym djabelnie.
— A więc zjesz obiad i zanocujesz w oberży w Fenestranges, zaprowadzę cię tam.
— W oberży? — powtórzył z niechęcią Duplat. — Dlaczego nie tu?
[ 121 ] — Ponieważ nie chcę, ażeby Marya-Blanka cię widziała.
— Masz słuszność. Idźmy co prędzej.
Grancey zaprowadził Serwacego do jedynej znajdującej się tu oberży, gdzie usiadł przy stole zajadał zimne mięsiwa i rozmawiając o projektach ułożonych przez przyszłego męża Maryi-Blanki, poczem wicehrabia zamówił powóz na jutro rano, który miał ich przewieźć do Nancy dla udania się na pociąg drogi żelaznej do Paryża i powrócił do zamku.
Nazajutrz równo ze świtem kabrjolet uprzężony w dzielnego konia, wiózł obu łotrów do starożytnego miasta książąt Lotaryńskich, gdzie przybyli przed dziesiątą godziną.
Po zjedzeniu tu śniadania, rzekł Grancey do towarzysza:
— Pomyślimy teraz o tobie i wprowadzimy w wykonanie plan o jakim mówiłem ci wczoraj.
Nadszedł usługujący, któremu zapłacili rachunek, a razem podczas rozmowy zagadnął go mniemany wicehrabia:
— Powiedz mi, mój przyjacielu, czy nie znajduje się tu w Nancy sklep z ubiorami kapłańskiemi? Jeden z moich krewnych mający zostać księdzem, prosił mnie o dostarczenie sobie kompletu takiego ubrania.
— Znajdziesz pan to obok katedry — rzekł chłopiec.
— Dziękuje ci. Dopilnuj tu mojej walizki, ja ją zabiorę niezadługo. O której godzinie wychodzi pociąg do Paryża?
— O dziewiątej minut pięćdziesiąt dwie, a przyjeżdża do Paryża o piątej z rana.
— Dobrze. Będziemy tu obiadowali o siódmej. Bądź tak dobrym kup mi na stacyi dwa bilety do sypialnego przedziału, oto pieniądze.
Tu wyjął z pugilaresu dwa banknoty stu frankowe i podał je chłopcu, poczem zapaliwszy cygaro, wyszedł wraz z Duplatem z restauracyi.
— Zrozumiałeś? — rzekł do niego, skoro znaleźli się na ulicy.
— Do czarta! Chcesz mnie więc zmienić na kościelnego szczura, plan nie zły, przysięgam!
[ 122 ] Na placu katedralnym znajdowały się magazyny ze złotemi ozdobami religijnemi i apparatami ołtarzy.
Nad jednym z mniej okazałych sklepów widniał napis:
a pod spodem mniejszemi literami:
— Wejdźmy — rzekł Grancey.
Krawiec nowo przybyłych powitał ukłonem.
— Co panowie sobie życzą? — zagadnął.
— Potrzebujemy kupić kompletny ubiór duchownego, począwszy od trzewików ze sprzączkami i obcisłych pończoch. aż do kapelusza — rzekł Grancey.
— Czy pan masz to wszystko?
— Wszystko, jak trzeba. Lecz miara?
Wicehrabia wskazał Serwacego.
— Możesz pan ją wziąść na tego pana — odpowiedział — on jest tego samego wzrostu i tuszy jak ksiądz dla którego to ubranie jest przeznaczonem.
Po wzięciu miary, wszystkie te akcessorya zostały wybrane i zapłacone.
— Gdzie mam to odesłać? — pytał krawiec.
— Na stacyę drogi żelaznej i to jak najprędzej. Przyjdę tu po odbiór pokwitowania.
Wyszedłszy on krawca, Grancey wstąpił do księgarni, gdzie kupił brewjarz.
— To zdumiewające jak ty pamiętasz o wszystkiem! — zawołał Duplat, wsunąwszy gruby tom do kieszeni okrycia.
— Wszystko jest w komplecie, a jednak czegoś jeszcze brakuje.
— Czegóż takiego?
— Tonsury.
— Bądź spokojny i to się znajdzie.
[ 123 ] Tak rozmawiając wyszli obadwa na plac Teatralny gdzie czytali szyldy po nad sklepami.
— Oto jest — rzekł, wskazując sklep z napisem:
Obaj wspólnicy weszli do zakładu.
— Panie — rzekł Grancey do fryzjera — jesteśmy artystami teatralnemi, jedziemy ze Strasburga i udajemy się do Château Thierry, gdzie jutro wieczorem mamy wystąpić w sztuce „Ojciec Konstanty “.
— I nie maja panowie peruki do roli głównej — odrzekł fryzjer.
— Mieliśmy, a raczej miał mój towarzysz, ale stracił ją. Zbliżył zanadto głowę do płomienia gazowego i spalił ją. Czy niema pan peruki już gotowej?
— Mam — odrzekł fryzjer — i do tego zupełnie nowa, niech panowie siadają.
Wyjął z szafy peruke i pokazując ją przybyłym zachwalał.
— Niech no panowie tylko popatrzą. Co to za robota artystyczna. To arcydzieło. Sama natura mogłaby pozazdrościć!...
— Istotnie robota dobra, czy jednak będzie pasowała?
— O! ręczę za to — odparł zapytany — zresztą w dziesięć minut wybornie dopasuje.
Duplat zdjął kapelusz i nadstawił ogoloną głowę.
Peruka rzeczywiście przylegała doskonale, jak gdyby była robioną umyślnie dla niego.
Zapłacili i wyszli.
[ 124 ] O dziesiątej po odebraniu kostjumu od szwajcara, siedzieli już w pociągu unoszącym ich do Paryża.
124 Przed przybyciem do Château Thierry. Duplat ubrał się w kostjum duchowny i przez okno wagonu wyrzucił ubranie cywilne.
W przebraniu tem zmienił się tak dalece, że najsprytniejszy agent policyjny nie poznałby w nim zbiegłego z la Roquette.
O piątej przybyli do Paryża, przespali się do dziewiątej w mieszkaniu Granceya, poczem rozstali się postanowiwszy zejść się na śniadanie w restauracyi położonej naprzeciwko pałacu Luksemburgskiego. Grancey, posiadając wręczone mu przez Gilberta klucze, udał się do pałacu przy ulicy Vaugirard w celu usunięcia śladów pobytu Maryi-Blanki, Duplat zaś zajął się wyszukaniem mieszkania, w którem mógłby się ukryć przed poszukiwaniem policyi.
Na ulicy Bonapartego w pobliżu kościoła św. Sulpicyusza spostrzegł na drzwiach domu kartę z napisem:
Poszedł do loży odźwiernego i zapytał o cenę.
— Tysiąc dwieście franków z meblami. Meble orzechowe, skromne są, do sprzedania bardzo tanio z powodu wyjazdu właściciela.
— Najmę mieszkanie i kupuje meble — oświadczył fałszywy ksiądz. — Oto zadatek na meble i dla pana na piwo. Resztę zapłacę po sprowadzeniu się wieczorem. Proszę uprzątnąć lokal i przygotować pokwitowanie.
— Na czyje nazwisko?
— Księdza Kacpra Liberta — odrzekł Duplat.
— Wszystko będzie gotowe — odrzekł odźwierny, kłaniając się z uszanowaniem.
Załatwiwszy się z mieszkaniem, Duplat pojechał do biura najmu służących w celu ugodzenia służby dla Giberta Rollin’a.
Tymczasem Grancey czynił porządek w mieszkaniu zajmowanym do niedawna przez Maryę-Blankę. Sciągnął z poddasza trzy walizy puste i złożył w nie suknie, futra, [ 125 ]okrycia, bieliznę, kapelusze, obuwie, rozmaite przedmioty toaletowe itp. rzeczy, brylanty zaś i kosztowności upakował w skrzyneczkę, którą zamknął starannie i odniósł do gabinetu Gilberta.
Ukończywszw tę czynność udał się do restauracyi, w której oczekiwał na niego Duplat, lecz nie zastał go jeszcze, gdyż były kapitan po znalezieniu kantoru najmu służby wstąpił jeszcze na ulicę Feron, aby zasięgnąć nieco wiadomości o Joannie Rivat.
— Niema — odrzekła odźwierna — podróżuje z panna Różą.
Odpowiedź ta uspokoiła Duplat’a dowodziła bowiem, że nie domyślano się niczego.
Gdy przybył do Restauracyi oczekujący na niego Grancey kazał natychmiast podać śniadanie i zapytał:
— Cóż, wynająłeś mieszkanie? — zapytał, znalazłszy się sam z Duplat’em.
— Wynająłem przy ulicy Bonapartego i kupiłem meble.
— Bardzo dobrze. Czy będzie miejsce w twoim mieszkaniu na trzy wielkie pakunki z garderobą Maryi-Blanki.
— Pomieściło by się drugie tyle.
— Doskonale! Poprzyjmowałeś służących?
— Ma się rozumieć.
— I będą mogli zaraz objąć obowiązek?
— Przyjadą wszyscy do pałacu o czwartej z bagażami.
— Przed ich przybyciem, trzeba nam uprzątnąć te pakunki.
— Widziałem na placu św. Sulpicyusza biuro przeprowadzek, udamy się tam po śniadaniu i sprowadzimy „taczki“ do wywiezienia tych śmieci.
— Mości proboszczu — zawołał śmiejąc się Grancey — należy unikać dwuznaczników i żargonu. To nie licuje z ubraniem jakie masz na sobie.
— Nie obawiaj się stary, mówię to, ponieważ jesteśmy sami, wobec innych wszakże będę uważnym.
Śniadanie krótko trwało.
O drugiej godzinie wózek zamówiony na placu św Sulpicyusza przyjechał na ulice Vaugirard, a zabrawszy [ 126 ]wspomnione trzy pakunki przewiózł je na ulicę Bonapartego do nowego mieszkania Duplata.
Grancey postanowił mieszkać w pałacu dopóki przybycie Gilberta z Róża nie zwolni go z czuwania nad nowym personelem służbowym. Zresztą w pałacu tym uważał się jak we własnym domu.
Słudzy zamówieni przez mniemanego księdza Liberta, przybyli na czas oznaczony.
Najpierwszym z nich był odźwierny, były żołnierz, chłop silny i tęgi, mimo lat swoich sześćdziesięciu, dekorowany za różne wojny medalami.
Następnie stangret, zaopatrzony pierwszorzędnym doskonałym świadectwem.
Dalej kucharka, imponującą, osoba mogącą zastąpić szefa, według jej wyrażenia w sztuce przyrządzania pasztetów i lodów, nareszcie lokaj z pokaźną miną i pokojówka.
Grancey wytłumaczył im, że działa jako przedstawiciel pana Gilberta Rollin, swego przyszłego teścia, który w ciągu trzech dni nadjedzie do Paryża ze swoją córką.
Dał pieniądze kucharce, rozkazując jej przyrządzić wykwintny obiad na siódmą godzinę, na który miał przybyć jego przyjaciel ksiądz Libert.
Po tym obiedzie oba bandyci rozdzielili się z sobą udając na spoczynek.
Mieli się nazajutrz zejść na śniadanie o wpół do dwunastej.
∗ ∗
∗ |
Mniemany wicehrabia nie omylił się przypuszczając, że ucieczka z więzienia Serwacego powstrzyma chwilowo poszukiwania jakie miał przedsięwziąść jałmużnik z la Rouqette, ażeby rozświetlić tajemnice zniknięcia, dwóch córek Joanny Rivat.
W rzeczy samej ucieczka, byłego kommunisty krępowała mu ręce przywodząc, do bezwładności.
[ 127 ] Miałże rozpocząć walkę z Gilbertem Rollin?
Ten się oburzy i zapyta na jakich dowodach opiera się to oskarżenie?
Dowody te można było pozyskać od Serwacego, gdyby zechciał wyznać prawdę, a Serwacy uciekł z więzienia.
Grancey tak sobie wszystko tłumaczył:
— Zgładzenie Joanny Rivat zapobiegnie odkryciu prawdy. Skoro umrze nie odnajdą jej ciała.
„Duplat w swej nowej postaci, będzie wolnym od poszukiwań.
„Marya-Blanka dogasa zwolna w Domu zdrowia w Joigny.
„Henryki Rollin niema się co obawiać. Ona nie egzystuje, ponieważ jest obłąkaną. Można więc spać spokojnie, ów łotr w to wierzył, ponieważ nic w świecie nie było w stanie wyjawić tajemnicy księdzu d’Areynes.
Nazajutrz po swojem przybyciu do Paryża Grancey otrzymał depeszę od Gilberta, powiadamiającą, że lekka niedyspozycya jego córki zmusza go do opuźnienia wyjazdu o dni kilka.
— Miałżeby stchórzyć w ostatniej chwili? — pytał Serwacy Duplat wspólnika, po odczytaniu telegramu — i cofnął się wtedy, gdy może nam być potrzebnym?
— Wobec tego co nam pozostaje do zrobienia, wolę ażeby zdala był od nas.
— A jednak jego obecność mogłaby nam się przydać.
— Przydać?... na co... do czego?...
— Chociażby postawić go na czatach, w razie potrzeby.
— Damy sobie radę i bez niego.
— Masz więc plan gotowy?
— Jeszcze nie zupełnie.
— Skompletujmy go dziś wieczorem, idąc na kazanie księdza p’Areynes do kościoła św. Sulpicyusza.
Duplat cofnął się z sprzestrachem.
— Na kazanie? co ty mówisz? — zawołał.
— Jest to koniecznem.
— Ha! skoro tak, poddaję się rzekł łotr z westchnieniem.
[ 128 ] — Wieczorem obaj wspólnicy udali się na kazanie jałmużnika z Grande Roquette. Oba mieli na sobie księże ubranie.
Grancey i Duplat po wrzuceniu ciała Joanny Rivat w Sekwannę nachylili się nad rzeka, aby przekonać się, czy padło w wir wodny, zauważony przez nich dnia poprzedniego.
Wtedy Duplat, jeżeli przypominają sobie czytelnicy, nagle drgnął usłyszawszy w ciszy nocnej jakiś szelest dochodzący z brzegu przeciwległego.
— Ktoś wiosłuje — szepnął do Granceya.
— Pewnie jakiś rybak zapóźniony — odrzekł wicehrabia.
I ścieżynką holowniczą udali się do Melun.
Nie mylili się obaj, gdyż rzeczywiście byli to rybacy z drugiego brzegu zajęci połowem ryb.
Krzyk Joanny, wydany na widok zbliżającego się Duplat’a zwrócił ich uwagę.
Krzyk powtórzony, wywołany uderzeniem pałki przejął rybaków przestrachem.
Przysłuchując się z powstrzymanym oddechem, usłyszeli następnie upadek jakiogoś ciała w wodę.
— Tam mordują kogoś — szepnął jeden z rybaków. — Płyńmy tam.
Zaledwie zaczęli robić wosłami, usłyszeli echo oddalających się kroków.
— Kieruj na prawo — wołał jeden z rybaków. — Widzę jakąś czarną plamę!
Wkrótce dopłynęli do brzegu.
— Stój! — zawoła! stojący na przedzie lodzi z wyciągniętemi przed siebie rękami i nachylił się nad wodą.
[ 129 ] — Cóż? — zapytał wioślarz.
— To jakaś kobieta — odrzekł stojący. — Całe ciało w wodzie, głowa tylko na powierzchni. Spódnica zaczepiła się o gałęzie i jedynie dzięki temu nie pochwycił jej wir. Przywiąż prędko łódź do słupa i zapal latarkę.
Wciągnięto ofiarę na łódź i ułożono na pokładzie.
Twarz jej była blada i zbroczona krwią.
— Widzisz — odezwał się jeden z rybaków — mówiłem, że to zabójstwo. Nie traćmy czasu i płyńmy do la Cave.
Odczepili łańcuch, siedli na ławkach i popłynęli z biegiem Sekwany.
La Cave jest małą wioską, złożoną zaledwie z dziesięciu domów i należącą do gminy Bois de Roi.
Rybacy, którzy wyciągnęli z wody ciało Joanny byli braćmi i nazywali się August i Wiktor Lerot.
Starszy August pełnił obowiązki stróża nocnego, młodszy zaś Wiktor był dzierżawcą rybołóstwa i miał restauracyę wielce nawiedzaną latem, lecz podczas zimy znów zupełnie pustą.
Po przybyciu do przystani, bracia wzięli Joannę na ręce i zanieśli do restauracyi.
Żona i córka Wiktora, piętnastoletnia dziewczyna spały już oddawna.
— Ona nie żyje już! — zawołał August.
— Zdaje mi się, że tylko zemdlona, serce bije. Biegnij czemprędzej do Bois la Roi po lekarza, a ja tymczasem obudzę żonę i córkę.
W parę minut Joanna przebrana przez kobiety, leżała już w ciepłem łóżku, a po upływie kwadransa August w towarzystwie lekarza i żandarma wszedł do restauracyi.
— Rana sprawiona uderzeniem — zaopinjował lekarz po zbadaniu głowy Joanny wywołała wielki upływ krwi nosem i ustami.
— Czy żyje? zapytał żandarm.
— Żyje, ale niewiem czy będzie co z niej, jeżeli ma cza[ 130 ]szkę strzaskaną. Jutro przy świetle dziennem będę mógł lepiej zbadać ranę, tymczasem obmyje ją i przewiąże.
Po dokonanem opatruuku, Joanna zaczęła oddychać swobodniej, lecz oczy miała zamknięte.
— Jeżeli odzyska przytomność, czy będę ją mógł wy badać? — zapytał żandarm.
— Nie należałoby, ale nie zdaje mi się, aby do rana mogła cokolwiek odpowiedzieć. Sporządź więc pan tylko protokuł.
— Zaraz zajmę się tem, lecz chciałbym przedtem wiedzieć, czy nie zna jej kto z rodziny Lerat?
Rybak, jego żona i córka oświadczyli, że rannej nie widzieli nigdy.
— Może w kieszeni — odezwał się lekarz — znajdzie się jaki papier objaśniający o jej osobistości.
Przepatrzono kieszenie, lecz nic nie znaleziono. Duplat był bardzo ostrożnym.
Lekarz odszedł, przyrzekając powrócić następnego dnia rano, żandarm zaś w towarzystwie rybaka udał się na miejsce spełnionej zbrodni, lecz i tam nie znalazł żadnego śladu zabójców.
Gdy nazajutrz żandarmi wraz z merem przybyli do oberży zastali już lekarza siedzącego przy łóżku rannej, która miała już oczy otwarte, lecz była nieprzytomną.
Doktor wlał jej w usta dozę przyniesionego z sobą lekarstwa, poczem zdjął nałożony w nocy bandaż i po przyjrzeniu się ranie rzekł:
— Kobiecie tej robiono niedawno operacye. Wspomnę o tem w protokule. Czaszka jest całą może się jednak wy wiązać zapalenie mózgu.
— Więc ta kobieta jest chorą niebezpiecznie? — zapytał mer.
— Bardzo niebezpiecznie i jeżeli odzyska zdrowie to będzie dowodem, że ma dusze, rogatą.
— Cóż my z nią zrobimy?
— Teraz nie, dopóki prokurator nie zarządzi śledztwa. Musimy pozostawić ją tutaj.
Zawiadomiony telegramem prokurator przybył w pare godzin, lecz naturalnie nie mógł rozwiązać zagadki.
[ 131 ] Wysłano do kilku dzienników wiadomość o dokonanej zbrodni według opowiadania braci Lerot i rysopis ofiary.
Chorą pozostawiono w oberży pod dozorem lekarza.
∗ ∗
∗ |
Kościół św. Sulpicyusza oprócz drzwi frontowych posiada nadto trzy inne szerokie wejścia otwierane zwykle podczas większych uroczystości lub znaczniejszego napływu wiernych.
Pierwsze z tych wejść, do których z zewnątrz wiodą wschody złożone z dziesięciu stopni wychodziło na ulicę Palatine, zaś dwa pozostałe, mieszczące się po obu stronach kaplicy Matki Boskiej służą dla pobożnych przybywających z ulicy Garanciere.
Wszystkie te drzwi zamykają się automatycznie.
Zakrystya położoną jest przy wejściu od ulicy Palatine w równej odległości od kaplicy i od drzwi wychodzących na ulicę Garanciere.
Gdy ksiądz d’Areynes miewał kazania w kościele św. Sulpicyusza, co zdarzało się dość często, zwykle po zejściu z ambony zachodził do kaplicy Matki Boskiej, gdzie kląkłszy na stopniach ołtarza modlił się tak nieraz przez kilka minut, poczem gdy zakrystyan gasił już światła wychodził na ulicę Garanciere i dorożką odjeżdżał do swego mieszkania.
Prawie zawsze wychodził ostatni.
Grancey i Serwacy Duplat wiedzieli o tem, gdyż przez kilka dni zrzędu zachodząc do świątyni w przebraniu duchownem, zauważyli te szczegóły i wystudyowali jej rozkład wewnętrzny.
[ 132 ]
Nadchodziły święta Bożego Narodzenia.
Już od tygodnia jałmużnik z więzienia la Roquette, miewał wieczorami w kościele św. Sulpicyusza konferencye, na które przybywali w znacznej liczbie wierni, pragnący posłyszeć kaznodzieję, którego sława wzrastała z dniem każdym, a wyrazy trafiały wszystkim do duszy.
W wigilję Bożego Narodzenia, napływ pobożnych liczniejszym był niż zwykle.
Wspaniała świątynia szczelnie była zapełnioną, a pod sklepieniem rozlegały się dźwięki organów i śpiewy.
Duplat z Grancey’em umieścili się każdy oddzielnie po obu stronach kościoła, jeden po prawej, drugi po lewej.
Obadwa, zakrywszy twarz rękoma, zdawali się być zatopieni w modlitwie.
Skoro ostatnie dźwięki organów przebrzmiały, ksiądz d’Areynes ubrany w komżę i stułę, wyszedł z zakrystyi, a uklęknąwszy na parę minut przed wielkim ołtarzem, udał się na ambonę.
Głęboka cisza zaległa w kościele.
Mówić zaczął.
Wzruszonym głosem, prostemi lecz obrazowo przedstawionemi słowy, wypowiedział ów wspaniały poemat, począwszy od stajenki Betleemskiej, aż do pagórka Golgoty, cudowny poemat, według którego Bóg zapragnął dla zbawienia świata urodzić się na słomie, a umrzeć za całą ludzkość na krzyżu.
Gdy skończył, serca wszystkich biły przyśpieszonym tętnem, a oczy napełniły się łzami.
Kościół zaczął opróżniać się szybko.
Ksiądz d’Areynes powrócił do zakrystyi, gdzie duchowieństwo parafialne składało mu powinszowania z odniesionego tryumfu wymowy.
Grancey wszedł wtedy do kaplicy Matki Boskiej i ukląkł przy jednym z krzeseł w pobliżu ołtarza.
[ 133 ] Pogaszono światło w kaplicy, zostawiwszy ją w pół mroku, oświetloną jedyną lampa wiszącą u sklepienia, dzień i noc tamże płonąca.
Przygasły światła w całym kościele i główne drzwi frontowe zamknięto.
Duplat zarówno opuściwszy miejsce zajmowane od początku nabożeństwa, uklęknął przy jednym z krzeseł pod arkadą, zkąd widzieć mógł dokładnie kaplicę Matki Boskiej.
W świątyni pogrążonej nagle w ciemności słychać było jedynie kroki zakrystyana i posługaczów kościelnych, którzy z latarniami w ręku, ustawiali porozrzucane w nieładzie krzesła.
Nagle stąpania szybciejsze nad inne zadźwiękły na kamiennej posadzce. Były to kroki jałmużnika z Grande Roquette wychodzącego z zakrystyi.
Grancey śledził chód jego z niepokojem zapytując siebie:
— Czy on tu przyjdzie jak zwykle?
Odpowiedź na to pytanie nie dała się długo oczekiwać.
Ksiądz d’Areynes zwrócił się ku kaplicy, wszedł tam i uklęknął na pierwszych stopniach ołtarza. Duplat natenczas podniósłszy się cicho, podszedł ku drzwiom z lewej wychodzącym do ciemnego korytarza, a spojrzawszy wgłąb upewnił się, że tam niema nikogo.
Grancey wstał również od krzesła, o które był oparty, aby się zbliżyć do jałmużnika, który zwrócony doń plecami zagłębił się w modlitwie.
Bandyta wzniósł rękę w górę.
Ostrze noża zabłysło w tej ręce pod światłem lampy zawieszonej u sklepienia.
Ręka opadła, a ostrze zagłębiło się między łopatkami księdza d’Areynes, który bez wydania krzyku padł na stopniach ołtarza.
Morderca podbiegł ku drzwiom jakie otworzył mu Duplat i obaj w ciemnościach nocy zniknęli.
∗ ∗
∗ |
Służbie wydano w tym względzie stosowne rozkazy.
Śniadanie miało być gotowem na południe. Zaprzężone lando oczekiwało w dziedzińcu.
Serwacy Duplat postanowił nie opuszczać pałacu.
O jedenastej, na stacyi Wschodniej drogi żelaznej wsiadł do powozu mąż Henryki z nową Maryą-Blanką i przyjechali na ulice Vaugirard, gdzie wicehrabia przedstawił im księdza Liberta jako krewnego przybyłego z prowincyi.
Po śniadaniu Rollin odprowadził Różę do jej apartamentu i wrócił do gabinetu, gdzie dwaj zbrodniarze złożyli mu sprawozdanie ze swych czynności od chwili powrotu do Paryża.
Jakkolwiek bądź Gilbert był łotrem wytrawnym, niemógł słyszeć tego opowiadania bez dreszczu zgrozy.
Dzienniki wieczorne podały opis tego wypadku zatytułowanego:
„Zbrodnia w kościele świętego Sulpicyusza“.
mniej więcej w słowach tej treści:
„Przywołani lekarze, małą czynią nadzieję utrzymania go przy życiu. Nierozwikłane przypuszczenia krążą o powodach i sprawcach tej potwornej zbrodni. Śledztwo rozpoczęte. O rezultacie poszukiwań policyi niezaniedbamy powiadomić czytelników.
Tego zdania był i Gilbert.
Dziwny zaiste zbieg okoliczności! Obecnie, jak przed osiemnastoma laty, tak Raul d’Areynes jak i Joanna Rivat znajdowali się oboje w objęciach śmierci!...
Z owych to wieczorowych dzienników Lucyan de Kernoël dowiedział się o owej strasznej wiadomości, w chwili, gdy miał pójść na ulice de Tournelles, aby oznajmić księdzu o swojem blizkiem wyjeździe do Joigny.
Tegoż rana, otrzymał powiadomienie od doktora Giroux, aby przyśpieszył swój przyjazd.
Czytając opis zbrodni, Lucyan drżał z trwogi i przerażenia, kochał albowiem wikarego, jak własnego ojca.
Ciężka boleść ściskała mu serce.
— Gdyby ksiądz d’Areynes umarł?... Gdyby nie zobaczył go więcej?...
Wsiadł do fjakra wołając:
— Na ulice de Tournelles. Pędź co koń wyskoczy!
Pelagja drzwi mu otworzyła, a spostrzegłszy młodzieńca, we łzach się rozpłynęła.
Lucyan wszedł.
Rajmund Schloss wybiegł na jego spotkanie.
— A więc to prawda? — jąkał Lucyan ściskając mu rece.
— Niestety! — odrzekł Lotaryńczyk pochylając głowę.
— Umarł wiec?
— Och! nie!... Nie mów pan tego! Nie umarł i wbrew doktorom ja mam nadzieję, że on żyć będzie.
— Mógłżebym go widzieć?
Rajmund potrząsnął głową przecząco.
— Niepodobna! panie Lucyanie! — odrzekł. — Dwaj chirurgowie, którzy ztąd wyszli przed chwilą, zakazali surowo wpuszczenia kogo bądź kolwiek do pokoju chorego.
— Któż są ci chirurgowie?
Rajmund wymienił dwie sławne osobistości.
— Cóż oni mówią? — pytał ze drżeniem młodzieniec.
[ 136 ] — Nic dobrego. Mówią, że przed upływem trzech dni nic wyrokować niemogą.
— A morderca? czy znają kto on jest?
— Nikt go niezna.
— Żadnych wskazówek!
— Nic dotąd. Jeden tylko ksiądz Raul mógłby oświecić sprawiedliwość, a mówić mu niepodobna!
— Żadnych więc nie ma podejrzeń.
— Kogo podejrzywać? Ksiądz d’Areynes nie miał nieprzyjaciół.
Lucyan stał pognębiony.
— Mój Rajmundzie rzekł będę musiał co prędzej wyjechać do Joigny, ale będę przyjeżdżał codziennie wieczorem dowiadywać się o księdzu. Gdyby nastąpiło coś nieprzewidzianego, zawiadom mnie natychmiast, proszę o to.
— Przyrzekam ci, panie Lucyanie.
Uścisnąwszy Rajmunda Schloss, młodzieniec wyszedł zgnębiony.
Podczas gdy policya prowadziła najściślej śledztwo, mordercy pewni bezkarności, przygotowywali nowe zbrodnie.
W pałacu przy ulicy Vaugirard, zajmowano się blizkim małżeństwem nowej Maryi-Blanki z wicehrabią de Grancey.
Młoda dziewczyna zażądała widzenia się z matką.
Odmówić temu niepodobna było. Gilbert zawiózł Róże do Domu zdrowia w Autenil.
Widzenie to było rozdzierającem.
Henryka nie poznała tej tak drogiej sobie niegdyś twarzy i odpychała pocałunki tej, która ją zwała swą matką.
Róża stała zrozpaczona i smutna.
Widok tego lodowatego nieczułego szału, ożywił w jej pamięci wspomnienie „mamy Joanny“, która nawet przed odzyskaniem rozumu, kochała ją już tkliwie.
Miałażby nie być wdzięczną dla tej, która jej dala schronienie, gdy była tylko sierotą Różą, znalezionem dzieckiem, zbiegłą infirmerką z Przytułku w Blois?
Niewątpliwie nowe wymagania jej sytuacyi ścieśnią jej wolność, lecz wziąwszy się zręcznie, do rzeczy można będzie wszystko pogodzić i ułożyć.
[ 137 ] Dziewczę zwierzyło się swemu narzeczonemu.
Grancey przyrzekł jej zająć się bezzwłocznie odszukaniem biednej kobiety i przyprowadzeniem ją do pałacu w wielkiej tajemnicy.
Niepotrzebujemy dodawać, że wspólnik Duplat’a i Rollin’a, nieposzedł wcale na ulice Foron, co nieprzeszkadzało, iż upewnił Różę, że tam był i że „Zebraczka z pod kościoła świętego Sulpicyusza“ była wciąż nieobecną w domu, a niepozostawiła żadnego listu.
— Odnalazła swe dzieci — pomyślała Róza. — Jest szczęśliwą, więc o mnie zapomniała.
Róża była pobożną dziewczyną. Powiadomiła ojca, że pragnie udać się na nabożeństwo do kościoła św. Sulpicyusza.
Gilbert zasięgnął rady Grancey’a, który mu odpowiedział, iż nie widzi powodu dla którego nie miano by jej zadość uczynić.
Nazajutrz więc rano dziewczę w towarzystwie pokojówki postanowiło udać się do kościoła.
Była to wilja Nowego Roku.
Lucyan de Kernoël według życzenia pana Giroux wybierał się do Joigny.
Przed wyjazdem z Paryża, pełen miłości dla Maryi-Blanki, chciał jeszcze odwiedzić Henrykę. Udał się więc do Domu zdrowia w Autenil, zkąd wyszedł strapiony stwierdziwszy, że żadne polepszenie się nie nastąpiło u pani Rollin.
Z Autenil szedł pieszo ku Vaugirard, gdzie spodziewał się zastać wszystkie okna zamknięte i pozapuszczane rolety, jak przed kilkoma tygodniami.
[ 138 ]
Zbliżywszy się do pałacu, Lucyan ze zdumieniem spostrzegł, iż rolety były popodnoszone i okna otwarte.
Miałżeby Rollin powrócić wraz z córka?
Jeżeli jego nieobecność tak krótko trwała, to znaczy, że Blanka musi już być zdrową.
Zapominając o poleceniach księdza d’Areynes, aby przy tak oziębionych z Gilbertem stosunkach powstrzymał się od wizyt w pałacu, idąc za popędem uczucia zadzwonił.
Stary odźwierny udekorowany medalami otworzył mu drzwi i stanął na progu.
Na widok tej nieznanej sobie postaci Lucyan zatrzymał się zmieszany.
— Pan to wiec zastępujesz dawnego odźwiernego? — zapytał.
— Tak jest. Co pan sobie życzysz?
— Czy pan Rollin wrócił do Paryża?
— Powrócił, od czterech dni.
— Z córką?
— Tak panie.
— Jest w pałacu?
— Niema, go, wyszedł. Będzie nieobecnym do wieczora.
— A panna Blanka?
— Wyszła także.
— Z ojcem?
— Nie! Panna Rollin wyszła do kościoła św. Sulpicyusza.
Lucyan odszedł.
Blanka była w kościele, mógł więc z nią się widzieć i pomówić.
Zwrócił się w stronę świątyni.
W chwili, gdy wchodził we drzwi główne, gdzie już nie było teraz przenośnego kramiku Joanny Rivat, nabożenstwo się ukończyło i pobożni wychodzić zaczęli.
[ 139 ] Kernoël zatrzymał się w pewnej odległości, śledząc wyjścia Maryi-Blanki, która, ukazała, się wreszcie w towarzystwie pokojówki.
Zapuściwszy na twarz woalkę, zaczęła schodzić po stopniach kościoła. Lucyan zbliżył się z pośpiechem.
— Droga Blanko! — rzekł, wyciągając do niej ręce.
Róża cofnęła się w osłupieniu.
— Ukochana Maryo-Blanko! — powtórzył.
Dziewczę spojrzało na niego surowo.
— Omyliłeś się pan zapewne — rzekła suchym głosem i chciała iść w dalszą drogę.
Lucyan pobladł.
— Ja... miałbym się omylić? — wyjąknął z cicha.
— Nie inaczej. Nazywam się w rzeczy samej Maryą-Blanką, ale ja pana nieznam wcale.
Młodzieniec przyłożył rękę do czoła zapytując siebie, czy nie marzy.
— Jakto? pani mnie nieznasz?... mnie Lucyana de Kernoël? — zawołał.
— Nieznam i proszę ażebyś się pan oddalił.
— Och! Maryo-Blanko!...
~ Dozwól mi pan przejść!... powtarzam, inaczej sądzić gotowani, że pan jesteś obłąkanym i przywołam pomocy.
To mówiąc, przeszła z podniesioną głową.
Lucyan przez kilka sekund stał oniemiały, nieruchomy, jakby przykuty do miejsca patrząc na oddalającą się szybko ukochana.
— Czyż i ja wreszcie zwaryowałem? — zapytywał siebie z rozpaczą — Co się to znaczy?... Co się to dzieje? Dla czego Marya-Blanka niechce mnie poznać? — Zkąd ta pogarda? W czemże jej zawiniłem? — Niekocha mnie jak widzę.
Wracając do swego mieszkania usiłował przytłumić łkanie, lecz wszedłszy do siebie wybuchnął płaczem, Izy spływały mu strugą po twarzy.
Daremnie usiłował znaleźć wytłumaczenie tego co zaszło. Nic w świecie nie było w stanie usprawiedliwić tego postępowania Maryi-Blanki.
[ 140 ] Wobec tej nierozwikłanej zagadki, Lucyan czuł, że mu mózg pęka. Był jednak mężczyzną, i po krótkim czasie siłą woli nakazał zmilknąć rozpaczy.
— Ha! dobrze! — wyrzekł po chwili z goryczą. — Kochać tę, która mną gardzi, nikczemnością byłoby z mej strony!
Mając odjechać wieczorem do Joigny, zajął się przygotowaniem pakunków.
Przed udaniem się na stacyę drogi żelaznej, pójść postanowił na ulicę des Tournelles, ażeby się dowiedzieć o stanie zdrowia księdza d’Areynes.
Schloss udzielił mu do przeczytania bulletyn podpisywany codziennie przez obu chirurgów, pielęgnujących ranionego.
Bulletyn ten nie brzmiał uspakajająco.
Żadne polepszenie nie objawiło się w zdrowiu księdza d’Areynes.
Z sercem podwójnie zranionym Lucyan de Kornoël wyjechał z Paryża.
∗ ∗
∗ |
Skoro doktór Giroux, właściciel i dyrektor Domu zdrowia w Joigny powrócił z podróży, Piotr brat jego, doglądający Zakładu, musiał
zdać mu rachunek ze wszystkiego co zaszło podczas jego nieobecności.
Ukryć coś przed nim niepodobna było.
Przedewszystkiem wyznać należało, że był zmuszony przyjąć pod groźbą młode dziewczę śmiertelnie chore, za kuracyę której naprzód mu zapłacono.
Giroux nie był w stanie pohamować gniewu, jaki mu sprawiła ta wiadomość i zburczał surowo brata za wdanie się w podobny handel.
W innym czasie, byłby może zamknął na to wszystko oczy i schował do kieszeni pieniądze. Teraz wszelako, gdy postanowił sprzedać Zakład, umowa powyższa przedstawiała niebezpieczeństwo.
[ 141 ] Nie można było pozwolić, aby nowonabywca wątpił o uczciwości, a razem i odpowiedzialności Zakładu, ażali przez lat dwadzieścia potrafił prowadzić z takim powodzeniem.
Wprawdzie jego osobista odpowiedzialność została nienaruszoną, ale to go w niczem nie uspokajało.
Z wiekiem przychodzą obawy.
Gdy pomyślał o tajemniczych dramatach, nieznanych światu, zgłuszonych między czterema murami celi, których dom jego był nieraz teatrem, silne wyrzuty sumienia zaczęły szarpać mu duszę.
Wreszcie uspokoił się wobec tłumaczeń brata dowodzącego niezachwianie, że odmówienie przyjęcia tej chorej mogło zgubić ich obu i postanowił działać względem swej nowej pensyonarki, jak będzie mu się zdawało, nie zważając na przyjęte w umowie zobowiązania.
Nazajutrz po swojem przyjeździe, polecił sobie podać protokuł z podpisami dwóch doktorów, prawnie legalizowanym i poszedł wraz z bratem odwiedzić nieszczęśliwe dziewczę, zapisane w księgach przyjęcia pod nazwa Aliny Eugenii Pertuiset.
Marya-Blanka, której Piotr kazał dawać lekkie dozy belladony, przekonany, że działa tym sposobem w interesie Rivata, została tylko cieniem siebie samej.
Śmierć zdawała się już trzymać w swych szponach ową urocza istotę.
Pamięć straciła zupełnie i zaledwie słabe odbłyski intelligencyi budziły się w niej niekiedy.
Doktór drżał z przerażenia, patrząc na straszne spustoszenia, jakie w niej sprawiła trucizna.
Sumienie przemówiło w nim nakazująco nareszcie.
— Nie! to nazbyt haniebnie! — ozwał się do brata stojącego w osłupieniu. — Ja niechcę aby to dziewczę umarło!... Nie chce kończyć mojej karyery łącząc się ze zbrodnią!... Nieylko że umrzeć jej niepozwolę, ale zawlokę przed sądy tych, którzy ją na śmierć zawyrokowali!
— Ty... zrobiłbyś to? — zawołał Piotr przerażony.
— Zrobię! a wiesz, że tego co postanowię, dokonam!
— Ależ ty mnie zgubisz natenczas!...
— Nie obawiaj się niczego! Potrafię działać w ten [ 142 ]sposób, ażeby ciebie ocalić, zresztą wszakże i o mnie, tu chodzi!... Niechcę zasiąść na ławie zbrodniarzów przed sądem!
Gdy doktór Giroux raz co postanowił, nic nie było w stanie sprowadzić go z powziętej drogi.
Nazajutrz po wydaniu poleceń, jak mają postępować z chorą, wyjechał do Paryża zabrawszy z sobą świadectwo podpisane przez doktorów Liray i Despreaux, a zawierające adres rodziny mniemanej Aliny Eugenii Pertuiset.
Za pierwszym krokiem odkrył zbrodniczą zręczność kryminalistów.
Pod wyżej wskazanym adresem, to jest pod numerem 56 na Strasburskim bulwarze rodzina Pertuiset była całkiem nieznaną, jak również na ulicy Aqueduc, gdzie jak wskazywał protokuł, miała się urodzić Alina Eugenja i żadne dziecię noszące to imię nie zostało zapisanem w dniu 3-im Września 1871 do ksiąg ludności w merostwie jedenastego okręgu.
Pozostawało teraz doktorowi Giroux odszukać dwóch lekarzy, którzy podpisali to dziwne świadectwo.
Obaj uciekli, oskarżeni o wspólnictwo w różnego rodzaju sprawach podejrzanych.
Zaczął odszukiwać teraz Gastona Deprèty, byłego towarzysza galer niegdyś jego brata, zdawało się jednak że go nie odnajdzie.
Tajemnica stała nieprzeniknioną, jak pierwej.
— Nie tracę nadziei mimo to wszystko — mówił wracając do Joigny. — Uzdrowię to dziewczę, a wtedy ona wskaże mi swoich morderców!
Wróciwszy do Zakładu, zabrał się energicznie do leczenia, otoczył Maryę-Blanke pieczołowitym staraniem, ale niestety szalona trucizna poczyniła takie straszne spustoszenia w tem młodem organizmie i mózgu, że napotykał tu nieprzełamane trudności.
Blizko trzy tygodnie tak upłynęły, a żaden pomyślny skutek się nie objawił.
Przeciw trucizna dawana codziennie w wielkich dozach działała z niepokojącą powolnością.
W miesiącu Styczniu doktór Giroux miał powtórnie wyjechać. Ważny interes wzywał na południe Francyi.
[ 143 ]Wiedy to wysłał list do Lucyana de Kernoël prosząc, aby młodzieniec pośpieszył swój powrót do Zakłapu, ponieważ przed wyjazdem chciał go wtajemniczyć we wszystkie szczegóły służby.
Z rana w dzień Nowego Roku, Lucyan ukazał się z bagażem w Domu zdrowia, gdzie oczekiwany był przez doktora.
Dzięki ci żeś się stawił na moje wezwanie — rzekł tenże witając młodzieńca. — Potrzebuję pilno twojej obecności. Idź teraz wypocznij nieco, a wróć na obiad siódmej. Jutro obznajmię cię ze szczegółami służby, jaką powierzyć ci pragnę.
Dzień wydał się być śmiertelnie długim Lucyanowi, mimo serdecznego przyjęcia doktora. Biedny chłopiec gnębiony był obok tego owym niewytłumaczonym spotkaniem z młodą dziewczyną, jaką uważał za Marye-Blankę.
— Do jutra rana, o dziewiątej, na wizycie-rzekł doktór Giroux. ściskając na dobranoc rękę Lucyana.
Po nocy spędzonej bezsennie, młodzieniec stawił się na oznaczoną godzinę.
Służba już zebrała się w komplecie w małym pokoiku na parterze.
Oprócz Lucyana de Kernoël znajdowało się tam dwóch przybocznych lekarzy, aptekarz oraz znaczna liczba infirmerów i infimerek.
Doktór Giroux przedstawił Lucyana otaczającym i rozpoczął wizytowanie chorych.
Przy każdym z nich spędzono blizko pół godziny.
Pozostawało teraz odwiedzanie odosobnionych.
Giroux odprawiwszy cały persones służbowy, pozostał sam z Lucyanem i jedną infirmerką.
[ 144 ]
— Skończyliśmy już doktorze? pytał Lucyan de Kernoël.
— Nie! — odparł Giroux. — Wszak jeśli bardzo ważne okoliczności nie znaglają mnie do użycia pomocy lekarzy asystentów, nie powierzam kuracyi z oddziału odosobnionych nikomu. Jeżelim dziś przekroczył mój zwyczaj, to jedynie, ażeby ciebie wybrać do tej służby specyalnej i zastąpienia mnie podczas nieobecności.
Lucyan zadumał zmarszczywszy czołu.
Dla czego ta tajemnica?
Dla czego doktór Giroux wizytował sam oddział odosobnionych?
Potrzeba było coś ukrywać?
A może tu chodziło o samowolne uwięzienie osób krepujących pewne rodziny? Gdyby tak było, młodzieniec jednej godziny dłużej nie pozostałby w Zakładzie.
Infirmerka otworzyła drzwi korytarza, na który wychodziły drzwi całego szeregu cel położonych po obu jego stronach.
Wchodząc w korytarz, doktór Giroux wziął ze stołu księgę.
— Oto — rzekł — spis odosobnionych chorych i wizyt u nich doktora. Ta księga nie wychodzi ztąd, jak tylko do aptekarza, który z zapisywanych w niej recept przyrządza lekarstwa. Nikt czytać jej niepowinien.
Lucyan słuchał tych słów z niepokojem.
— Niech cię nie zadziwia ta ostrożność — mówił doktór Giroux. — Jest ona konieczną w interesie rodzin, jakie powierzyły mi opiekę po nad choremi. Te księgę kontrolują w razie potrzeby inspektorowie zdrowia. Zresztą przekonasz się, że tajemnica ta jest tylko pozorną. Gdybym mógł, zniósłbym to prawo z roku 1838.
— Wstrętne prawo! — zawołał Lucyan — prawo zbrodni[ 145 ]cze!... dozwalające zamieniać Domy zdrowia na więzienia i tortury niewinnych ludzi!
— Cieszę się słysząc twe zdanie — odparł doktór Giroux — i jeżeli znajdziesz się kiedy w położeniu dającem ci możność do walki z tym prawem, ja pierwszy dostarczę ci de niej argumentów.
Infirmerka otworzyła drzwi pierwszej celi w korytarzu.
Doktor wszedł wraz z Lucyanem.
Cela jak zresztą wszystkie inne była w przyzwoity sposób umeblowaną. Ogrzewana za pomocą koloryferu miała poddostatkiem łagodnego ciepła.
Światła i powietrza nie brakowało, słowem niepodobną była wcale do więzienia.
Pacyentka zamieszkująca w niej, była kobietą dwudziestopięcioletnią. Blada i bardzo smutna, miała oczy bezprzestannie zapełnione łzami.
— Obłąkana z powodu doznanego zawodu w miłości — objaśnił doktór Giroux. — Nieuleczalna! Biedna kobieta cierpi srodze. Śmierć byłaby dla niej dobrodziejstwem.
Było to prawdą.
Przeszli do drugiej celi, następnie do trzeciej.
Lucyan widząc wszędzie wzorowy porządek i łagodne obchodzenie się z choremi, aprobował w zupełności sposób kuracyi doktora.
Wreszcie infirmerka otworzyła drzwi celi noszącej numer 4.
Podwójne firanki u ukna, hermetycznie zapuszczone, powstrzymywały tu wszelką jasność.
— Zapalić światło!... rozsunąć te firanki! — zawołał doktór Giroux.
Infirmerka pośpieszyła spełnić polecenie.
Blady promień zimowego słońca, oświecił nagle cele i pozwolił ujrzeć znajdującą się w niej młodą dziewczynę.
Leżała ona na łóżku, ale nie spała. Głowa jej spoczywała na poduszkach olśniewającej białości.
Utkwiony wzrok w daleką przestrzeń był bez wyrazu, nawet bez życia. Drobne ręce wychudłe do przezroczystości, przesuwała bezwiednie po splotach swych włosów.
[ 146 ] Doktor postąpił naprzód.
Lucyan szedł za nim.
Nagle młodzieniec cofnął się z okrzykiem przestrachu, przerażony, chwiejący tak, iż musiał wesprzeć się na ramieniu pana Giroux.
— Co panu jest... panie de Kernoël? — pytał tenże osłupiały tem niespodziewanem przerażeniem Lucyana.
Drżący na całym ciele, ze ściśnionym gardłem, zmienionemi rysami twarzy, oczyma nadmiernie otwartemi, a wlepionemi w oblicze nieszczęśliwej, która patrzyła nań zdając się go nie widzieć, młody lekarz asystent nie był w stanie przez kilka chwil przemówić i słowa.
Wreszcie wyjąknął złamanym głosem:
— Marya-Blanka!... Marya-Blanka!
— Pytam, co panu jest? — powtórzył doktor.
Lucyan wskazał ręką w stronę łóżka i z nadludzką siła zdołał wyjąknąć:
— Ta młoda dziewczyna...
— To cóż?
— Jak ona jest tu dawno? Powiedz mi doktorze... a spiesz z odpowiedzią, bo inaczej zwarjuję... Czuję, iż mięszać mi się w mózgu poczyna!
— Uspokójże się rzekł Giroux, przestraszony tym gorączkowym wzburzeniem jakiego nie odgadywał przyczyny.
Lucyan chwyciwszy go za ręce, ściskał je w palcach, jak w kleszczach, wołając:
— Odpowiadaj mi!... odpowiadaj! Od jak dawna to dziewczę jest w twoim domu?
— Od miesiąca — odparł Giroux, usiłując wyswobodzić pokaleczone swe ręce.
— Od miesiąca?... mylisz się pan!
— Ależ...
— Mówię, że się pan mylisz... bo to niepodobna!
— Dla czego?
— Mówisz pan, że to dziewczę jest tu od miesiąca, kiedy przed wczoraj, na kilka godzin przed moim wyjazdem z Paryża spotkałem ją na wschodach kościoła św. Sulpicyusza, a skoro przemówiłem do niej:
— Ach! on wyraźnie jest obłąkanym! — pomyślał do[ 147 ]któr, poczem rzekł głośno:
— Pan stałeś się ofiarą złudzenia, nie de Kernoël. Przekonam pana w sposób niezachwiany, że to młode dziewczę pozostaje tu od miesiąca. Wskażę panu dzień i godzinę jej wejścia do Zakładu.
— Nazwisko jej panie!... Wymień jej nazwisko!
— Zapisana jest w księgach pod nazwą Alin-Eugenii Partuiset.
— Pomyłka lub fałsz! — wykrzyknął Lucyan. —Ona się nazywa Marya-Blanka.
— Marya-Blanka? — powtórzył doktór, zapytując siebie, czy Kernoël znajdował się w posiadaniu zdrowych zmysłów.
— Tak! Marya-Blanka-powtórzył młodzieniec. — Przysięgam panu na honor, iż się nie mylę. Ona jest córką Gilberta Rollin i jest, a raczej była moją narzeczoną.
Wątpisz pan o moich zdrowych zmysłach, jak ja sam o sobie wątpiłem przed chwila. A więc pan to się mylisz. Wiem, to co mówię... i wiem co widzę! Nie jestem igraszką złudzenia, ani podobieństwa. To ona!... to Marya-Blanka!
Na wyrzeczone głośno imię: „Marya-Blanka“, chora drgnęła widocznie, a w jej oczach zwróconych ku młodzieńcowi, słabe światełko zabłysło.
Przypuszczenie, iż to wszystko mogło być prawdą, przebiegło błyskawicą umysł doktora.
Widząc to drgnięcie nieszczęśliwej, pochwyciwszy w jej wzroku owe światełko o jakim wspomnieliśmy, Lucyan podbiegł ku niej, a uklęknąwszy przy łóżku, pochwycił jej ręce wołając:
— Maryo-Blanko!... ukochana Maryo! czy poznajesz mnie? czy słyszysz?... odpowiedz!
Usta dziewczyny otworzyły się i głosem słabym jak westchnienie, powtórzyła:
— Marya-Blanka!...
Uszczęśliwiony tym drobnym objawem niewygasłego rozumu, mówił dalej:
— Tak! Maryo-Blanko!... ty to... ty jesteś, którą kochałem i kocham. Ty! moja narzeczona!... Zbierz wszystkie siły, moja uwielbiana, zbudź swoją pamięć uśpiona... Przypomnij sobie swą matkę, tak dobrą, tkliwą, a tak nie[ 148 ]szczęśliwa!... Przypomnij księdza Paula d’Areynes .. przypomnij wszystkich, którzy cię kochają, o i tę miłość jaka mi zaprzysięgłaś!... Przypomnij sobie... przypomnij!...
Łzy stłumiły głos młodego lekarza.
Szybkim, niespodziewanym ruchem, Marya-Blanka uniosła obie ręce i przyłożyła je do czoła naciskając palcami jak gdyby rozsunąć pragnęła ciemną zasłonę przysłaniającą jej myśli.
Z taką gwałtownością natężała siły ku temu, iż dostrzedz można było wzdęte żyły na jej skroniach i szyi.
Jej twarz obojętna dotąd nagle się ożywiła.
— Lucyanie! — rzekła wyraźnie — Lucyanie!...
Poczem jej głowa opadła na poduszki, oczy się przymknęły, uśmiech jednak pozostał na twarzy.
— Ha! cóż? widzisz doktorze? — zawołał młodzieniec. I wstając tryumfujący, widzisz, iż się nie omyliłem. Ona sobie przypomina... poznała mnie... nazwała po imieniu!...
— Tak — odrzekł Giroux — widzę jasno teraz. Intelligencya w niej nie zamarła, była tylko uśpioną i wkrótce ta biedna ofiara naprowadzi nas na ślad morderców.
— Morderców? — powtórzył Kernoël. Wierzysz pan wiec w zbrodnie?
— Więcej niż wierzę. Jestem jej pewien!
— W rzeczy samej, w jaki sposób to dziewczę znajdować się tu może od miesiąca, gdym sądził, że wyjechała z ojcem na południe?
— Znasz pan wicehrabiego de Grancey? — zagadnął doktór w miejsce odpowiedzi.
— Nie znam.
— A Gastona Deprèty?
— Nie znam także.
— A więc ci dwaj ludzie są jedną osobą. Ów nędznik były galernik, otruł to dziewczę przy wspólnictwie jej ojca.
— Otruł? — powtórzył Lucyan bledniejąc z przerażenia.
— Tak, Belladoną, aby znieczulić jej mózg i uczynić ją obłąkaną.
— Ależ to straszne!... to potworne!... Lecz gdyby tak było, nierozumiem wszystkiego — wołał młodzieniec. Odzyskując krew zimną, odzyskuje jednocześnie przytomność [ 149 ]umysłu. Któż jest natenczas ta młoda dziewczyna, którą Mazatem za Maryę-Blankę, tak jest uderzającą do niej podobną, że odgrywa rolę tej męczennicy jaką tu na śmierć zesłano?
— Tłumaczy się to właśnie tym dziwnym podobieńawem, z którego panowie Rollin i Grancey skorzystali ze zręcznością wykwalifikowanych zbrodniarzów. Bądź przekonanym, że ów plan piekielnie osnuty miał przynieść im wiele, ale się zawiodą w swoim wyrachowaniu. W miejscu ostatecznego sukcessu, znajdą dla siebie karę. Chcieli i zemnie uczynić swego wspólnika, tymczasem będę ich oskarżycielem!... Uzdrowimy Marye-Blankę i pomścimy ją oba!... Kończmy wizytę, potem rozmawiać będziemy.
W godzinę później, doktór Giroux zamknął się z Lucyanem w swoim gabinecie pracy.
Rozmowa między niemi bardzo długo trwała i postanowiono, że Kernoël wyjedzie do Paryża, ażeby czuwać ponad pałacem przy ulicy Vaugirard.
Jakoż w parę dni potem wyjechał powierzając z ufnością staraniom doktora w Joigny Maryę-Blankę, który poręczył za jej uzdrowienie.
∗ ∗
∗ |
Nadszedł 10 Stycznia.
Dwa tygodnie upłynęły od chwili, w której Grancey dał cios nożem księdzu d’Areynes na stopniach ołtarza kaplicy.
Tak samo, jak po pamiętnej nocy 28 Maja 1871 roku sztuka lekarska powtórnie dokonała cudu.
Od ośmiu dni ksiądz d’Areynes miał się znacznie lepiej, życiu jego nie zagrażało już niebezpieczeństwo.
Za upoważnieniem chirurgów prokurator Rzeczyposplitej i sędzia śledczy przyszli badać ranionego, który nie mógł im udzielić żadnych wskazówek jakieby śledztwo ułatwić zdołały.
Przypominał sobie, że dostrzegł księdza modlącego się [ 150 ]w kaplicy, w chwili gdy został nożem uderzony. Lecz oprócz tego nic niemógł powiedzieć, nie zauważywszy twarzy tęgo księdza.
Nie ulegało wątpliwości, że ta zbrodnia musiała mieć cel jakiś, ale jakim był ów cel?
Ksiądz d’Areynes nie chciał sobie stawiać tego zapytania. Lękał się odpowiedzi jaka wypaść mogła!... Obawiał się, aby nieubłagana logika nie wskazała mu zabójców!
Tego zbrodniarza urzędnicy odkryć postanowili.
— Wpadnie sam w rece nasze — mówili sobie, ale potrzeba, aby nie wiedział o polepszeniu się zdrowia swojej ofiary.
Proszono więc chirurgów, aby niewydawali bulletynów powtarzanych przez dzienniki.
Zaległo głuche milczenie, zkąd publiczność była przekonaną, że ksiądz d’Areynes już został straconym nieodwołalnie.
Lucyan de Kernoël wyjechał z Joigny wieczorem, a gdy wysiadł na stacyi w Paryżu, spóźniona pora niepzwoliła mu już dnia tego pójść na ulicę des Tournelles dowiedzieć się o stanie zdrowia jałmużnika z la Roquette.
Ulokował się w hotelu w okolicach Bastylii, ażeby być w pobliżu mieszkania księdza, z którym co rychlej widzieć pragnął.
Powróćmy jednak do Joanny Rivat.
Rany zadane w głowę, leczą się prędko, jeżeli nie są śmiertelne.
To zdanie stwierdzone wielokroć razy doświadczenie i teraz prawdziwem się okazało w okolicznościach dotyczących tej biednej ocalonej przez rvbaków, złożonej w poblizkiej oberży.
[ 151 ] Dzięki staraniom, jakiemi ją otoczyła rodzina Lerat’ów i rozumne leczenie doktora Ringaut, „Zebraczka od świętego Sulpicyusza'Ż“ wyszła z niebezpieczeństwa.
Skoro tylko odzyskała przytomność i mogła zebrać myśli w swej osłabionej głowie, przypomniała sobie wszelkie szczegóły przeszłości, dziwiąc się zarazem, że ocaloną została i otoczoną zacnemi ludźmi, jakich wcale nie znała.
Zaczęła ich rozpytywać.
W kilku słowach powiadomiono ją, w jak cudowny sposób uratowaną została.
Pomyślała natenczas o mniemanym merze z Charetraite, o Serwacym Duplat, o swoich dzieciach i o Róży.
Zaczęła rozpytywać dalej, ale jej nie odpowiadano.
Sędzia śledczy z Molun, dowiedziawszy się od doktora Ringaut, że raniona była wstanie udzielić mu niektórych szczegółów, pośpieszył do Cave wraz z pisarzem.
Krótkiem było opowiadanie Joanny.
Mer z Charetraite przyszedł do niej w Paryżu na ulice Feron, aby ją zaprowadzić do umierającego Duplat’a, który chciał wskazać jej miejsce, gdzie odnajdzie swoje dziedzi jakie jej wykradł przed osiemnastoma laty.
Gdy szła nad brzegiem rzeki ze swoim przewodnikiem, jakiś człowiek postępujący przed nimi, uderzył ją silnie laską w głowę, tak iż omdlała i nie obudziła się, aż w łóżku w którym się znajduje obecnie.
Wszystko to było prawdą, lecz obudziło w sędzim podejrzenia, co do tej prawdy właśnie, będąc podobnem do jakiegoś romansu wyciętego z feljetonu.
A jednak biedna kobieta nie była obłąkaną, odpowiadała przytomnie na zadawane sobie pytania i w jednym z tychże wymieniła nazwisko księdza d’Areynes jako swojego opiekuna.
— Jałmużnik z la Roquette? — pytał sędzia.
— Tak panie.
— Pani więc niewiesz, że ksiądz d’Areynes został zamordowanym?
Joanna krzyknęła przerażona.
— Czy odnaleziono morderców? — pytała.
— Dotąd nie jeszcze.
[ 152 ] — A więc upewniam pana, że jego zabójcy są i mojemi zarazem. Ksiądz d’Areynes wiedział, że Serwacy Duplat wykradł mi dzieci i sądził wraz zemną, iż ten człowiek zmarł już oddawna.
Całe to opowiadanie stawało się coraz bardziej niezrozumiałem dla sędziego.
Nazajutrz, Joanna Rivat została stawioną wobec prawdziwego mera z Charetraite, starego wieśniaka, który nigdy w życiu nie słyszał o żadnym Serwacym Duplat i raz tylko jeden był w Paryżu przed dwudziestu pięcioma laty.
Joanna nieznając go, rzecz prosta poznać nie mogła.
Z tego wszystkiego wynikło jasno, że aby tę nieszczęśliwą kobietę wciągnąć w zasadzkę, bandyci ułożyli bardzo zręczną bajkę.
Gdzie jednak szukać owych morderców?
Joanna z pośród nich znała tylko nazwisko, Serwacego Duplat’a, lecz czy ten człowiek żył jeszcze?
Sąd w Melun zażądał w tym względzie objaśnień z Paryża.
Rekonwalescentce pozwolono wracać do swego mieszkania z warunkiem, ażeby była gotową się stawić i odpowiadać na każde sądowe wezwanie.
Gdy wszakże wykradziono jej z kieszeni wszystkie pieniądze jakie posiadała, a tym sposobem znalazła się na raz bez grosza, sędzia dał jej od siebie dwadzieścia franków i kazał sowicie wynagrodzić braci Lerat.
Doktór Ringaud niechciał przyjąć żadnego honorarium.
Nadszedł dzień 9 Stycznia.
Joanna czując powracające swe siły, postanowiła wyjechać nazajutrz.
Na cztery dni przedtem, napisała list do Róży, na ulice Feron. Nie odbierając żadnej odpowiedzi, zaczęła się mocno niepokoić.
Nazajutrz, równo ze dniem wyjechała z oberży, a po południu przybyła do Paryża.
∗ ∗
∗ |
Tego dnia obadwaj odchodząc stwierdzili, że uzdrowienie już nastąpiło.
Kazał sobie podać Rajmundowi Schloss księgę złożoną u odźwiernego domu, w jakiej zapisywali się przychodzący odwiedzać byłego wikarego znani i nieznani przyjaciele podczas jego choroby.
Siedząc na fotelu, przy stoliku. obłożony poduszkami ksiądz Raul, zaczął czytać zwolna uważnie na tych kartach zapisane nazwiska.
Znalazł wiele zasłyszanych po raz pierwszy, inne znane mu były oddawna.
Znajdowało się tam cale wyższe duchowieństwo Paryza i uwolnieni więźniowie z Grande Roquette, jakim udzielał pociech religijnych i pomocy, a także ojcowie rodzin podźwigniętych przezeń z nędzy i rozpaczy, jakie prowadzą do zbrodni i samobójstwa.
Nagle ksiądz d’Areynes drgnął jak gdyby tknięty iskrą elektryczną. Przeczytał bowiem nazwisko Gilberta Rollin.
Zmarszczył czoło, bolesna myśl ścisnęła mu serce. Odegnawszy ją czytał dalej:
Pod podpisem Gilberta, widniało nazwisko: Wicehrabia Jerzy de Grancey.
Daremnie jednak ksiądz szukał w pamięci. Nic ona mu nieprzywodziła.
— Nieznany! — wyszepnął.
Wyczytał następnie:
— Ksiądz Libert.
Drugi nieznany dla niego.
Trzej owi nędznicy mieli bezczelność zapisać się w mieszkaniu swojej ofiary, o której śmierć przyszli się dowiedzieć.
Ksiądz d’Areynes szukał nazwiska Joanny Rivat, ale jej nieznalazł.
— Dla czego nie przyszła? — zapytywał siebie, a w tem pytaniu było więcej zdumienia niż niepokoju, ponieważ wie[ 154 ]dział, że ta nieszczęśliwa nie była niewdzięczną, ani też mogła o nim zapomnieć.
Zamyślał posłać Rajmunda Schloss na ulicę Feron, gdy właśnie Lotaryńczyk ukazał się — we drzwiach.
— Cóż tam nowego Rajmundzie? — zapytał.
— Lucyan Kernoël oczekuje w drugim pokoju i pragnie się widzieć.
— Lucyan?... tu... w Paryżu? A przyprowadźże go coprędzej! Młodzieniec wbiegł z pośpiechem wraz z Rajmundem.
— Ach! żyje ksiądz!... żyje! Bogu niech będą dzięki! — wołał ściskając serdecznie rękę jałmużnika.
— Tak, moje dziecię, żyje i uleczony poraź drugi w ciągu lat osiemnastu. Bóg niechce mnie jeszcze powołać do siebie.
— A zabójcy?
— Na co ich szukać, skoro gdyby ich znaleziono, trzebaby ich ukarać.
— To za wiele litości!...
— Nie! ponieważ takim jest prawo Chrystusa, który przebaczył swym katom. Nie mówmy jednak o mnie, ale o tobie mój chłopcze. Zkąd się tu wziąłeś? dla czego wróciłeś tak prędko od doktora Giroux.
— Ażeby czuwać w Paryżu nad domem zbrodni.
— Otóż odpowiedź melodramatyczna, której nierozumiem.
— Ponieważ niewiesz o niczem opiekunie.
— Powiadom mnie zatem.
Lucyan siadł obok księdza
— Mój ty najlepszy przyjacielu, mój drogi ojcze — zaczął ściskając mu rękę — wyjaśnię ci wszystko jeżeli mnie upewnisz, że cokolwiek bądź byś usłyszał pozostaniesz spokojnym i że to wzruszenie wywołane opowiadaniem niezaszkodzi twojemu zdrowiu.
— Możesz mówić bez obawy — ksiądz odrzekł. — Jakkolwiek strasznemi byłyby te odkrycia, wysłucham je bez zdumienia! Jestem na. wszystko przygotowanym. Ten dom, o którym mówisz „Dom zbrodni“, gdzie on się znajduje? [ 155 ] — Pzy ulicy Vaugirard.
— Spodziewałem się tego — rzekł smutno kapłan. — Wszak chodzi tu o Gilberta Rollin, nieprawda??
— Tak.
— Oddawna go już osądziłem. Nic z jego strony zadziwić mnie nie zdoła.
— Jakiekolwiek bądź byłoby moje oskarżenie?
— Nawet najbardziej upadlające.
— A gdybym dowiódł, że Rollin jest trucicielem?
— Nawet i to! Powiedziałem kiedyś temu człowiekowi, który mnie wypędzał z domu swej żony: Zobaczymy się jeszcze!... Zabaczymy w la Roquette! I nie były to próżne słowa z mej strony! A teraz przystępujmy do rzeczy. Cóż się dzieje na ulicy Vaugirard?
— Powiadomiłem cię przed miesiącem opiekunie, że Rollin wyjechał nagle z Paryża na południe Francyi z chora Maryą-Blanką.
— Tak, i zdawało się to być naturalnem.
— Otóż czy wiesz kogo znalazłem w Domu zdrowia za moim przybyciem przed kilkoma dniami do Joigny?
— Kogo?
— Maryę-Blankę.
Nerwowe drżenie wstrząsnęło ciałem księdza d’Areynes.
— Maryę-Blankę? — powtórzył złamanym głosem, podczas gdy Rajmund zaniepokojony przybiegł, ażeby go podtrzymać w razie potrzeby.
— Tak mówił Lucyan. — Maryę-Blankę na wpół umarłą, bez mowy, bez myśli. Marye-Blanke, której nikczemna ręka dawała Belladonę. aby z niej zrobić waryatkę. Mary-ęBlankę, którą doktór Giroux ocalić postanowił nieprzyjąwszy wspólnictwa w tej naprzód ułożonej zbrodni.
— Boże! mój Boże! — jąkał ksiądz Raul zbladłszy jak posąg podczas, gdy pot kroplami spływał mu po twarzy.
Rajmund pośpieszył z udzieleniem osłabionemu wzmacniającego lekarstwa.
— A więc to Gilbert odwiózł Maryę-Blankę do domu obłąkanych? — pytał ksiądz d’Areynes.
— Nie! Odwiózł ją jeden z jego wspólników.
[ 156 ] — Kto taki?
— Galernik uwolniony z Numei.
— Jego nazwisko!... powiedz mi jego nazwisko!
— Gaston Deprèty, były pomocnik adwokata, noszący dziś ukradziony tutuł wicehrabiego de Grancey.
Ksiądz d’Areynes przypomniał sobie, iż czytał to nazwisko w księdze odwiedzających pod podpisem męża Henryki.
— Jerzy de Grancey? — rzekł — ułaskawiony galernik, wspólnik Gilberta Rollin?
— Tak
— Jestżeś tego pewnym?
— Tak, jak tu siedzę w tej chwili przy tobie opiekunie!
Lecz w jaki spasób mógł ów nikczemnik umieścić Maryę-Blankę w domu obłąkanych? — pytał ksiądz d’Areynes.
— Kupił za pieniądze świadectwo dwóch doktorów tak podłych jak on sam, którzy podpisali rozkaz zawiezienia jej do domu waryatów, słowem za grubą zapłatą wydali fałszywe świadactwo.
— Fałszywe?
— Tak, podwójnie fałszywe, bo zapisali ją w Zakładzie pod przybranym nazwiskiem z obawy, aby się zbrodnia nie wydała.
— Jakaż kryminalistyczna kombinacya! Przyjechałeś więc do Paryża, ażeby czuwać z oddalenia po nad pałacem przy ulicy Vaugirard?
— Tak.
— W jakim celu ten nadzór? skoro tam niema już Maryi-Blanki?
— Ponieważ muszę dowiedzieć, kto jest ta młoda dziewczyna, ten jej żywy obraz, która ją zastępuje i odegrywa jej rolę.
[ 157 ] Ksiądz Raul wlepił w Lucyana spojrzenie pełne przerażenia.
— Dziewczyna więc jakaś zastępuje Maryę-Blankę przy jej ojcu? — zawołał.
— Tak, dziewczę w tym samym wieku jak moja narzeczona, której podobieństwo do tamtej jest tak uderzającem, żem się omylił spotkawszy ją w kościele św. Sulpicyusza, dokąd przyszła wraz ze swą pokojówką.
— Rozmawiałeś z nią?
— Rozmawiałem.
— Cóż odpowiedziała?
— Żem się pomylił i że ona wcale mnie niezna.
— Może być, iż w rzeczy samej dałeś się. owładnąć złudzeniem?
— Nigdy! Każdy inny w moim miejscu mógłby się równie pomylić, ponieważ to dziewczę posiada też same rysy twarzy, to spojrzenie, ten głos i ruchy co Marya-Blanka.
— I mieszka przy ulicy Vaugirard, u Gilberta Rollin?
— Tak, gdzie uchodzi za jego córkę.
— Ksiądz d’Areynes zadumał głęboko.
Przypomniał sobie o wrażeniu wywartem przed kilkoma miesiącami na Joannie Rivat, gdy ujrzała Maryę-Blankę i cała owa zagadka zdawała mu się być blizką rozwiązania.
Otworzył usta, pragnąc przemówić, ale nie zostawiono na to mu czasu.
Zabrzmiał dzwonek w przedpokoju.
— Zobacz kto dzwoni, mój Rajmundzie — rzekł do Lotaryńczyka, który wyszedłszy wrócił za chwilę wprowadzając znanego nam notaryusza Henryki.
— Witaj! mój przyjacielu! — zawołał ksiądz Raul. — Mocno się cieszę żeś przyszedł.
— I ja się cieszę znalazłszy księdza w dobrym stanie zdrowia — odrzekł przybyły — ponieważ to o czem chce pomówić jest rzeczą nader ważną.
— A zatem, mów prędko.
— Co przewidywaliśmy i czego się obawialiśmy właśnie nastąpiło.
Lucyan spojrzał znacząco na księdza d’Areynes.
[ 158 ] — O cóż wiec chodzi? — zapytał tenże.
— O małżeństwo panny Maryi-Blanki.
Ksiądz wraz z Lucyanem zadrżeli oba, usłyszawszy te wiadomość tak niespodziewanie.
— O małżeństwo Blanki? — powtórzył jałmużnik.
— Tak. Pan Rollin pragnie zanurzyć rękę w dochodach swej żony i udzielić pełnomocnictwo swemu przyszłemu zięciowi co do użytkowania z majątku nieboszczyka hrabiego Emanuela. Otóż rozumiecie dobrze wraz zemną, iż przygotowania ku temu są już poczynione, i zięć podzieli się majątkiem z swym teściem.
— Tak, to prawdopodobne, a nawet pewne — rzekł ksiądz d’Areynes.
— Nie wszystko to jeszcze...
— Jakto... jeszcze coś innego?
— Przypominamy sobie groźbę Gilberta, że będzie się starał za pomocą zięcia unieważnić testament pana d’Areyne?
— Na to my nic poradzić nie jesteśmy wstanie.
Notaryusz spojrzał zdumiony na wikarego. Dla czego ten spokój? taka obojętność co do sprawy, którą on brał tak gorąco do serca?
Ksiądz odgadywał jego myśli, lecz wytknął sobie drogę postępowania, a chwila do wyjaśnień z jego strony jeszcze nienadeszła.
— Jest żeś pan pewnym? — zapytał — że to małżeństw postanowionem zostało?
— Niezbicie pewnym. Pierwsza zapowiedź opublikowaną została w merostwie szóstego okręgu i zarazem w Niedzielę, w kościele św. Sulpicyusza. Zresztą jeden z kolegów przyszedł do mnie, jako do notaryusza rodziny d’Areynes, prosząc ażebym mu zredagował kontrakt małżeństwa zawartego pod regułą rozdziału majątkowego, jak to zastrzega jeden z paragrafów testamentowych.
— Chcą go pozornie niby uszanować: zanim się rzucą na niego.
— Kiedy ma być podpisany kontrakt tego małżeństwa?
— W ciągu dni czterech, to znaczy w przyszłą Sobotę.
— O godzinie?
[ 159 ] — O dziesiątej wieczorem, po obiedzie odbytym u Rollin wobec notaryusza i świadków.
— Nie wymieniłeś nam pan jeszcze nazwiska narzeczonego?
— Jest to wicehrabia. Jerzy de Grancey.
Głuchy okrzyk zgrozy, wyrwał się jednocześnie z ust kśiędza d’Areynes i Lucyana.
— Znacie więc panowie wicehrabiego de Grancey? — pytał notaryusz.
— Zacny ród... stara szlachta — ciągnął dalej notaryusz. — Jego cała rodzina wymarła, jak świadczą jego familijne dowody jakie mam w swym ręku. Wicehrabia jest ostatnim potomkiem swej rasy.
Ksiądz Raul popadł w zadumu.
— Jak dawno widziałeś pan Maryę-Blankę? — zapytał po chwili.
— Widziałem ją wczoraj.
— Jestże zadowoloną ze swego blizkiego małżeństwa?
— Nie wydała mi się smutną, bynajmniej.
— Nie zauważyłeś pan w niej żadnej zmiany?
— Żadnej.
— Skoro tak, mój dobry przyjacielu niemam prawa przeszkadzać temu małżeństwu. Układaj swój kontrakt. Stanie się co się stać miało. Bóg jest jedynym panem i władcą naszego przeznaczenia.
Notaryusz pożegnawszy się, odszedł, niepojmując tego dziwnego usposobienia księdza d’Areynes.
Dwaj mężczyźni zostawszy sami, spojrzeli na siebie wzajem.
— To szczyt nikczemności i zbrodni! nieprawdaż mój chłopcze? — zaczął ksiądz Raul.
— Tak, szczyt podłości i hańby! — odrzekł Lucyan. — Gdzie on1 jednak odnaleźli tę dziewczynę, która będąc tak podobną do Maryi-Blanki oszukuje świat cały?
— Cierpliwości Lucyanie!... cierpliwości synu!... zkąd ją odnaleźć, wkrótce się dowiemy, bądź co bądź jednak masz dowód energicznego oporu ze strony twojej narzeczonej, prawdziwej Maryi-Blanki, przeciw brutalnej woli Gilberta Rollin. Była ona im zaporą, zgładzić więc ją posta[ 160 ]nowili. Zatruto nieszczęśliwe to dziewczę i wysłano ją na śmierć pod fałszywym nazwiskiem do domu waryatów, aby tym sposobem zatrzeć wszelkie ślady, popełnionej zbrodni To potworne!... haniebne!... Lecz cierpliwości. Zbliża się
chwila, gdzie sprawiedliwość wymierzoną zostanie!
— I bez litości... wszak prawda?
— Tak, bez miłosierdzia!
Dźwięk dzwonka dał się słyszeć powtórnie od strony przedpokoju i Rajmund Schloss ukazał się z rozpromieniona twarzą.
— Księże jałmużniku — rzekł — przyszła Joanna Rivat i chce widzieć się z wami.
— A! Bóg ja widocznie nam zsyła — zawołał ksiądz Raul. — Niech wejdzie wejdzie, wprowadź ja coprędzej!
Ukazała się Joanna chwiejąca, blada, wychudzona, z głowa obłożona bandażami dla uchronienia od zimna świeżo zagojonej rany.
Rzuciwszy się do stóp księdza, jąkała jakieś niezrozumiałe słowa.
Wziąwszy ją za rękę, kapłan, podniósł z lekka.
— Moja poczciwa Joanno... moje kochane dziecko — przemówił tkliwie — o jakże dawno niewidzieliśmy się z sobą. Posełałem Rajmunda na ulicę Feron, aby się dowiedział co się z tobą dzieje? Czyżeś była chorą? lub może raniona?
— Tak jak ty księże wikary, omal nie umarłam. Zostałam tak jak ty księże jałmużniku zamordowaną!
— Zamordowaną? — krzyknęli razem, ksiądz d’Areynes z Lucyanem.
— Tak.
— Przez kogo?
— Przez Serwacego Duplata.
— Przez Duplatą? A więc ten człowiek żyje?
— Któż inny jak nie on potrafiłby mnie wciągnąć w zasadzkę. Któż inny miałby interes w zgładzeniu mnie ze świata?
— Opowiedz-że nam szczegóły tego potwornego czynu?
Joanna, rozpoczęła opowiadanie, powiadamiając jak mu mówiła, o swoich córkach obiecując mu nagrodę gdyby je [ 161 ]odnalazł, jak wyprowadził ją z mieszkania nad brzeg rzeki, gdzie omal nie zginęła pod uderzeniem pałki zbrodniarza.
— Biedna... biedna matko! o jakże Bóg cudownie cię ocalił! — mówił ksiądz Raul.
Żebraczka z pod św. Sulpicyusza opowiadała nowe szczegóły szlochając.
— Ach! ci nędznicy! — mówiła — niepoprzestając na popełnionej zbrodni, zabrali mi dziewczę, które mnie poznało i kochało tak jak własną matkę! Za powrotem znalazłam opróżnione mieszkanie. Biedne to dziewczę znikło i nikt nie wie co się z nią stało. Zabili ją napewno, jak mnie chcieli zabić!
Ksiądz d’Areynes z Lucyanem słuchali opowiadania wdowy ze wzrastającem wzruszeniem, drżąc z przejęcia i zgrozy.
— Ale o jakim dziewczęciu mówisz Joanno? — pytał ksiądz d’Areynes przewidując naprzód jaką otrzyma odpowiedź.
— O kim mówię? o Róży, tej młodej infirmerce, która mnie pielęgnowała w Przytułku dla obłąkanych właśnie, która mnie tyle kochała, że ztamtąd uciekła i przyjechała do Paryża. I zabrali mi ją ci niecni zbrodniarze, zabrali i zabili!
Ciemności rozpraszały się szybko w umyśle księdza d’Areynes, podejrzenia przybierały ścisłą formę prawdy.
Lucyan wstrząśniony do szpiku kości zaczął również widzieć prawdę.
— Nie jestże to toż samo dziewczę, które jest podobnem do córki pani Rollin, iż dnia pewnego pomyliła się w kościele biorąc ją za tamtą?
— Tak, księże jałmużniku.
— Nieznasz jej innego nazwiska jak tylko Róża.
— Jest to jedyne jakie posiada?
— Zatem jest ona znalezionem dzieckiem.
— Tak i przedstawiona w merostwie dnia 28 Maja 1871 roku.
— Przez kogo?
[ 162 ] — Przez Juljana Servaize.
— Juljan Servaize? — zawołał, ksiądz żywo.
— Który ja otrzymał z rak konającej matki na bruku ulicy la Roquette.
— Ależ! — zawołał Schloss — to jest taż sama dziewczyna jaka zapisano w księgach stanu cywilnego tegoż samego dnia co Maryę-Blankę, córkę pani Rollin.
Ksiądz d’Areynes znaczącym spojrzeniem nakazał milczenie Lotaryńczykowi.
— Joanno! — rzekł potem poważnie — mówiłem ci nieraz: „Pokładaj w Bogu nadzieję”! Dziś mówię: „Bóg ulitował się nad tobą i spełni twoje błagania”.
— Bóg ulitował się nademną? — powtarzała Joanna — i spełni me prośby? Ależ natenczas moje dzieci?... Bóg je wiec powróci?
— Tak, odda je tobie.
— Wkrótce?
— Niezadługo.
Joanna oszołomiona, radośnie krzyknęła:
— Jestże to prawda? — jakała. — Mogęż temu wierzyć?
— Możesz, i powinnaś.
— Zobaczę więc moje córki? Znajdę je? Uściskam?...
— Obiecuję ci to napewno! Wracaj do siebie biedna matko, niewychodź dopóki Rajmund Schloss nie przyjdzie, ażeby ciebie do mnie tu przyprowadzić. Idź! ty nieszczęsna, która tyle wypłakałaś i przecierpiałaś. Ukończyły się twoje cierpienia, łzy przestana płynąć! Idź! my nad tobą czuwać będziemy.
Z sercem przepełnionem radością Joanna ucałowawszy ręce księdza, wyszła na ulice Feron.
— Odnalazłeś więc opiekunie rozwiązanie zagadki? — rzekł Lucyan do jałmużnika.
— Tak, odnalazłem. Światło zabłysło! Jest ono olśniewającem. Serwacy Duplat był wspólnikiem wszystkich zbrodni Gilberta przez ciąg lat dziewiętnastu. Przeszłość nie ma dla mnie teraz tajemnic! Dziecię Henryki zmarło
po narodzeniu i ażeby zaś odziedziczyć majątek po hrabim Emanuelu potrzeba było żyjacego dziecka. Duplat ukradł więc dwie bliźniaczki Joanny i jedną z nich sprzedał Rol[ 163 ]lin’owi, a druga oddał do Przytułku dla sierot. Tą drugą jest Róża, która dziś uchodzi za Maryę-Blankę swą siostrę, a obie są córkami Joanny Rivat!... Dowody na to odnajdziemy.
— odnajdziemy księże jałmużniku twojego mordercę! — dodał Rajmund Schloss.
Ksiądz d’Areynes zwrócił się do Lucyana.
Przyjechałeś, rzekł do Paryża, ażeby czuwać nad domem Gilberta Rollin. Jest to obowiązek, którego wielką doniosłość pojmujesz, mam nadzieję. Trzeba, ażebyś się tem zajął natychmiast. Musisz powiadamiać mnie szczegółowo dzień po dniu, godzina po godzinie, co się dziać będzie w pałacu przy ulicy Vaugirard. Staraj się śledzić ludzi, którzy tam wchodzić będą, tak jak tych jacy ztamtąd będą wychodzili. Duplat uciekł z więzienia i prawdopodobnie schronił się do swego wspólnika. Rajmund w tem wszystkiem dopomagać ci będzie.
— Och! z całego serca!... ze wszystkich sił moich! — wołał Lotaryńczyk z zapałem. — Czekałem na to oddawna i oddam w ręce sprawiedliwości zbrodniarza, który listem haniebnie obmyślanym zabił nieodżałowanego mojego pana, hrabiego Emanuela!
Aby rozciągnąć tak ścisły nadzór po nad domem Rollin’a, trzeba było sobie urządzić jakieś obserwatoryum, któreby pozwoliło śledzić, co się dzieje w tym domu, bez zwrócenia niczyjej uwagi.
Była to rzecz trudna.
Lucyan w pierwszej chwili powziął zamiar wynająć fjakra na dzień cały, któryby stał od rana do wieczora przed pałacem.
[ 164 ] Rajmund oparł się temu.
Wzbudziłby na pewno podejrzenie taki powóz stojący z zapuszczonemi storami.
Przechadzać się ustawicznie w tę i ową stronę na chodniku, nie było także rzeczą praktyczną.
Co więc począć?
Wyszedłszy z ulicy Tournelles po śniadaniu u księdza Raula, Lucyana z Rajmundem Schloss, szli w stronę Vaugirard, mając nadzieję odnaleźć w drodze jakiś sposób, którego im brakowało.
Traf, przyszedł im z pomocą w tym razie.
Na wprost pałacu d’Areynes’ów po nad sklepem kupca win, wisiały liczne tabliczki z oznajmieniem o lokalach do wynajęcia.
Jedna z nich nosiła ten napis:
— Ach! gdyby ten pokój wychodził na ulicę, jak to byłoby dobrze! — zawołał Rajmund. — Ztamtąd to można by wszystko śledzić z lornetką w ręku. Pójdziemy przekonać się o tem.
Zagadnięty w tym względzie odźwierny dał potwierdzająca odpowiedź.
Lucyan z Rajmundem poszli obejrzeć ów pokój.
Była to facyata, skromnie umeblowana, z oknem w dachu wyciętym, wychodzącym na wprost pałacu.
Z tego okna można było wzrok zatopić w dziedziniec i wgłąb apartamentów. Cena tego lokalu wynosiła dwadzieścia pięć franków miesięcznie.
Lucyan wsunął w rękę odźwiernemu banknot stu frankowy, mówiąc:
— Wynajmuję ten pokój na trzy miesiące i z góry płacę, ale chciałbym go natychmiast objąć w posiadanie.
— Dobrze, oto klucz — odrzekł z pokłonem odźwierny. — I odszedł pozostawiając obu przybyłych na facyacie.
[ 165 ] Idąc, myślał sobie:
— Ci panowie muszą to być agenci policyjni, którzy chcą śledzić kogoś w tej dzielnicy miasta. Może to u pana Rollin?
Nie tracąc czasu, Lucyan z Rajmundem usiedli na krzesłach przy oknie. Wszakże ich nadzór południowy, nieprzyniósł żadnego ważniejszego rezultatu. Nic niewidzieli takiego z czego skorzystać byłoby można.
Noc nastąpiła.
Pootwierano okna w pałacu, a lokaj wraz z pokojówką pozapuszczali rolety.
Wkrótce oświetlono przysionek. Odźwierny zapalił dwie latarnie, po lewej i prawej peronu wiodącego na wschody.
Nagle Lucyan ze Schloss’em krzyknęli zdumieni.
Fjakr zatrzymał się przed pałacem przy chodniku, a z tego fjakra wysiadł ksiądz, który zapłaciwszy szybko woźnicy, zadzwonił do pałacowej bramy wszedł w dziedziniec i zniknął w przysionku.
— Hm! — mruknął Rajmund — ksiądz w tym domu zbrodni? otóż co wydaje się być podejrzanem.
— Zapewne — rzekł Lucyan.
— Trzeba nam się przekonać, czy on w pałacu pozostanie, a jeśli wyjdzie, śledzić go pilnie.
— Podzielam twe zdanie — odparł de Kernoël — ale do tego dwóch nas nie potrzeba. Wracaj do księdza d’Areynes i opowiedz co nastąpiło. Jutro z rana wstąpię do ciebie na ulice des Tournelles.
— Jakto... i będziesz tu siedział o głodzie?
— Idź do piekarza, do wędliniarni i do kupca korzennego. Przynieś mi chleba, szynki, kiełbasy, wina i światłą. To mi wystarczy na dziś wieczorem.
Rajmund przyniósłszy przedmioty żądane, wrócił do księdza d’Areynes.
— Co?... ksiądz u Gilberta Rollin? — wołał jałmużnik, usłyszawszy opowiadanie. — Jest to niewątpliwie rzecz podejrzana. Ażeby tylko Lucyan mógł się dowiedzieć, kto jest ta osobistość?
[ 166 ] Młody lekarz siedząc przy oknie facyaty, czuwał bezprzestannie, jedząc chleb z kawałkami szynki przyniesionej przez Rajmunda.
Czas upływał.
Uderzyła ósma godzina, a potem dziewiąta.
Wciąż cisza i milczenie.
Nakoniec o wpół do dziesiątej ujrzał Gilberta Rollin ukazującego się w pałacowym przysionku. Po za nim szły dwie osoby, ksiądz, który fjakrem przyjechał i jakiś bardzo elegancki młodzieniec.
— Ha! to zapewne ów narzeczony, wicehrabia de Grancey — mówił sobie Lucyan i wybiegłszy z facyaty, pędził jak strzała po schodach z piątego piętra.
W chwili, gdy wychodził na ulicę, otwarła się furtka w pałacowej bramie i wyszedł nią ów mniemany duchowny, oraz Gaston Deprèty.
Szli razem w stronę ulicy Bonapartego, rozmawiając cicho.
Lucyan szedł za niemi, nasunąwszy na oczy kapelusz i okrywszy twarz zawiązanym na szyi szalikiem.
Na placu świętego Sulpicyusza, Grancey uścisnął rękę swojego towarzysza i wsiadł do fjakra, wołając na woźnicę:
— Ulica Caumartin numer 22.
Ksiądz w dalszą drogę szedł pieszo.
Lucyan nie tracił go z oczu, utrzymując się w odległości dwunastu kroków zaledwie i ujrzał go wkrótce wchodzącym do jednego z domów przy ulicy Bonapartego.
— Dość jak na dzisiaj — rzekł sobie, zatrzymując w pamięci numer domu. Jutro będę wiedział nazwisko tego księdza.
I przywoławszy fjakra, jechał na plac Bastylii, do swego mieszkania.
Po spędzonej nocy bezsennie wstał rano o siódmej godzinie i udał się na ulicę Bonapartego, do domu, w którym ów duchowny zniknął.
— Wszak to tu mieszka ksiądz Desrues? — zapytał odźwiernego.
[ 167 ] — Nie, panie.
— Ale macie jakiegoś duchownego w swym domu?
— Tak, mieszka tu od trzech wygodni, ale się nazywa ksiądz Libert.
— Dziękuję. Omyliłem się widocznie co do adresu.
Pozostawało teraz dowiedzieć się, czy ów elegancki młodzieniec był w rzeczy samej wicehrabia de Grancey? i przekonał się, iż tak było, wypytując odźwiernego.
O wpół do jedenastej, przybył na ulicę des Tournelles.
— I cóż? — zapytał ksiądz d’Areynes.
— Otóż mniemany Grancey, mieszka przy ulicy Caumartin, pod 22 numerem i widocznie spędził dzień cały w pałacu u Rollina, bośmy go widzieli wychodzącym nie widząc wchodzącego.
— A ów duchowny?
— Mieszka od trzech tygodni pod 48 numerem przy ulicy Bonapartego.
— Wiesz jego nazwisko?
— Ksiądz Libert.
— Ksiądz Libert? — zawołał jałmużnik. — A więc przeczucia mnie nie omyliły!
I wziąwszy księgę, w której zapisywali się odwiedzający:
— Patrz!... patrz! — wołał wskazując. — Nazwisko księdza Liberta znajduje się obok nazwisk jego wspólników. Ten człowiek jest to Serwacy Duplat napewno!
Bóg zaślepia tych, których chce zgubić — odparł młodzieniec. — Oddają się sami w ręce sprawiedliwości.
Ksiądz d’Areynes był rozpromienionym.
— A teraz — rzekł — moi przyjaciele, nic nam już do poszukiwania, ani odgadywania nie pozostaje, wszelkie dowody zbrodni są w naszym ręku! Trzeba nam tylko wymierzyć sprawiedliwość!
— Nareszcie! — wyszepnął Lucyan de Kernoël.
— Nareszcie! — powtórzył Rajmund Schloss.
[ 168 ]
Trzy dni upłynęły.
Nadszedł wieczór Sobotni, wyznaczony na podpisanie kontraktu małżeństwa Maryi-Blanki z wicehrabia de Grancey.
Sprawa ta miała się odbyć ściśle tak, jak to opowiedział notaryusz jałmużnikowi.
Pałac przy ulicy Vaugirard, gorzał od światła, przystrojony kwiatami i egzotycznemi roślinami.
Obiad na trzydzieści nakryć został przygotowanym przez Gilberta Rollin dla notaryuszów, świadków, członków Rady familijnej, dla sędziego pokoju prezydującego w tej Radzie i kilku przyjaciół z szulerni Jerzego de Grancey.
Ksiądz Libert w poważnej swojej postaci, należał także do grona zaproszonych.
Róża zachwycająco piękna w swej białej toalecie była królową uroczystości, mimo to jednak dawał się dostrzedz smutek w jej spojrzeniu, a na obliczu dziewczyny widniał wyraz melancholii.
Myślała ona w rzeczy samej o tej, która, jak mówiono, miała być jej matką, o Henryce Rollin, oniemiałej, ponurej, zamkniętej w celi domu obłąkanych.
Rozmyślała także o Joannie Rivat, swej drogiej „Mamie Joannie“, którą kochała z całej duszy i rada była ją widzieć teraz przy sobie. Wtedy to może uczuła by się szczęśliwsza.
Jerzy de Grancey podobał się młodemu dziewczęciu, nie czuła jednak w głębi serca tej tkliwej dla niego miłości jaką się uczuwa dla prawdziwie ukochanego.
[ 169 ] Obiad odznaczał sięmnóstwem dań przyrządzonych z okazałością książęcą, obfitością drogiego wina, jakie napełniając szklanki wzbudzało wesołość, w której jeden tylko notaryusz rodziny d’Areynes’ów zdawał się nie brać
udziału.
Czuł dziwny rodzaj ciążącego smutku jakiego ukryć nie zdołał.
O dziesiątej, wszyscy opuścili jadalnię udając się do salonu, gdzie miało nastąpić odczytanie kontraktu, poprzedzającego o pięć dni uroczystość małżeństwa cywilnego i religijnego.
Wszyscy obecni zebrali się około stołu, na którym pomiędzy dwiema płonącemi lampami leżały pargaminowe arkusze kontraktu.
Notaryusz wziąwszy te arkusze, krząknął z lekka.
Zaległo głębokie milczenie.
Rozpoczął czytanie, trwające blizko dwadzieścia minut, po skończeniu którego, umaczał pióro w kałamarzu i podał je narzeczonej.
Róża ująwszy pióro drżącą ręką, nakreśliła we wskazanym miejscu przez notaryusza:
poczem podała pióro narzeczonemu, który bez wachania podpisał:
Zaledwie postawił ostatnią literę nazwiska otworzyły się drzwi salonu, a w tych drzwiach ukazał się ksiądz d’Areynes.
Był mocno bladym, chwiejąc, osłabionym.
Lucyan de Kernoël z Rajmundem Schloss podtrzymywali go, jeden z prawej drugi z lewej strony.
[ 170 ] Drzwi po za niemi zamknięto.
Na widok tego kapłana o bladym obliczu, którego cała siła żywotna skupiła się w spojrzeniu, wszyscy osłupieli zerwawszy się z krzeseł.
Gilbert, Deprèty i Serwacy Duplat stali jak posągi owładnięci przerażeniem.
Przestrach odbierał im władze ruchu, oszołomieni, jak gdyby przybici w miejscu nie zdołali postąpić kroku.
Ksiądz d’Areynes zbliżał się zwolna.
Przyszedłszy do stołu, na którym wspierał się Grancey, trzymając jeszcze w palcach pióro, ksiądz d’Areynes rzekł głośno, wyraźnie:
— A więc nową zbrodnię znowu popełniłeś Gastonie Deprèty!... zbrodnię fałszerstwa!
Róża przerażona, cofnęła się, pobladła, blizka omdlenia.
Obecni, spoglądali na siebie przestraszeni, odgadując, iż działo się tu coś strasznego.
Gilbert Rollin pojąwszy nareszcie, iż to przerażenie zgubić go może, zdołał zapanować nad sobą.
Podniósł głowę, a postąpiwszy parę kroków naprzód, zapytał dumnie:
— Co znaczy ta cała komedya... księże jałmużniku? Dla czego mnie nachodzisz skoro ja ciebie nie wzywałem wcale?
— Przychodzę zapytać ciebie, co zrobiłeś ze swoją córką Marya-Blanka? — odparł ksiądz d’Areynes.
— Z Maryą-Blanką? — powtórzył Gilbert wzruszając ramionami. — Czyżeś księże rozum utracił? Wszakże ją widzisz przed sobą.
Tu wskazał Róże siedzącą na krześle z twarzą zalaną łzami.
— Kłamiesz! zawołał ksiądz Raul — to nie Marya-Blanka? — odparł ksiądz d’Areynes, ponieważ ona jest tam!
I wskazał drzwi salonu.
Te drzwi otworzyły się i weszła prawdziwa Marya-Blanka wsparta na ramieniu Joanny Rivat. Po za niemi ukazał się doktor Giroux, wraz ze swym bratem Piotrem.
[ 171 ] Róża spostrzegłszy Joanne, zerwała, się biegnąc ku niej z okrzykiem radości.
— Mama Joanna!... ach! mamo Joanno!...
Trzej nędznicy wobec swych ofiar żyjących, zrozumieli, iż wszystko dla nich się ukończyło i że jedyny ratunek pozostaje im w ucieczce.
Rzucili się wiec ku drzwiom.
W każdym z wyjść jednak spotkali po dwóch policyjnych agentów z rewolwerami w ręku.
Przed ta wymierzona w siebie bronią cofnąć się musieli, drżąc ze wściekłości i gniewu.
Jednocześnie, wszedł do salonu Prokurator Rzeczypospolitej, wraz z sędzią śledczym i naczelnikiem policyi.
— Gilbercie Rollin, Gastonie Deprèty i Serwacy Duplacie — rzekł — aresztuję was w imieniu prawa! Mamy w swym ręku dowody waszych zbrodni, wszystkich waszych zbrodni! Dowody te odnaleźliśmy w mieszkaniu księdza Liberta przy ulicy Bonapartego, u wdowy Potonnier, przy ulicy Caumartin, u mniemanego wicehrabi de Grancey, w Joigny, u doktora Giroux, a gdyby nam innych było potrzeba, znajdziemy je tu u pana Gilberta Rollin.
Naczelnik policyi zbliżył się do mniemanego księdza Liberta, a zrywając mu z głowy perukę.
— Dalej! Serwacy Duplat! — zawołał — stary powrotny zbrodniarzu, pokaż nam twarz swoja bandyto!
I ukazało się w pełnym oświetleniu wstrętne, obrzydłe oblicze zbrodniarza, ze śladami ostatniego pijaństwa.
— Oskarżacie niewinnych!... wszystko to jest fałszem! — wołali Gilbert z Deprèt’ym, usiłując bronić się jeszcze.
— Nie! wszystko to jest prawdą! — zaczął Serwacy Duplat, w przystępie wściekłości podobnej do furyi szaleństwa. — Daremno zaprzeczać!... Oni mają dowody! Otóż nas schwytano! Nie fałszujmy, lecz idźmy na śmierć odważnie, jak na takich jak my ludzi przystało!
Nędznik ten się pienił, z ucz sypały mu się iskry zaciekłości.
[ 172 ] — Zaprzeczać? ha! ha! na co się to zdało? — wołał zaciskając zęby. — Byłoby to głupstwem skoro nas trzymają i nie puszczą więcej. Tak przyznają ukradłem dwie córki Joanny Riwat, z których jedną sprzedałem Gilbertowi Rollin za sto pięćdziesiąt tysięcy franków, w zastępstwie jego dziecka, które umarło i zagrzebane zostało w piwnicy domu pod numerem 39, przy ulicy Servan. Drugą zaniosłem do Przytułku dla sierot... Oto są tu obie, wyrosły i wypiękniały pisklęta!
— Moje dzieci!... -moje ukochane dzieci! — wołała Joanna rzucając się w objęcia obu dziewcząt.
— Tak — mówił dalej Duplat — chciałem zabić „Żebraczkę z pod kościoła świętego Sulpicyusza” nad brzegiem Sekwany, przy pomocy mojego towarzysza Gastona Deprèty. Tak!... Gilbert Rollin otruł Maryę-Blankę jedną z bliźniaczek Joanny, a w jej miejsce podstawił Różę, siostrę, byłą infirmerkę z Przytułku w Blois.
„Tak!... zatopiliśmy nóż w plecach jałmużnika z la Roqutte, w kościele świętego Sulpicyusza sposobem tego klechy, i sprowadził nam to co dziś nastąpiło. Graliśmy w partyę, która warta była podjęcia trudu, przegraliśmy ją!... To wszystko!... Przystępujcie zatem do dzieła! Skrępujcie nas!... Okujcie w kajdany!... Prowadźcie do Mazas... Przed sądy... potem tam zkąd się niepowraca więcej!
Tu przerwał, wygrażając pięścią księdzu d’Areynes.
A ty... ty klecho... przyczyno naszego nieszczęścia! — wołał z zaciekłością —zabraniam ci towarzyszyć mi po gilotyną! Daremno chciałbyś mi oczyszczać sumienie. Chcę skończyć jak żyłem.
Tu łotr zbliżał się groźny ku jałmużnikowi.
Agenci zastąpili mu drogę, skrępowali go silnie. Założono również kajdany Gilbertowi i Gastonowi Deprèty.
— Wszystkich tych trzech ludzi prowadzić do więzienia! — wołał naczelnik policyi.
Gdy wyszyli pod strażą agentów i obecni wyszli również po za niemi, zarządzono rewizyę w mieszkaniu Rollin’a.
[ 173 ] I owóż pozostał w salonie tylko ksiądz d’Areynes, Lucyan, Rajmund Schloss, notaryusz d’Areynes’ów, doktór Giroux z bratem i Joanna, z córkami.
Ksiądz Raul z ojcowskim uczuciem spogląda, na grupę złożona z trzech kobiet.
Joanna ująwszy Róże za prawą rękę a Blankę za lewą, przyszła przed nim uklęknąć.
— Tyś to mi zwrócił moje dzieci — mówiła przerywanym głosem — tobie zawdzięczam radość ostatnich lat mojego życia. Och! dzięki Ci... dzięki! zacny kapłanie.
Marya-Blanka wraz z Różą, uniosły ręce ku niemu.
Ksiądz Raul wziąwszy te drobne rączęta, złączył je nad głową Joanny mówiąc:
Przysiągłem Pawłowi Rivat, waszemu ojcu umierającemu na moim ręku, iż będę czuwał nad waszą matką i dzieckiem, jakie na świat przyść miało. Ci nikczemnicy utrudniali mi spełnienie tego zadania; lecz otóż nareszcie dopiąłem celu. Bóg pozwolił mi spełnić przysięgę. Jemu to moje dzieci dziękować należy!... Jego błogosławić!
∗ ∗
∗ |
Nazajutrz po owej strasznej scenie, znaleziono Gilberta Rollin leżącym bez życia na podłodze więziennej celi.
Uderzenie krwi na mózg, uśmierciło go podczas nocy.
Najbardziej występny z trzech owych zbrodniarzów, umknął tym sposobem z pod wymiaru ludzkiej sprawiedliwości, ale nazwisko jakie nosiła Henryka, nie zostało przynajmniej publicznie schańbione wyrokiem.
Serwacy Duplat wraz z Gastonem Deprèty zostali stawieni przed sądem. Duplat za morderstwo popełnione nad brzegiem Sekwany, Deprèty za zbrodnię w kościele świętego Sulpicyusza.
Oskarżonych bez możności odwołania się do łagodzących okoliczności skazano na karę śmierci.
[ 174 ] Obu jednego dnia ścięto pod gilotyną.
Henryka wdową pozostała.
Lucyan de Kernoël, usunął się z Zakładu doktora Giroux, a przeniósł do Domu zdrowia w Autenil, aby mieć możność poświęcenie się całkowicie leczeniu tej nieszczęśliwej.
Jego usiłowania po wielu miesiącach otrzymały skutek pożądany. Henryka odzyskała przytomność umysłu, wszak mocno osłabiona długo trwającem cierpieniem otoczoną być musiała najwyższą pieczołowitością.
Prócz powiadomienia jej o śmierci Gaberta, czego ukryć przed nie można było, nie wspomniano jej a nastąpionych wypadkach. Żyła szczęliwa wśród kochających ja Joanny Rivat, Róży i Maryi‑Blanki zaślubionej Lucyanow: de Kernoël, o której wciąż mniemała, że jest jej córka która dzieliła przywiązanie pomiędzy nią i prawdziwa swą matką.
Sprostowanie aktów urodzenia obudwóch córek Joanny Rivat, zrobiono w niewiadomości Henryki.
Ksiądz d’Areynes zażądał i otrzymał zniesienie warunków testamentu przekonany, iż tak działając, spełniał ostatnią wolę hrabiego Emanuela, którego naigorętszym życzeniem było rozdzielić majątek na dwie połowy, pomiędzy Raula i Henrykę.
Tak też uczyniono, postanowiwszy na przyszłość przekazać spadek ten dzieciom Lucyana de Kernoël, nie zapominając o Róży, która zaślubiła młodego malarza, człowieka wielkiego talentu, jakiego szczerze kochała.
A Palmira? piękna Palmira, owa praczka z Champigny, obecnie wdowa Potonnier, dobra kobieta, lecz zbyt płocha w miłości?
Smutno niestety zakończyła swoją karyerę.
Poszedłszy dnia pewnego na widowisko do jednego z pod rogatkowych teatrzyków poznała tam aktora, którego [1] zobaczyła w przedstawieniu „Pięknej Gabryeli“.
Występujący w tej sztuce w roli pierwszorzędnej młody artysta wydał jej się ideałem piękna i elegancyi.
Zachwycona jego grą, wyraziła mu ona swe uznanie podczas antraktu i zyskała tem tak wielką wdzięczność iż młody aktor odwiózł ją do domu.
W trzy miesiące później stanęła z nim na kobiercu ślubnym, zgodziwszy się w intercyzie na wspólność majątkową.
Od tego nieszczęsnego dnia jest bitą siedm razy na tydzień, jej zaś hotel, obciążony długami, wkrótce ma być wystawiony na sprzedaż przez licytację publiczną.
Biedna Palmira!...
KONIEC.
Przypisy
edit- ↑ W tym miejscu tekst w dostępnym egzemplarzu się kończy. Poniższy tekst pochodzi z wydania z 1896 (Róża i Blanka wyd. S. Orgelbranda Synowie s. 531–532 w innym tłumaczeniu)
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |